1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Zingali Home Monitor 2.8 Plus

Zingali Home Monitor 2.8 Plus

Opinia 1

Do niedawna wydawało mi się, że temat powtórek z rozrywki wyczerpałem już przy okazji Ayona, jednak okazało się, że los lubi płatać figle i dość niespodziewanie w moim systemie zawitały zjawiskowej urody Zingali Home Monitor 2.8 Plus. Co prawda, w pierwszej chwili te krwistoczerwone Włoszki przypominały mi lata temu odsłuchiwane u Jacka kolumny, lecz uznałem, że choć niewątpliwe podobieństwo jest, to najwidoczniej „ten typ tak ma” i więzy krwi narzucają taką a nie inną unifikację. Jednak koligacje rodzinne tych powstających nieopodal Wiecznego Miasta kolumn na tyle zaprzątały me myśli, że chcąc wreszcie w spokoju usiąść i dać się ponieść muzyce zwlokłem się z kanapy, przeczesałem przepastne foto-archiwum i … osz w dziuplę! Przecież w 2010r. słuchaliśmy niejako protoplastów bohaterek niniejszego testu – modelu Twenty 2.08. Z premedytacją użyłem zwrotu „niejako”, gdyż obecnie seria Twenty ewoluowała do Twenty Evo i znajduje się w niej jedynie osierocony 1.2 a wariacje n.t. dwudrożnych, trzygłośnikowych podłogówek trafiły do serii Home Monitor.

Zingali Home Monitor 2.8 Plus, jak sama nazwa wskazuje są konstrukcją dwudrożną wyposażoną w 8” mid-woofery. Plasuje je to, wśród najbliższych krewniaków, na drugiej od dołu pozycji. Oprócz nich do serii Monitor należą modele posiadające 6,10,12 i 15 calowe przetworniki średnio-nisko tonowe. Ponadto 12-ki i 15ki uzupełniają 1” wysokotonowce o 44mm cewkach a w pozostałych też 1” lecz o 37mm. Wraz ze wzrostem średnicy driverów rośnie również skuteczność i o ile 2.8 mają skromne 93dB, to największe 2.15 mogą pochwalić się 96dB. Dopisek plus oznacza natomiast bardziej ekskluzywne opcje kolorystyczne, w tym widoczną na zdjęciach powłokę lakierniczą … Ferrari Red.

Jeśli zaś chodzi o budowę samych kolumn, to … cóż. Myślcie sobie Państwo co chcecie, ale testowane przez nas Zingali mają tyle samo wspólnego z typowym bass-reflexem, co szyba z szybowcem. Po odwróceniu kolumn do góry nogami zamiast wylotu plastikowej rury oczom ciekawskich ukazuje się zabezpieczony tekstylną siatką kilkunastocentymetrowy otwór, przez który można swobodnie zajrzeć do wyłożonego wełną mineralną wnętrza kolumny. Nie musze, zatem wyjaśniać, że skoro wgląd do trzewi jest taki łatwy, to i samo powietrze poruszane przez przetworniki nie napotyka zbyt dużego oporu podczas opuszczania, więc i o wspomaganiu wooferów przy odtwarzaniu najniższych składowych możemy mówić jedynie w aspekcie czysto symbolicznym (od podłoża). Czyżby namiastka open-baffle w rozsądnych wymiarach? Cóż, takie cuda od czasu do czasu się zdarzają i nie trzeba ich szukać zbyt daleko, gdyż „niedomknięte” obudowy stosuje, i to z powodzeniem, nasz rodzimy JAF. Wróćmy jednak do gości z Półwyspu apenińskiego. Wszystkie przetworniki pochodzą od włoskich producentów, tak samo jak i okablowanie. Z resztą podczas rozmowy Pan Giuseppe śmiał się, że w jego kolumnach tylko terminale głośnikowe (w 2.8 solidne i podwójne) nie są „krajowe”. Jak z pewnością zwrócili Państwo średnio-nisko tonowce ukryte są za delikatną materiałową, transparentną akustycznie tkaniną i o bezinwazyjnym dostępie do nich możemy zapomnieć. Ze względu na szeroki zakres pracy, sięgający 1,5 kHz, tweeter umieszczony w eliptycznej tubie spokojnie możemy uznać za głośnik wysoko-średnio tonowy. Dla tego też, aby jak najłagodniej przeprowadzić integrację z 8-kami obsługującymi dół pasma również i im zafundowano niewielkie namiastki tub. Skoro już postawiliśmy kolumny do góry nogami, i jeszcze nie powróciły do pozycji dedykowanej normalnej pracy, warto wspomnieć o delikatnie zaokrąglonych łbach metalowych „kolców”, które pozwalają na dość bezstresowe ustawianie 2.8 na twardszych odmianach parkietu, choć docelowo warto pomyśleć o sugerowanej przez dystrybutora grubej sklejce (u mnie równie dobrze sprawował się granit).

Najistotniejszą jednak cechą Zingali, oczywiście oprócz jakże oryginalnego wyglądu (szczególnie „bałwanków” Client Evo), jest brzmienie. Nie chodzi mi w tym momencie a jakąś nad wyraz ewidentną, przejaskrawioną cechę, lecz raczej o jej brak. Bądźmy szczerzy – po głośnikach w pełni, bądź tak jak w tym przypadku „częściowo” tubowych, gdzie jedynie wysoko-średniotonowy fragment pasma wspomagany jest tubą, spodziewamy się … charakterystycznej nieliniowości określanej właśnie mianem tubowego nalotu. Tymczasem opracowany i opatentowany przez założyciela marki, Pana Giuseppe Zingali układ OmnirayTechnology praktycznie do zera niweluje natywne dla tego typu konstrukcji niedoskonałości. Śmiem nawet twierdzić, że zmiana kształtu tuby pomiędzy „archiwalną” a obecnie produkowanymi wersjami, czyli z okrągłej na eliptyczną, dała efekt wyśmienity i jednoznacznie, bezapelacyjnie pozytywny. O ile Twenty 2.08 grały urzekająco, to na pewno nie można było określić ich mianem neutralnych a nawet naturalnych. Był w nich zbyt mocno zaakcentowany pierwiastek indywidualności i chęci zaistnienia w systemie poprzez mogące się podobać przesadzenie i powiększenie niektórych podzakresów pasma. Z Home Monitor 2.8 jest inaczej, nie napiszę jednak, że grają jak setki, czy tysiące innych, „konwencjonalnych” konstrukcji, bo … tak nie grają. Graja lepiej, szybciej i bezpośredniej. Są po prostu swobodniejsze w tym, do czego zostały stworzone – w reprodukcji muzyki i czynią to w sposób niesamowicie naturalny, z wrodzonym wdziękiem i genetycznie zaprogramowaną spontanicznością. Porażająca jest ich natychmiastowość, zdolność do przejścia w jednej chili od delikatnego szumu wiatru leniwie kołyszącego złote łany zbóż do ryku przelatującego myśliwca, bądź potężnej eksplozji. Po dojściu do powyższych wniosków zorientowałem się, że niejako podświadomie sięgam po materiał oferujący właśnie takie spektakularne doznania. Nie ważne, czy na talerzu Avida lądowała wielka operowa symfonika – „Il Trovatore” Verdiego (Leontyne Price, Elena Obrazcowa, R.Raimondi/Berlin Philharmonic Orchestra, Herbert von Karajan),  ‘geriatryczny’ rock w stylu „Now What?!” Deep Purple, bądź masujący trzewia syntetycznym basem „Ray of Light” Madonny za każdym razem dźwięk z nieskrępowaną swobodą wypełniał mój pokój i perfidnie zachęcał do przeskoczenie o oczko, dwa wyżej z głośnością.
Do różnicowania jakości materiału źródłowego również nie miałem żadnych zastrzeżeń. W testowanej konfiguracji cyfrowa część mojego toru dostawała baty od analogowej i nawet kultura, oraz muzykalność włoskich kolumn nie była w stanie tego zmienić. Oczywiście Zingali trochę „poprawiały” zdigitalizowaną muzykę, jednak pełnię swoich możliwości i wspominaną swobodę osiągały dopiero przy czarnej płycie.
O ile z barwą, ilością basu, czy równowagą tonalną przeszedłem od razu do porządku dziennego i stan zastany w 100% spełniał moje oczekiwania, to nad satysfakcjonującą sceną musiałem trochę popracować. Z biegiem czasu okazało się, że Zingali lubia być pod tym względem dopieszczone i hołubione niczym prawdziwe damy. Potraktowane oschle i bez polotu potrafiły „strzelić focha” serwując beznamiętny przekaz i płaską jak anorektyczna modelka scenę. W moim pokoju wystarczyło jednak delikatnie je dogiąć w kierunku słuchacza, by po pierwsze ‘zniknęły’ sonicznie a po drugie by wspomniana scena czarowała rozmachem i ilością obecnego na niej powietrza. Gradację planów można tylko i wyłącznie komplementować a jeśli orkiestra brzmi jak przykryta kocem, to z reklamacjami … proszę zgłaszać się do realizatora. Kolumny w takich wypadkach niczemu nie są winne.  Jako płyty testowej do końcowej weryfikacji poprawności ustawienia zwykłem przez kilka ostatnich lat używać uzależniającej bardziej niż poranna „mała czarna” płyty „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena. Ten baśniowy koncept-album zawiera w sobie wszystko, czego dusza zapragnie. Są wspomniane niepokojąco-baśniowe klimaty, tak ulubione przez Jacka „granie ciszą”, jak i monumentalne wejścia kościelnych organów a to wszystko okraszone najprzeróżniejszymi przeszkadzajkami odzywającymi się zdecydowanie nie tam, gdzie niezaznajomiony z tym wydawnictwem słuchacz mógłby się spodziewać. Choć spotkałem się już z opinią, że jest to wręcz wymarzony album do sprzedawania nawet kiepskich systemów pozwolę sobie mieć zgoła odmienne zdanie, gdyż już nieraz przekonałem się, iż na źle grających urządzeniach pryska gdzieś cała zgromadzona na nim ‘magia’ a z głośników zamiast muzyki wydobywają się po prostu dźwięki. Z Zingali magia była i to taka, że zamiast jednokrotnie płyta została przesłuchana dwa razy a jej miejsce zastąpiła „Misa Criolla” Ramireza z Mercedes Sosą, która oprócz niezaprzeczalnych walorów artystycznych ma jeszcze jedną zaletę – fenomenalnie zarejestrowaną scenę ze zjawiskowo „zdjętym” chórem i akustyką. Oczywiście powyższe superlatywy pojawiają się tylko w sytuacji, gdy wszystko jest OK. Całe szczęście było i przez cały odsłuch mogłem spokojnie delektować się wyborną muzyką i przestać szukać mankamentów tam, gdzie ich po prostu nie było.
Pomimo wysokiej skuteczności i przynajmniej teoretycznej pobłażliwości dla muskulatury zastosowanej amplifikacji muszę przyznać, iż podczas testów zdecydowanie częściej ‘sięgałem’ po ciężką jak grzechy polityków integrę RI-100 (test wkrótce) aniżeli po swojego dyżurnego ECI-5. O ile Electrocompaniet o drobinę ugładzał i ‘dopalał’ średnicę, to jednak potężny Duńczyk swoim stalowym uściskiem sprawiał, iż Zingali dawały z siebie praktycznie wszystko co najlepsze i ani na jotę nie traciły werwy i kontroli nad najniższymi składowymi. Co prawda przed uruchomieniem powyższej kombinacji miałem pewne obawy, jak niezwykle transparentny i prawdomówny tranzystor wypadnie z jakby nie było tubowymi, wysoko skutecznymi kolumnami, to już przy pierwszych taktach mało audiofilskiego albumu „Machine Head” Deep Purple wiedziałem, że często będę do takiego połączenia wracał. Zadziwiająco dobrze wypadł szczególnie aspekt barwy i kultury przekazu tego skandynawsko-śródziemnomorskiego mariażu – tam gdzie zwykle trzeba walczyć z nadmierną ofensywnością, czy nawet krzykliwością panował wzorowy wręcz spokój. Ba, śmiem twierdzić, że pod względem otwartości Zingali wypadały łagodniej od moich dyżurnych Gauderów Arcona 80 wyposażonych w przetwornik AMT. Skupiały się bardziej na linii melodycznej, bogactwie barw i niemalże karmelowej, gęstej fakturze. Najwyższe składowe były niezwykle gładkie, wymuskane i … słodkie(?!). Oczywiście wszelkiej maści niuanse, mikrodetale i niezliczona ilość audiofilskich smaczków były cały czas obecne, lecz to nie one stanowiły clou przekazu, lecz jedynie tworzyły przepiękną jego ornamentykę. Dla ułatwienia proszę sobie wyobrazić zapierającą dech w piersiach piękność odzianą w elegancką, wieczorową suknię od któregoś z topowych kreatorów mody. Naturalnym jest, że najpierw dociera do nas wypracowany, zamierzony efekt finalny a dopiero potem zaczynamy chłonąć z rozmysłem dobrane dodatki, połyskliwość wytwornej materii i inne tego typu, z pozoru nic niewnoszące składowe. Jednak to właśnie w takich szczegółach i szczególikach „tkwi diabeł”. Bez nich całość byłaby równie zjadliwa jak nie przymierzając i mocno trywializując nieprzyprawiona potrawa – zjeść się teoretycznie da, lecz przyjemności z tego czerpać raczej nie sposób. Z resztą nie oszukujmy się – Włosi od dawna wiodą prym, zarówno jeśli chodzi o osiągnięcia kulinarne, jak i właśnie o dbałość o detale w każdej dziedzinie życia, więc czemu mieliby w audio robić od tejże reguły odstępstwo. I właśnie takie, skoro już sięgnąłem do analogii kulinarnej, są Zingali – po prostu „al dente”.

Czytając powyższy opis można dojść, do wniosku, że Zingali Home Monitor 2.8 Plus są prawdziwym ósmym cudem świata, giant killer’em i jak to zwykło się pisać przy większości audio-sparringów produktem masakrującym, czy też miażdżącym podobnie wycenioną konkurencję. Ba pełnoprawnym przedstawicielem wymarzonego high-endu. Cóż, muszę osoby tak uważające zmartwić – nie są. To wyśmienite, rasowe podłogówki o ponadprzeciętnej swobodzie i żywiołowości, w których można zatracić się bez pamięci, lecz warto pamiętać, że u tego włoskiego producenta seria Home Monitor to dopiero początek przygody z dźwiękiem na najwyższym poziomie. Jeśli mi Państwo nie wierzycie posłuchajcie modelu Client Evo 3.18, bądź wyposażonego w monstrualny 21” woofer Client Name Evo 2.1. Mi dane było posłuchać w salonie producenta tych pierwszych, dla tego też będące obiektem niniejszego testu kolumny w pełni zasłużenie komplementuję, lecz cały czas z tyłu głowy mam dźwięk usłyszany w położonej nieopodal Rzymu Aprilii. Jest tylko jeden problem – bilet wstępu do audiofilskiego raju kosztuje 52-72 k€, więc jeśli nie planują Państwo tak szalonych wydatków gorąco polecam odsłuch 2.8, którym trudno będzie znaleźć godnego, zarówno pod względem klasy brzmienia, jak i wyglądu, rozsądnie wycenionego rywala. Gorąca rekomendacja.

Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski

Dystrybucja: GFmod Audio Research / Zingali.pl
Cena: HM 2.8 Plus – 23 500 zł; lakier Ferrari – 3 000 zł

Dane techniczne:
Typ obudowy: Bass Reflex
Przetworniki: wysoko – średnio tonowy 1” o cewce 37mm; niskotonowe 2×8” o cewkach 44mm, tuba Omniray EZ 8”
Moc RMS: 300W (AES)
Impedancja nominalna: 6Ω
Pasmo przenoszenia: 35 Hz – 21 kHz
Częstotliwość podziału: 1500Hz 12dB/Oct
Skuteczność: 93 dB
Dyspersja: 90° Horyzontalna/60° Wertykalna (-6dB)
Wymiary (WxSxG): 1150x260x385 mm
Obudowa: 16mm i 30mm MDF
Waga: 32 kg

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Avid Sequel SP + SME SME 309 + Goldring Legacy (GL0007M)
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Audio Sensor Prelude IC; Avid Pulsare II
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Vitus Audio RI-100
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders;
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H

Opinia 2

Włochy to kraj, który na przestrzeni wieków przysporzył światu wielu wspaniałych artystów i mimo obecnie panującego ogólnego pędu ku zimnemu wizerunkowi nowoczesności, nadal jest synonimem dzieł sztuki wzorniczej. Każda informacja o nowej manufakturze z kraju Półwyspu Apenińskiego, w pierwszej chwili przynosi jedną myśl: „Czy to będzie dzieło godne przodków, czy nowe sztampowe prostolinijne coś”? Ten pozorny banał jest im przypisany jak nikomu innemu na całym globie, ale pracowali na niego ładnych kilka wieków i jak na razie starają się utrzymać zdobyte uznanie. Tak jakoś się złożyło, że po około trzech latach dostałem do posłuchania drugie wcielenie produktu mistrza z Italii w dziedzinie budowy kolumn. Ta sama nazwa, to samo oznaczenie, tylko obecny model jest konsekwencją zebranych doświadczeń poprzedniej linii. Nowa odsłona mimo nieco nowocześniejszej od protoplasty formy, nadal jest wyrafinowanym rzemiosłem artystycznym i jeśli ktoś nie zna opisywanej prze mnie marki, to po kontakcie wzrokowym swoje pierwsze myśli skieruje w stronę wspomnianych potomków Cesarstwa Rzymskiego i wypowie magiczne słowa – Włosi. Tak, tak, tego nie da się ukryć. Ogólny smak projektu, podsycony zniewalającym kolorem „Red Ferrari”, przekona do siebie nawet nieprzekonanych, a już na pewno nasze drugie połówki, które często mają ostateczne słowo w procesie decyzyjnym zakupów do salonu. Nie męcząc już dalszymi wynurzeniami, mam przyjemność przedstawić włoskie wyrafinowanie w najczystszej postaci, czyli manufakturę konstruującą kolumny głośnikowe pod intrygującą nazwą Zingali z modelem 2.8, którą w dystrybucję wziął częstochowski GFmod Audio Research.

Jak wspomniałem, kilka lat wcześniej sam byłem w okresie poszukiwań docelowych kolumn i wypożyczyłem (wtedy od innego dystrybutora) taki zestaw w we wcześniejszej odsłonie. Po stopce pod recenzjami widać, że nie przekonałem się do tamtego wcielenia, dlatego z dużą chęcią i oczekiwaniami co zostało zmienione i w którą stronę podążył dźwięk, przyjąłem gości w moim systemie. Nie muszę mówić, że te wyglądają obłędnie w porównaniu z tamtymi, chociaż muszę oddać honor poprzednikom, iż robiły w podobne jak te imponujące wrażenie. Niemniej jednak obecna linia jest wkroczeniem w inny ładniejszy świat. Dostarczony do stolicy zestaw to ok. 117-to centymetrowe podłogowe kolumny z dwoma głośnikami średnio-niskotonowymi, pomiędzy którymi w uformowanej z drewna poziomej eliptycznej tubce zwanej firmowo: OMNIRAY, usytuowano przetwornik średnio-wysokotonowy. Głośniki  zewnętrzne są również jak wysokotonowy lekko zagłębione i na stałe osłonięte elastycznym, obojętnym akustycznie materiałem przypominającym poczciwą altusową pończochę. Kształt obudowy w przekroju poziomym przypomina wariacje na temat  produktów Sonus Faber, z tą różnicą, że zwężanie się ku tyłowi zrealizowane jest kilkoma płaszczyznami, a nie łagodnym łukiem. Konstrukcja strojenia oparta jest o znajdujący się w dolnej ściance przy podłodze, dużej średnicy bass-refleks, co sprawia, że będą czułe na rodzaj podłoża na którym je postawimy. Wylot pompowanego powietrza dzięki odpowiedniej konstrukcji podstawy (okala całą kolumnę oprócz frontu), jest skierowany w stronę słuchacza. Sam przepływ powietrza można jeszcze regulować wysokością wkręcanych kolców, czyli dostajemy sporo możliwości dopasowania do własnych potrzeb lub zaistniałych niechcianych podbarwień. Wąska ściana tylna, oprócz kilku zaślepek otworów konstrukcyjnych otrzymała zagłębioną prostokątną znajdującą się w dolnej części płytkę z podwójnymi terminalami głośnikowymi, co posiadając dwa dedykowane do odpowiednich częstotliwości kable, skrzętnie wykorzystałem podczas testu. Całości majstersztyku dopełnia zastosowany kolor lakieru, który jak na Włochów przystało ma niebagatelne znaczenie w postrzeganiu produktu i w dostarczonej wersji był porażająco nasyconym „Red Ferrari”. Co jak co, ale takie spotkania pozostają w pamięci na długo i tylko po cichu liczyłem, że docierające do mych uszu drgania cząstek powietrza, jakie wywoła tytułowa maestria wizerunkowa, dostarczą tyle emocji co wrażenia wzrokowe.  

Prawie każdy opis rozkładam na dwa etapy. Jeden to wstęp i ogólny opis budowy, podczas którego w tle sączy się muzyka. Drugie, główne podejście wymaga ruszenia szarych komórek, by każdy następujący po sobie test nie był sztampowym powieleniem poprzedniego, dlatego zawsze poprzedzony jest dłuższym odsłuchem. Ten proces zależny jest od stopnia poruszenia mnie przez dany produkt. Czasem jest łatwo, a czasem dość ciężko wystukać na klawiaturze coś sensownego, tymczasem propozycja częstochowskiego dystrybutora od pierwszych nut pozwalała na formowanie wniosków. Jednak nie chcąc za łatwo dać się uwieść, powstrzymałem się od natychmiastowych konkluzji końcowych. Przez cały czas wracałem myślami do poprzedniej przygody, która utwierdzała mnie w przekonaniu o pozytywnych zmianach w brzmieniu nowej konstrukcji. Pierwszą i najważniejszą jaką można zauważyć zmianą różniącą obie konstrukcje jest kształt tuby – OMNIRAY, która teraz nie jest pełnym okręgiem tylko poziomo ułożoną elipsą. To oczywiście całkowicie zmienia ogólną propagację fal dźwiękowych i w obecnej wersji zaliczam na plus, gdyż dzięki poziomemu spłaszczeniu wylotu, instrumenty nie są już tak powiększane i zachowują przyzwoite proporcje. Początkujący słuchacz prawdopodobnie wybrałby starą wersję, ale z uwagi na fakt kilkutygodniowego obcowania ze starą okrągłą tubą, kategorycznie potwierdzam słuszność zastosowania nowej konstrukcji. Dzięki takiemu zabiegowi nie otrzymujemy zbytnio napompowanego dźwięku, który w pierwszej chwili mami klienta, a później mści się zbytnią otwartością. Ta konfrontacja wystarczyła mi do wyrobienia sobie zdania na temat obecnych bohaterek testu i więcej nie zaprzątałem sobie tym głowy, skupiając się na sposobie zestrojenia całości konstrukcji.  A… jeszcze jedno, nowy model nie posiada już maniery polegającej na wrażeniu włożenia głowy do drewnianego wiadra, jak to miało miejsce kiedyś. Nalot tub nie wszyscy audiofile trawią i pozbycie się tego złudzenia otwiera drogę do portfela szerszego grona klientów. W konsekwencji kilkudniowej zabawy z nowym wcieleniem modelu 2.8, przyznam, że warto się nad tą propozycją pochylić, a dlaczego postaram się opisać w dalszej części tekstu.

Mimo bardzo pozytywnych wrażeń wizualno percepcyjnych, od początku nie mogłem znaleźć materiału muzycznego, który przykułby mnie do fotela całkowicie zniewalając me zmysły. Wszystko było bardzo dobre – czyste w brzmieniu, otwarte i rozdzielcze, z dobrą, trochę inną od mojej (luźniejszą) podstawą basową, zdecydowanie bardziej otwartą średnicą i ciut zwiewniejszą górą, ale dla mnie to za mało. Nie chciałem grania na pół gwizdka, tylko porażenia zwojów mózgowych. Człowiek przyzwyczajony do dobrego, jeżeli widzi potencjał, stara się wykorzystać go całkowicie i przez przypadek dostałem to co chciałem. Jak w każdy piątek spotkałem ze znajomymi się w klubie KAIM w Warszawie, gdzie każdy przynosi swoje nowe nabytki płytowe i na jednym z krążków był dawno niesłuchany przeze mnie materiał z trąbką naturalną w roli głównej. Pani Alison Balsom w towarzystwie orkiestry zrealizowała płytę „Sound The Trumpet”, na której daje pokaz swojego kunsztu w operowaniu tym instrumentem. Ktoś nieobeznany powie, że trąbka to nie jest ósmy cud świata i takich artystek jest na pęczki, tymczasem „trąbka naturalna” to inny zapomniany dawno, ale powracający do łask świat, gdyż nie ma żadnych otworów, ani wentyli pozwalających na proste frazowanie czy zmianę wysokości wydobywanego dźwięku. Wszystko to robi się za pomocą umiejętnie ułożonych ust, odpowiedniego ciśnienia powietrza i ułożenia przepony. Gra na takiej trąbce brzmi „trochę” podobnie do tej współczesnej, z naciskiem na „trochę” i jeśli ktoś spróbuje zwrócić uwagę na aspekt obsługi tego starego bezdziurkowego i bezwentylowego blaszaka , z całą pewnością odda szacunek wspomnianej artystce. Spieszę dodać iż sam sposób gry na tym instrumencie nie jest jedynym przyciągającym mnie szczegółem. Ta z pozoru prosta konstrukcja ma swoją specyficzną, niedostępną dla nowych produktów barwę i jeśli ktoś tylko trochę się tym interesował, rozpozna ją nawet w najgęstszych pasażach orkiestrowych.  Obecnie większość używanych podczas koncertów instrumentów to kopie, ale pieczołowicie ręcznie wykonywane. Istne dzieła sztuki w swym nowym życiu. Znając widowiskowość grania produktów z Włoch, wiedziałem czego mogę się spodziewać w momencie włożenia do napędu przywiezionego ze spotkania krążka i nie zawiodłem się. Czytelność i rozdzielczość, pozwalały na uzyskanie pełnego pasma jakie może wygenerować ten kawałek wyklepanej w kształcie rozszerzającej się ku końcowi zakręconej rury z mosiężnej blachy ze stroikiem. Przesłuchując tą płytotekę zauważyłem, że w procesie wizualizacji wszystkich utworów, dużą rolę odegrała barwa jakie prezentowały kolumny. Ten fakt był dla mnie największym pozytywnym zaskoczeniem w porównaniu z protoplastami. Nie było zapamiętanego zbytniego nadmuchania i rozjaśnienia dźwięku (w porównaniu to starych), a rzekłbym nawet iż jak na przetworniki wykorzystujące tuby, granie było nader ciemne, co w połączeniu z gęstym i mięsistym basem, umiejętnie równoważyło odtwarzane pasmo, nadając całości świeżości na tle fajnej barwy. Wracając do popisów pani Alison Balsom, instrumentalistka ze swym atrybutem w prawie każdym utworze nawiązywała karkołomną konwersację ze smyczkami lub innymi dęciakami towarzyszącej jej orkiestry. Nawet jeśli ktoś nie słucha na co dzień takich klimatów, już z szacunku dla tej młodej i ładnej blondynki z okładki powinien zakosztować tego spektaklu muzycznego. Ja zrobiłem to dwa razy i tylko z chęci bliższego poznania dostarczonych do testu głośników, zmieniłem repertuar i nośnik materiału muzycznego. Takim sposobem w procesie testowania zawitał format analogowy.

Wspomniane predyspozycje aż prosiły, by na występy zawitały czarne jak smoła placki. Jednak stawiając poprzeczkę wyżej niż na cyfrze, sięgnąłem po trudniejszy niż aksamitna trąbka barokowa elektro jazz z pod szyldu Marc’a Moulin’a, z wydanym przez Blue Note materiałem „I Am You”. Trochę sztucznie generowanych instrumentów, wokal i organy Hammonda, pozwalały w miarę obiektywnie ocenić uniwersalność konstrukcji z Italii. Nadmierna otwartość na środku często kończy się męczącym krzykiem, a co najmniej szybkim zmęczeniem odbiorcy. W mojej kolekcji nie mam zbyt wielu takich płyt, ale te przesłuchane wypadły dość dobrze – pewnie na amerykańskich produktach z pod szyldu Wison Audio byłoby lepiej , ale nie wzbudzając natychmiastowego odruchu zmiany wsadu źródłowego zaliczam ten test do udanych. Z uwagi na fakt iż ubrane w „Czerwone Ferrari” kolumny miały dostarczać mi raczej przyjemności niż próby przekroczenia punktu zero, po kilku krążkach – ‘kilerach’, wróciłem do ulubionych pozycji odsłuchowych. Musiałem przyjrzeć się jak budują scenę dźwiękową. Wciągnięty w wir trąbki naturalnej, nie wspomniałem o poszukiwaniu odpowiedniej aplikacji kątowej w docelowym miejscu. Aby ustawić kolumny w satysfakcjonujący mnie sposób, musiałem poświęcić im kilka ładnych minut. Początkowo nie mogłem uzyskać konsensusu pomiędzy czytelnością źródeł pozornych i głębią obrazu muzycznego. Ja mam uzupełnione o moduły basowe monitory bliskiego pola i muszą być dość mocno skierowane w stronę słuchacza, tymczasem Zingali przy takim dogięciu, utraciły zwiewność i rozmach, rzucając wszystko na twarz. Na szczęcie człowiek z niejednego pieca chleb jadł i po kilkunastominutowych zmaganiach znalazłem optymalną bazę i kąt dogięcia, co przyjąłem z nieukrywaną ulgą. Nie chciałem by w pamięci pozostał zjawiskowy dźwięk na płaskiej jak deska do prasowania scenie. Efekt końcowy nie był tak spektakularny jak z moimi kolumnami (przypominam o rodowodzie), ale muzycy dostali dla siebie wystarczającą ilość miejsca na swoje solowe popisy. Dużo może zależeć od samego pomieszczenia, do którego dobierałem posiadane obecnie ‘Bravo’, a włoskie cuda starały się dopasować. Ostateczną weryfikacją tych ruchów był koncert Antonio Forcione z quartetem, na dwupłytowym koncertowym wydaniu oficyny Naim Audio. Wszystko odtworzone i poukładane jak zaplanował realizator, w pełny ekspresji, świeżości i nie męczący, ale zdecydowanie żywszy niż mam na co dzień sposób. Antonio swoimi szybkimi riffami niczym żyletką ciął nagromadzone w moim pomieszczeniu opary ekscytacji usłyszanym materiałem. W porównaniu z moimi kolumnami, skrzynki z Włoch są wulkanami dźwięków, które zniewolą wielu nabywców. Jest to oczywiście pokłosiem zastosowanych dyfuzorów tubowych, które w stosunku do poprzedniego wcielenia, brzmią zdecydowanie bardziej wyrafinowanie, ale nadal ekspresyjnie. Sporą rolę w procesie ukulturalniania przekazu, miało zapewne strojenie zwrotnicy, jednak koniec końcem, efekt finalny zasługuje na pochwałę. Trzeba posłuchać i jeśli ktoś stawia swoje upodobania pod kątem otwartości i wyczynowości będzie zachwycony. Ja lekko zmanierowany zawoalowaną, prezentującą niedopowiedzianą aurę tajemniczości, ale również czytelną średnicę, miałbym problem w podjęciu decyzji zakupowej. Ale to jest mój świadomy wybór i proszę się nie kierować tym jako wyrocznią, ponieważ tytułowa marka podając nam wszystko jak na dłoni, robi to bardzo subtelnie. To się większości spodoba i pozostaje tylko zaaplikować Zingali 2.8 w swoim systemie i przekonawszy się o ich podszytej fajną barwą i mięsistym basem spontaniczności, przeciągnąć kartę kredytową w czytniku.

Reasumując, Zingali 2.8 oferują zdecydowanie bardziej wyrafinowany od poprzedników dźwięk, co w połączeniu z nowym wyglądem i umiejętnie dobraną kolorystyką, dla innych kontrpropozycji kolumnowych może okazać się progiem nie do pokonania. Zachęcam do zakosztowania tego lekko tubowego grania, w którym jest on tylko podkreśleniem namacalności źródeł pozornych, a nie trąbieniem całemu światu, jaki to ja jestem głośny. Całości dopełnia umiejętne zbilansowanie pasma, z naciskiem na zaskakująco gęstą jak na takie konstrukcje średnicę i dobre zaplecze basowe. We wstępnych rozważaniach nie sądziłem, że tak dobrze zgrają się z moim systemem (mimo nastawienia na środek pasma jest bardzo rozdzielczy i mógł okazać się za ostry), dlatego nawet wstępne przeciwwskazania takim połączeniom, nie powinny skreślać bohaterów testu z listy propozycji odsłuchowych, gdyż nigdy do końca nie wiadomo, jaki efekt końcowy otrzymamy. A jeśli nawet taki mariaż się nie sprawdzi, zawsze będziemy bogatsi o nowe doświadczenia. Moim zdaniem udany progres nowego wcielenia Zingali 2.8.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”

 

Pobierz jako PDF