Zbiór niezbędnych do rozwiązania problemów technicznych potocznie zwany zestawem audio opartym o gramofon tak prawdę mówiąc dla potencjalnego zainteresowanego jest jedną wielką podróżą przez pole minowe. Owszem, proste uruchomienie nawet dobrze grającego zestawu, jeśli tylko mamy pojęcie i/lub będziemy posiłkować się wyspecjalizowanymi w tej domenie podmiotami, jest dość łatwe. Oczywiście nie mówię tutaj o domorosłych artystach przywracających do jako takiego życia wygrzebanych gdzieś z zakamarków aukcji internetowych nadających się jedynie na dawców części staroci, tylko ludziach, którzy zasmakowali analogu przez duże „A”. Problem zaczyna się, gdy na drodze do nirwany zaszliśmy już na tyle wysoko, że każdy, nawet najdrobniejszy niuans urasta do miana być albo nie być danej konfiguracji. Powiem więcej, niektórym potencjalnym klientom czasem nie chodzi nawet o samo końcowe brzmienie gramofonu, które jest bardzo istotne, ale o sam układ elektryczny obrabiający delikatny sygnał wkładki, czyli przedwzmacniacz. Proszę się nie śmiać, gdyż osobiście znam kilku ortodoksów, którzy już podczas wstępnych założeń przy kompletowaniu swojego seta sprawdzałi, czy dany phonostage jest: tranzystorowy, lampowy czy hybrydowy. Co więcej, znam nawet osobników nie dopuszczających w układzie elektrycznym szkodliwych w ich mniemaniu kondensatorów. To nie jest śmieszne, to jest autentyczny fakt. A dlaczego tak jest? Odpowiedź jest prosta. Każda przywołana topologia układu niesie ze sobą pewien mniejszy lub większy rys brzmieniowy, który trochę z góry ustawia końcowy wynik soniczny, czasem nie do końca zbieżny z wstępnymi oczekiwaniami. Na szczęście, jak by nie dywagować, główny podział konstrukcji przedwzmacniaczy gramofonowych zależny jest od mania lub nie mania szklanych baniek w układzie elektrycznym i właśnie przedstawicielem tej drugiej grupy będziemy się dzisiaj zajmować. Lecz, dla podkręcenia atmosfery dodam również, że nasz dzisiejszy bohater podnosząc poprzeczkę wyrafinowania konstrukcji zrezygnował z niosących podobno samo zło kondensatorów w torze sygnałowym na rzecz transformatorów. To niezbyt popularna droga, ale na przestrzeni kilku ostatnich lat będący naszym dzisiejszym punktem zainteresowań phonostage VSP-100 greckiej marki YPSILON dla celów współpracy z wkładką MC wspomagany dedykowanym STEP-UP-em obok przedstawicieli japońskiego Audio Tekne jest już drugą, unikanjącą drogi na skróty konstrukcją, z jaką miałem do czynienia. Jaki efekt dźwiękowy miało takie postawienie sprawy przez Greków? Nie wiem, czy uda mi się w pełni oddać ducha tej prezentacji, ale zapraszam na okraszony kilkoma przykładami płytowymi poniższy test. Kończąc wstępniaka dodam, że tytułowy zestaw gościł w moich progach dzięki uprzejmości znajomego melomana.
Idąc tropem poprzedniego akapitu ważną, determinującą nietuzinkowość konstrukcji informacją jest sterowanie układem korekcji sygnału przez wykorzystujące amorficzny rdzeń transformatory. W samym przedwzmacniaczu znalazły się jeszcze wskazujące na rodowód produktu dwie lampy Simensa C3g, a w sekcji zasilacza jedna 6CA4. Istotną informacją jest również fakt, że producent unika stosowania płytek drukowanych na rzecz łączenia punkt – punkt przy zastosowaniu własnej produkcji srebrnego drutu. Gdy co prawda mocno zgrubne, ale jakże ważne dla potencjalnych zainteresowanych dane mamy już za sobą, spójrzmy na aparycję rzeczonego przedwzmacniacza. Jak widać na fotografiach, Ypsilon stawia na wizualny spokój i monumentalizm. Swoimi gabarytami prawie dorównuje posiadanej przeze mnie końcówce mocy, a to wespół z zastosowanymi wewnątrz trafami determinuje sporą wagę urządzenia. Front bez wprowadzania zbędnego designerskiego chaosu jest grubym płatem aluminium, w centrum którego ulokowano podłużne, sygnalizujące działanie mieniące się błękitem okienko, a na prawej stronie znalazły się zakończone półkolem pionowe podfrezowanie i pod nim grawerowane logo marki. Zmierzając wzrokiem ku tyłowi widzimy pozbawiony wentylacji dach urządzenia i sporej wielkości, pełniące rolę ścianek bocznych radiatory. Tył VSP-100, oprócz kilku skośnie wyciętych otworów wentylacyjnych oferuje jedno wejście RCA, dwa wyjścia – po jednym RCA i XLR, zacisk uziemienia i gniazdo IEC. Włącznik główny znajduje się od spodu przy froncie urządzenia. Uzupełniając informacje na temat zestawu testowego należy wspomnieć o dedykowanym dla konkretnej wartości wkładki transformatorze w kształcie ubranego w połyskującą stal walca. Ów STEP-UP stoi na gumowych nóżkach, a na dachu funduje nam wejścia i wyjścia sygnału audio (obydwa RCA), zacisk masy i pozwalające dopasować go do posiadanego aktualnie rylca dwa dodatkowe, również w standardzie RCA, terminale przyłączeniowe. Z racji zgodności parametrów wkładek mojej i używającego setki znajomego test odbył się bez jakiejkolwiek ekwilibrystyki akomodacyjnej.
Siłą rzeczy prezentowaną dzisiaj setkę Ypsilona będę odnosił do podobnego w konstrukcji i pozycji w cenniku phonostage’a TFM-2000 japońskiej marki Audio Tekne. Gdy z uwagi na topologie układu wydawałoby się, że obie propozycje nie powinny zbytnio odbiegać od siebie brzmieniowo, jak to zwykle bywa, przy wielu pokrywających się aspektach kilka tematów prezentowało się nieco inaczej. Jakich? Najważniejsze z nich to: temperatura przekazu – AT w moim odczuciu grał nieco chłodniej, napowietrzenie sceny muzycznej – Japończyk całkowicie eliminował uczucie będącej pochodną papierowych głośników moich kolumn nosowości dźwięku i prezentacja basu – przedstawiciel kraju kwitnącej wiśni był bardziej sprężysty. Czyli wychodzi na to, że Grek szedł o pół kroku za nim. Uspokajam, nic z tych rzeczy. To trochę inne podejście do prezentacji spektaklu muzycznego, ale tylko inne i nic więcej. To znaczy? Proszę bardzo. Gdy tamten kroczył ku „punktowi zero” wykresu naturalności, Ypsilon miał w sobie tę często poszukiwaną nutkę homogeniczności. Spawy doświetlenia wirtualnej sceny muzycznej setka okraszała delikatnym, muskająco-zaokrąglającym krawędzie dźwięku nalotem intymności, ale nadal przy fantastycznej rozdzielczości. Spawa basu zaś, rozbijała się o zwiększenie jego wypełnienia, jednak przez cały czas go kontrolując. A co to oznaczało w praktyce? Tę opowieść rozpocznę od krążka Enrico Ravy i Dino Saluzzi Quintet „VOLVER”. Płytę tę, że tak infantylnie powiem, „zapuszczam” jedynie w przypadku dużego prawdopodobieństwa sukcesu brzmieniowego. Sprawa jest banalnie prosta, gdyż mamy do czynieniu z jazzową muzyką balladową, która oprócz tego, że ładnie wypadnie, musi spowodować u mnie gęsią skórkę. Co więcej, słucham jej jedynie późno wieczorem, bo dopiero po osiągnięciu przez szum tła wartości bliskiej zeru – przypominam, że mieszkam poza miastem – idealnie da się dostrzec pozycjonowanie źródeł pozornych z ich odległością od pierwszej linii muzyków przy uwzględnieniu ich realnego wolumenu. Niestety, wszystko co pokazuje mi tylne plany jak na dłoni bez względu na porę dnia, w zderzeniu z takim realizmem okazuje się kłamstwem. Kłamstwem, które może dla wielu jest czymś akceptowalnym, ale na pułapie cenowym dzisiejszego bohatera dla wyrobionego słuchacza może być i często jest nieakceptowanym uśrednieniem. Muszę też dodać, że ww. kompilacja pod tym względem jest bardzo wymagająca, gdyż początek płyty obfituje w bardzo słabe, porozrzucane po scenie źródła dźwięku, które w miarę rozwijającego się tematu systematycznie zwiększają swój udział w spektaklu. I wyobraźcie sobie, że gdy już na starcie dostaniemy tak hołubiony przez wielu pełny pakiet danych, to późniejszy wzrost ich bytu w najlepszym wypadku zostanie potraktowany jako natarczywość, albo w gorszym pozostanie na początkowym pułapie zaburzając proporcje soniczne. I proszę mi powiedzieć, gdzie jest miejsce na budowanie emocji? Nie odpowiadajcie, wiem, że ich nie ma i nie będzie. Jest tylko dobrze zdana relacja z tego co zapisano na danej płycie i nic więcej. Wracając do naszego phonostage’a mam przyjemność oznajmić, iż podczas drapania tej płyty idealnie wpisał się w ten wyartykułowany przed momentem sposób grania. Co więcej, wszystko co robił, fantastycznie zawieszał w przestrzeni międzykolumnowej w postaci efektu 3D. Wszelkie źródła pozorne miały trzy wymiary, a w szczególności zaś ciekawie wypadali wokaliści. W rezultacie, że gdy delikatnie przesunąłem głowę na bok – jakbym chciał zobaczyć artystę z boku, oczami wyobraźni widziałem jego skroń. Ypsilon nie budował sceny z płaskich planów, on pokazywał je również z delikatnego profilu, a to zarezerwowane jest tylko dla wyśmienitych konstrukcji, do których bez naciągania się zalicza. I gdy puentując tę płytę wspomnę jeszcze o przywołanej nieco wcześniej homogeniczności, okaże się, że mamy tryskającego radością muzyki rasowego przedstawiciela szklanych baniek. Kolejnym krokiem ku dogłębnej weryfikacji Greka było free jazzowe szaleństwo Joe’a McPhee. Muzyczne potyczki dwóch saksofonów na przemian z trąbką, wspomagane kontrabasem i perkusją po raz kolejny pokazały, jak powinno oddać się ducha danej sesji nagraniowej. Bez względu na szybkość fraz muzycznych przekaz się nie zlewał. Bez znaczenia był fakt, że krawędzie dźwięku Ypsilona są nieco złagodzone i bas szczyptę krąglejszy. Jedynym może nie minusem, ale pewnego rodzaju przytykiem jaki w tym przypadku bym wyartykułował była nutka zbyt intymnej aury, jak na orgie muzyczna w najczystszej postaci. Niby wszystko było OK., ale trąbce brakowało czasem pazura, który przy bezpardonowym w nią dmuchaniu musi przebić się przez posiadający zdecydowanie większą masę saksofon. Owszem, było ją słychać, ale oczekiwałbym, żeby cięła powietrze pomiędzy kolumnami, a nie tylko zaznaczała swój byt. Oczywiście trochę naciągam fakty, ale wyłącznie w dobrej (dla Was) wierze i nic poza tym. Na koniec starcia z tak ciekawie wypadającym phono zdecydowałem się na spotkanie z muzyką sakralną wytwórni Harmonia Mundi. To teoretycznie dość łatwa w odtworzeniu płyta. Właśnie, w odtworzeniu tak, ale w czytelnym oddaniu poszczególnych solistów na tle kilkudziesięcioosobowego chóru już nie taka banalna. Nie muszę chyba powielać informacji, że w tym aspekcie „setka” brylowała. I mimo maniery łagodzenia ostrości spektaklu bez problemów wzbogacała przekaz dobrym oddaniem odpowiedzi budowli kościelnej na śpiew artystów w postaci wspomagającego doniosłość generowanych fraz muzycznych echa. Naprawdę, to był dobry koncert muzyki dawnej. Niestety z dobrymi produktami czas szybko mija i nawet nie zdążyłem się obejrzeć, gdy Marcin zasygnalizował kolejnego pretendenta do laurów, co zmusza mnie do zakończenia naszej wędrówki przez świat malowany produktem z gorącej Grecji. Szczerze? Szkoda.
Gdy prześledzimy powyższy tekst, okaże się, że mimo bardzo dobrego wyniku produkt marki Ypsilon miał niezaprzeczalny – własny sznyt grania. W ogólnym odczuciu grał z nutką lampowości. Jednak pożyczający mi phonostage znajomy twierdzi, że to raczej efekt zastosowanych transformatorów. Nie neguję tego, ale do końca nie wiem, czy to tylko sprawa samych traf, gdyż w stosunku do mojego sparingu z ofertą Audio Tekne naprawdę trącał delikatną lampą. Na szczęście nie zamulającą wszystko, źle zaaplikowaną szklana bańką, tylko jej najwytrawniejszymi aspektami. I chyba w zabawie w audio owa różnorodność końcowych wyników jest jej motorem napędowym. Czy tak potraktowana przez Ypsilona sprawa dźwięku jest dla wszystkich? Sadzę, że jeśli Wasz zestaw nie cierpi na przysadzistość i co gorsza braki światła na scenie, spotkanie z przedwzmacniaczem gramofonowym VSP-100 z dedykowanym STEP-UPem może zakończyć się spektakularną porażką dotychczasowego partnera w świecie analogu. Oczywiście stu procent nie daję, ale lojalnie ostrzegam, nawet w założeniach bezdecyzyjny sparing będzie bardzo groźny dla Waszej konfiguracji.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Audio System
Ceny:
VPS-100: 64 000 PLN (srebrny), 70 400 PLN (czarny)
MC-L step-up: 14 400 PLN
Dane techniczne:
VPS-100
Impedancja wejściowa: 47 kΩ/200 pf
Impedancja wyjściowa: 1200 Ω
Wyjścia: RCA, XLR
Pasmo przenoszenia: -3db / 10 Hz-40 kHz
Maksymalne napięcie wyjściowe: 5 V peak / 1kHz, 50V peak / 50Hz
Liniowość RIAA: +/- 0,5 db 20 Hz-20 kHz
Niezrównoważenie kanałów: < 0,2 db
Wzmocnienie: 39 db
Pobór mocy: 20 W
Wymiary (SxWxG):400 x 180 x 400 mm
Waga:25 Kg
MC STEP UP MC-16L
Pasmo przenoszenia -3db (impdancja źródła <50 Ω)/ 8Hz-65kHz
Impedancja wejściowa (przy obciążeniu 47kΩ): 200 Ω
Wzmocnienie: 24db
Induktancja: 80 H<<
MAX. LEVEL @ 20Hz: +20dbu
Wymiary (WxG):100×120 mm
Waga:4 Kg
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA