Dzisiejsza, wybitnie lifestyle’owa relacja z moich wojaży po alkoholowych zasobach Salonów Win i Alkoholi M&P ewidentnie pokazuje, że konsekwentnie zbliżający nas do niechybnego zejścia z tego padołu ziemskiego czas upływa dramatycznie szybko. I nie chodzi mi w tym momencie li tylko o minione pół roku od ostatniej alkoholowej krucjaty na Warszawskim lotnisku im. F. Chopina, tylko o fakt już dziesiątego oficjalnego starcia uzbrojonych w wiedzę i pełną ofertę obsługiwanego brandu pracowników wyżej wymienionego, związanego z wodą ognistą podmiotu z pragnącymi nie tylko organoleptycznego, ale również duchowego kontaktu klientami. Na szczęście zarzewie opisywanego wydarzenia – alkohol – jest wręcz idealnym środkiem uśmierzającym ból związany z poruszanym w tym akapicie przemijającym czasem, dlatego też na twarzach przybyłych licznie gości widać było jedynie same pozytywne odczucia, a to z dużą dozą prawdopodobieństwa przełoży się na spore pokłady zadowolenia dobrze zaopatrzonych tego dnia klientów w oczekiwaniu na kolejną, już jedenastą edycję będącej tematem mojego wywodu imprezy.
Przyznam szczerze, że mimo wypchanego po brzegi zasobnika związanych z tą imprezą tematów przewodnich, w miarę rozbudowywania portfolio relacji z zaliczonych wystaw, aby Was nie zanudzić powtórkami z rozrywki, mam coraz więcej problemów z decyzją, na co w danym odcinku zwrócić uwagę. I gdy tak w duchu miotałem się ze sprecyzowaniem celu, z nieoczekiwaną pomocą przyszedł mój znajomy – uwieczniony na ostatniej grupowej serii fotografii – Piotrek. W czym rzecz? Otóż zapowiedział, że przybędzie z kilkoma kolegami. Niby nic specjalnego, po prostu w założeniu miał przyprowadzić ze sobą kilka kolejnych twarzy do napojenia. Tymczasem w duchu właśnie na tym podłożu postanowiłem oprzeć swoją relację. I wiecie co? Było fantastycznie. Powód? Po przeczytaniu mojego punktu widzenia na minione alkoholowe przedsięwzięcie sami dojdziecie do prawdy. Jednak aby Was zachęcić, powiem tylko, iż ojcem sukcesu było pójście znakomicie rozumiejącej się grupy na tak zwany żywioł. Co to oznacza? Pewnie się uśmiejecie, ale wbrew głównemu mottu mojego bytu na tych targach, jakim była degustacja wszelkiej maści Whisky, ta spadła na dalszy plan. Żartuję? Bynajmniej. Przypomnijcie sobie moje opisy walki z teoretycznie nieasymilowaną przeze mnie wódką, czy tak wyśmiewanego przez wielu smakoszy rudej na myszach Calvadosa. Dlatego też byłem bardzo rad, gdy ww. goście często wbrew swoim wstępnym założeniom podążali za moimi, ocierającymi się o „łyskaczową” anarchię typami. Jakimi? Efekt poniżej. Mam tylko jedną prośbę, nie pęknijcie ze śmiechu.
Zazwyczaj początek w moim wydaniu jest swoistym przywitaniem się ze znajomymi czy to z salonów, czy choćby z poprzednich wystaw pracownikami M&P. Tak też było i tym razem, z tą jednak różnicą, że po pierwszej wymianie uprzejmości z kwitnąco prezentującą się na stoisku z Hiszpańską Madeirą, notabene moją jeszcze do niedawna współ-parafianką Panią Beatą, po krótkich negocjacjach przyprowadziłem wspomnianą pięcioosobową bandę. Nie powiem, nie była to bułka z masłem, gdyż do słodkich i do tego jeszcze wzmacnianych win panowie mieli bardzo ambiwalentny stosunek. Jednak słowem kluczem okazał się być zwrot: „a wiesz, że są słodkie i wytrawne?”. Takim to lekkim podstępem zamiast uderzać do clou tematu – alkohole mocne, swe kroki skierowaliśmy w stronę mocnego wina. Wrażenia? Moja Małżonka stwierdziła, iż to dla niej jest miód pitny. Ja osobiście może nutę owocu pracy pszczółek również w Madeirze wyczuwam, ale gwarantuję, że jeden, no może dwa kieliszki na rozmrożenie organizmu zimą po powrocie z roboty będą zbawienną ręką Boga przed poważnymi konsekwencjami grypowymi. Jednak zaznaczam, jeden lub dwa, bowiem „zrobienie” butelki nawet we dwóch może skończyć się zmianą barwy oczu na burgundowe, nie wspominając już o skutkach syndromu przesłodzenia alkoholowego.
ARARAT jaki jest, każdy widzi. I właśnie dlatego nie mogliśmy, nie spróbować, co oprócz wizji jest w stanie nam zaoferować. Przyznam szczerze, długo przy nim nie zabawiliśmy, ale trzeba oddać mu sprawiedliwość, iż może się podobać. Choć na koniec okazało się, że nie wszystkim, gdyż gdy my oddalaliśmy się w innym kierunku, jeden z naszej grupy – wykształcony i czynny handlowiec – postanowił uświadamiać panie z tego stoiska o zawyżonych cenach w stosunku jednego z wielu tego wieczora prezentowanych francuskich koniaków. Jak to się zakończyło, nie mam bladego pojęcia, bowiem w tym czasie my zaliczyliśmy kilka innych ciekawych stanowisk.
Jednym z dwóch wołających o pomstę do nieba założeń naszej grupy było zgłębianie oferty wszelkiego rodzaju GIN-ów. I jednym z nich okazał się być uwieczniony z dwoma szlachetnymi Whisky – lekko dymny i leżakowany w beczkach po Bourbonie, GIN TOBERMORY. Gładki, ale wyrazisty. Nic tylko pić bez skutków ubocznych typu niechciany powiew jałowca. Jednym słowem bomba.
Ofertę amerykańskiego Blanton’sa znam od podszewki Ba w swej karierze zaliczyłem nawet najmocniejszą oktanowo wersję jednego z produktów. I gdyby nie drobny fakt pewnie ten stolik nie zaistniałby w mojej relacji. O co chodzi? Obrazują to fotografie. Chodzi o przygotowany na tę edycję targów dla salonów M&P, specjalnie wyselekcjonowany, z pełną dokumentacją typu: rocznik, data napełnienia i numer butelki, rozlew jednego z roczników. Jakie doznania? Z jednej strony ciekawe, ale z drugiej wydawało mi się, że trunek nieco zbyt wyrazisty. Jednak moją ocenę proszę przefiltrować przez pryzmat wyniszczania kubków smakowych kilkunastoma wcześniejszymi degustacjami, dlatego też w celu pełnej informacji co w trawie tej limitacji piszczy musicie udać się do jednego z salonów z barkami Whisky na pokładzie i przed zakupem sprawdzić, czy ta limitowana edycja to Wasza bajka.
Pewnie nie uwierzycie, ale to stanowisko zaistniało w naszych ośrodkach zarządzania ciałem nie z powodu tego stareńkiego Cognac-u, czy równie wiekowego Armagnac-u – choć podobnym wyrobom umiemy oddać należny szacunek, tylko uwieńczonego na pierwszej fotce soku z winogron z koniakiem w roli nadającemu całości lekkiego prądu. Co nas skłoniło do tak panicznego kroku? To samo, co w przypadku Madery, czyli zakosztowania czegoś słodkiego o nietypowym źródle pochodzenia i sposobie produkcji. Naprawdę wsparty smakiem i aromatem rasowego Cognac-u, dodatkowo nieco schłodzony sok winogronowy i brzoskwiń potrafi zaczarować. Zaczynacie się o mnie martwić? Niepotrzebnie, lub jeszcze za wcześnie, gdyż nie był to ostatni tego typu, przyjemny dla powonienia i smaku wybryk.
Dumny przedstawiciel wyspy Islay Kilchoman jest jednym z moich zakupowych koników. To zaś sprawia, że podczas targów w dbałości o kondycję narządów smakowych, trochę ze smutkiem, ale zawsze go omijam. Tym razem jednak było nieco inaczej? O co chodzi? To był mój kolejny przyjemny w skutkach podstęp w stosunku do „łyskaczowych” pobratymców, gdyż celem jako takim był kolejny słodziuteńki trunek na bazie jeżyny z lekką nutą torfu i dymu. Reakcje znajomych niezapomniane. Radość przemieszana ze zdziwieniem, aż w końcu po smakowym przetrawieniu co się stało, w czasie tego popołudnia zaliczyliśmy to stanowisko dwa razy. Ma się te asy w rękawie, nie sądzicie?
Oświadczam oficjalnie. Gdy widzę, powtarzam, już widzę, nawet nie piję, produkty spod znaku Absyntu, mój organizm dostaje drgawek. Wszechobecny anyż jest dla mnie wręcz torturą, co natychmiast ujawniło się w moich myślach, tuż po podejściu do rzeczonego wystawcy. Jednak w myśl powiedzenia „nigdy nie mów nigdy” ze stwierdzeniem na ustach „to nie moja bajka” dumnym krokiem podążyłem za stadem czterech samców w stronę zionącego zielenią Absyntu. I? Sam w to nie wierzę, ale po kilku próbach namawiania i stanowczym odmowach, ostatnim, wprawiającym mnie w bezgraniczny śmiech stwierdzeniem dałem się przekonać. Cóż to za fraza? Nic specjalnego, kolega stwierdził jedynie, że anyż wespół z maksymalną dopuszczoną do produkcji wyrobów spożywczych zawartością piołunu, mnie wyzwoli. Przyznam szczerze, że sam w to nie wierzę, ale piołun naprawdę podczas tej próby ognia zrobił fajną robotę. Wrażenia niezapomniane. Pewnie dlatego, że anyż nawet nie doszedł do głosu, tylko w oddali lekko skamlał.
Nad jeszcze znajdującą się w polskich rękach wódką Casino rozpisywałem się podczas jednej z wcześniejszych relacji. Jednakże ów brand ma swoje kolejne trzy grosze z idealnie wpisującego się w nurt moich dzisiejszych przygód powodu. Otóż wszyscy, włącznie ze mną, jak jeden mąż twierdzimy, iż nie przyswajamy wódy jako takiej. I nie ma znaczenia, czy czyściochy, czy z colą. Nie lubimy i szlus. Dlatego też po sukcesie z owocowym Kilchomanem postanowiłem pokazać szanownemu towarzystwu, że wóda mówiąc kolokwialnie nie zawsze wali w łeb. Podeszliśmy do pana wystawcy. Najpierw jedna próbka z czystej pszenicy. Gładko i nawet przyjemnie. Potem z czystego ziemniaka. Wyraziściej, ale nadal bardzo dobrze. Na koniec na bazie czystego destylatu pszenicy miks z karmelem i wanilią i z przyjemnością oświadczam, to był kolejny kilkukrotnie odwiedzany przez nas punkt na mapie wystawy. Da się pić wódkę? Jak widać da i to z jaką przyjemnością.
Te uwieńczone na fotkach mroczne buteleczki są zasobnikami na równie fantastyczny jak kilka akapitów wcześniej wspominany GIN, Tym razem jednak były dwie odsłony. Lżejsza, dla początkujących i nieco bardziej wyrazista dla smakoszy. Co kto lubi. Ale zaznaczam, żadnych dodatków typu Sprite, Fanta, czy coś w ten deseń. Albo pijemy czysty, albo z zalecanymi przez producenta dodatkami zapachowo-smakowymi. Nic więcej. Matko i znowu nic o Whisky.
No dobrze. Przez cały czas rozprawiałem o wszystkim, tylko nie o głównym powodzie moich wizyt w sklepach M&P, jakim jest ruda na myszach. Dlatego też nie tylko nieco rehabilitując się za tak dalekie od niej wyprawy degustacyjne, ale również w podziękowaniu dla jednego z moich wystawowych pobratymców – zakupił niezbędną ilość umownych na imprezie środków płatniczych w kwocie 200 zł, nie omieszkam wspomnieć o wrażeniach ze zderzenia się z czterdziestokiluletnią panią z destylarni Glenglaussaugh (150 zł za kieliszek) i nieco młodszym rozlewem brandu Glendronach (2x 25 zł). Zacznę od tego drugiego. Nie powiem, od pierwszego zetknięcia mocno zmęczonych już tego wieczora kubków smakowych czuć było, za co się płaci. Niezbyt nachalny, ale za to fantastyczny nos, by po najmniejszym łyku niezbyt spiesznie przejść do wrażeń językowych, by na koniec delektować się imprezą zorganizowaną w głębiach przełyku. Istna feeria zarezerwowana dla najlepszych trunków doznań organoleptycznych. Ale wiecie co? Na tle wspomnianej czterdziestki z hakiem to mówiąc bez ogródek było przedszkole. Próbując uzmysłowić Wam, co oferuje tak dostojny wiek, mogę poradzić jedno, wszystko co wspominałem przed momentem, w zależności od wykształcenia Waszych podniebień pomóżcie przez dwa lub trzy. Nawet nie wiem, jak to opisać. Jedno tylko jest pewne. Jeśli ktoś początkujący spodziewa się mocniejszego ataku w nosie i na języku, nie za bardzo ma pojęcie, co dzieje się z trunkami w trakcie długoletniego leżakowania. Ktoś zapyta: „Co?” O nie. Tak łatwo nie dam się podpuścić. Zapraszam na kolejną, zawsze otwartą dla wszystkich chętnych edycję targów, gdzie sami na własnym żywym organizmie przekonacie się, o co w zabawie w degustację wyrafinowanej Whisky chodzi. Ja byłem kilkukrotnie i wiem. To dlaczego Wy nie możecie ruszyć czterech liter?
Kończąc ten z racji zdawkowych informacji o Whisky, a przez to ocierający się o groteskę tekst, chciałbym podziękować organizatorowi za zaproszenie na imprezę, pracownikom za wspaniale spędzone z mini chwile podczas rozmów o prezentowanych alkoholach, a będącym incognito w mojej relacji kolegom za możliwość poprowadzenia ich po unikanych jak ognia alkoholowych zakamarkach typu dymne nalewki, czy nie boję się tego głośno powiedzieć, fantastycznie smakujące wódki. Było to dla mnie bardzo mile spędzony czas.
Jacek Pazio