Jak sugeruje tytuł, bohaterem dzisiejszej „polockdownowej”, stricte lifestyle-owej relacji będzie uważany za niekwestionowanego znawcę tematu w domenie obcowania z gramofonem – katowicki RCM. Przesadzam? Bynajmniej, bowiem nawet niezobowiązujący rzut okiem na wyeksponowane na półkach komponenty audio bogato wyposażonego salonu jasno daje do zrozumienia – z racji kilku podobnych wycieczek, tym razem nie dokumentowałem tej sytuacji, iż źródeł cyfrowych w tym przybytku na tle oferty analogowej jest jak na lekarstwo. Powód? Nie, to nie jest bunt jako taki przeciw najnowszym technologiom odtwarzania muzyki z poczciwym CD włącznie, tylko wewnętrzne przekonanie, iż prezentacja zapisów nutowych z domieszką nie tylko duszy, ale również niezbędnej namacalności skończyła się w erze gramofonów. Mrzonki? Dla wielu z Was prawdopodobnie tak, jednak wierzcie lub nie, ale wizyta w Katowicach bez najmniejszych problemów pozwala zrozumieć, o co w zabawie z czarną płytą chodzi. I to nie przy pomocy przysłowiowego „drukowania meczu” w postaci taniego źródła cyfrowego i znakomicie skonfigurowanego gramofonu, tylko pełnoprawnego starcia na szczycie z topowym odtwarzaczem płyt kompaktowych japońskiej marki CEC TL0 3.0 z nawet nie najbardziej zaawansowanym gramiakiem, w zamyśle mając konstrukcję Tech Das Air Force 1, a mniej skomplikowaną konstrukcją tego producenta Air Force 5. Utopia? Być może dla wielu miłośników sterylnego dźwięku tak, jednakże w momencie choćby minimalnej wiedzy na temat percepcji przez nasz organizm, przecież sztucznie kreowanego świata muzyki, zderzenie analogu z cyfrą w przypadku znajomości tematu jak na dłoni pokazuje gdzie tkwi sedno sprawy, dostarczając pełen pakiet odpowiedzi na wiele pytań cyfrowych niedowiarków. Jednak pewnie się zdziwicie, ale nie wspomniany, spokojnie można rzec, odwieczny spór cyfra vs analog jest punktem zapalnym dzisiejszego spotkania. Zatem co? Mam Was. Chodzi o dla wielu melomanów niedościgniony wzorzec prawdy o zapisanym na nośniku dźwięku, jakim jest poczciwa taśma.
Jak zdążyłem napomknąć, tym razem katowicki RCM zaprosił mnie nie na ucztę z asfaltem w roli głównej, tylko na posłuchanie magnetofonu Jednak nie sam tak zwany szpulak w postaci dumnego, spędzającego sen z powiek wielu miłośnikom muzyki nagranej na taśmie magnetycznej, Studera A807, był w tym dniu najważniejszy. Otóż głównym bodźcem do zorganizowania sobie wycieczki przez ponad pół Polski była możliwość posłuchania muzyki ze szpul nagranych w epoce ich świetności. I to nie siódmej kopii taśmy matki, jak to zazwyczaj opisują cwani handlarze tego typu dobrem kultury, tylko materiału z oryginalnych, co ciekawe małych, bowiem sprzedawanych jako obecna forma płyty CD dla zwykłego Kowalskiego, szpulek. Jakie wrażenia? Nie będę owijał w bawełnę, tylko stwierdzę brutalnie – obłęd, Tak, często słychać szum samego nagrania i przesuwu taśmy. Tak, jest z tym trochę tzw. pieprzenia, gdyż za każdym razem należy przewinąć taśmę na drugą szpulę, aby po skończeniu materiału wróciła na oryginalną. W końcu tak, zajmują dużo miejsca i co jakiś czas dobrze jest je przewinąć nawet bez odsłuchu. Ale, że tak powiem, Panowie zapomnijcie o próbie analizowania dźwięku, szukaniu jakiejś spójności muzyki, jej lotności, czy zawartości jej w niej samej – to parafraza powiedzenia o ilości cukru w cukrze, Dobrze odtworzona muzyka z magnetofonu – oczywiście również dobrze nagrana, gdyż tak jak obecnie, również kiedyś, choć znacznie rzadziej, trafiały się tak zwane gnioty – emanuje niespotykaną energią, swobodą, namacalnością i gładkością. Jednak nie w stylu współczesnych prób podbijania energii środka pasma i sztucznego gubienia szorstkości zapisów cyfrowych, tylko oddaniem wręcz jeden do jeden naturalności, pulsacyjności i plastyki zapisanych na taśmie źródeł pozornych. Skąd to wiem? To w pozytywnym tego słowa znaczeniu wręcz się narzuca. Oczywiście tylko do momentu akomodacji słuchu do bliskiej naturze, niestety w ostatnich czasach rzadko słyszanej ze źródeł cyfrowych, prezentacji. Jak to się dzieje, nie mam najmniejszego pojęcia, ale w wielu aspektach nie jest w stanie dogonić tego nawet gramofon.
Jednak to nie wszystko, gdyż nie samą plastyką muzyka żyje. Przecież tworzą ją również wszelkiego rodzaju przenikliwe dęciaki i im podobne instrumentarium. Zatem co, powstaje nieco upiększający świat dźwięków soniczny zgrzyt? Nic z tych rzeczy. Jak trębacz w nutach miał zapisane, żeby w pewnym momencie solidnie dmuchnąć w ustnik lub stroik, nie było słychać najdrobniejszego ugładzania tego popisu. Dostałem najzwyczajniejszą, pełną agresji jazdę bez trzymanki. Jednak zaznaczam, należy to skonfrontować z naturalnym dźwiękiem, a nie obecnie zapisanym i odtworzonym na kostropatym – czytaj cyfrowym – nośniku. Dzisiejsze systemy z reguły albo tną uszy, albo zamulając przekaz tracą wiele informacji, a przez to namacalności. To zaś sprawia, że wielu melomanów naprawdę nie ma pojęcia, jak brzmi w realu saksofon lub trąbka. I gdy usłyszy te dęciaki ze szpuli, na bazie swoich krzykaczy, bądź uśredniaczy zazwyczaj kręci nosem, że w domu mają lepiej. Idźmy dalej. Pozostawiając temat samego brzmienia, bardzo istotnym elementem obcowania z muzyką nagraną w epoce taśm magnetofonowych jest zazwyczaj fenomenalna realizacja nie tylko od strony ostatecznego masteringu, ale również procesu nagrywania materiału. Po prostu wówczas do takich rzeczy brali się uzbrojeni w wiedzę fachowcy, a nie przypadkowi realizatorzy bazujący na dostarczonych w konsolach programach, potrafiących zrobić coverowego artystę z pozbawionego słuchu i głosu osobnika homo sapiens. To co teraz robi maszyna, natomiast wówczas musiał wykrzesać podczas sesji nagraniowej znający się na rzeczy realizator. Mało tego. Często temat załatwiało się minimalną ilością mikrofonów (czasem nawet pojedynczym), a mimo to, takie sprawy jak lokalizacja źródeł pozornych z realną gradacją planów były całkowicie zachowane. Niestety tamte czasy już nie wrócą. Mistrzowie nagrywania z racji wieku odeszli. Nowi jeśli nawet są, zbyt mocno ufają maszynom. Dlatego też, jeśli chcemy zaznać tamtych czasów nausznie, pozostają nam jedynie podobne do opisywanej przeze mnie sesji sonicznych z wykorzystaniem oryginalnych taśm, za co z niekłamaną przyjemnością dziękuję ekipie RCM-u.
Jacek Pazio