Choć nazwa może sugerować jakiś wypasiony dwuślad o typowo sportowym zacięciu, to tym razem aż tak daleko od głównego nurtu naszych zainteresowań odchodzić nie będziemy. Ba, nie ruszymy się nawet o krok, brodząc w owym nurcie zanurzeni nawet nie po kolana czy pas a po samą szyję. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że granie z plików, niezależnie od tego czy zgromadzonych na lokalnych dyskach, czy też strumieniowanych z najpopularniejszych serwisów stało się obecnie na tyle powszechne, że niekorzystanie z ich dobrodziejstw uznawane jest na dziwactwo porównywalne z tym, jak na plikolubów patrzono w czasach, gdy dedykowany złotouchym programowy odtwarzacz Lilith dostępny był na Windows jedynie w wersji japońskiej, czyli wszelkie komunikaty i oznaczenia były w … Kanji. Całe szczęście, jak to mawiał klasyk „panta rhei”, więc i realia oraz nasze muzyczne przyzwyczajenia ewoluowały ku nowemu, które wbrew pozorom wcale nie musi być gorsze od tego co kiedyś, choć spotykając się w gronie podobnych sobie dinozaurów coraz częściej słyszę, że „kiedyś to było …”. Wracając jednak do meritum, to granie z plików, jak wszem i wobec wiadomo, nie tylko z mody nie wyszło a rozgościło się na audiofilskich salonach i, co całkiem zrozumiałe, bez większych problemów umościło się również na samym audiofilskim Olimpie. Wystarczy tylko wspomnieć takie konstrukcje jak Pink Faun 2.16 ULTRA, Taiko SGM Extreme, czy też daleko pozostawiającego w tyle konkurencję tak pod względem gabarytów, jak i … ceny (brzmienie to rzecz czysto subiektywna, jednak Ci co mieli szczęście go słyszeć wypowiadają się o nim w samych superlatywach) majestatycznego Wadaxa (Atlantis Reference Server i Reference DAC). Schodząc jednak na ziemię, lecz nadal pozostając w wybitnie bezkompromisowym towarzystwie w ramach dzisiejszego spotkania, dzięki uprzejmości stołecznego SoundClubu, mam przyjemność podzielić się z Państwem obserwacjami poczynionymi w trakcie testów nieco mniej oczywistego i mainstreamowego gracza, czyli topowego serwera 432 EVO Master.
O ile w przypadku często goszczących na naszych łamach, przykładających dużą wagę do budującej rozpoznawalność firmowej unifikacji oferowanych urządzeń wytwórców od czasu do czasu pozwalamy sobie na żartobliwe frazesy w stylu „koń jaki jest …” itp., gdyż wprawne oko od razu rozpozna nowy model Accuphase, Marantza, McIntosha, Vitusa, etc., to tym razem na redakcyjny tapet trafił byt dopiero debiutujący na naszych łamach i w dodatku o wybitnie mało audiofilskiej, bo osadzonej w stricte komputerowych „kanonach piękna” estetyce. Mówiąc wprost 432 EVO Master wygląda jak najzwyklejszy w świecie tzw. media center pc, czyli pełniący rolę centrum domowej rozrywki komputer a dokładnie dwie takie maszyny – jedna ze slotem umożliwiającym nakarmienie jej srebrnym krążkiem (serwer) i druga takowej fanaberii pozbawiona (zasilacz). Przesadzam? Cóż, jeśli ktoś ma co do moich obserwacji i skojarzeń wątpliwości, to dobrze jakby w wolnej chwili zerknął np. do katalogu Streacoma i przyjrzał się m.in. obudowie FC5. Niemniej jednak „budy” są solidne, aluminiowe, ich fronty mają budzącą zaufanie centymetrową grubość a o sztywność konstrukcji dbają pełniące rolę ścian bocznych groźnie nastroszone radiatory. Jest to też również (czysto umowna) wskazówka, że 432 Evo stawia na chłodzenie pasywne, co potwierdza widok perforowanych płyt górnych. I są to cechy wspólne całej, liczącej pięć modeli rodziny 432, w której skład wchodzi zintegrowane, dysponujące wyjściami analogowymi, źródło Essence DAC & music server, oraz będące jedynie transportami/serwerami Standard, HIGH-END, AEON a nasz dzisiejszy gość – Master zajmuje zaszczytne, topowe miejsce. Wracając jednak do meritum nie można również zapomnieć o kilku drobiazgach, bowiem moduł serwera, oprócz wspomnianej, zlokalizowanej po lewej szczeliny napędu (cieszący się dobrą opinią TEAC) i włącznika oraz przypisanej mu diody, może pochwalić się firmowym logotypem oraz opisem roli jaką pełni a sekcja zasilająca jedynie włącznikiem wraz z diodą informującą o statusie pracy. Przenosząc się na zaplecze komputerowe konotacje jeszcze nabierają na sile, gdyż lewą sekcję serwera zajmuje klasyczny zestaw przyłączy mini-ITX-owej płyty głównej (ASRock) a prawą dodatkowy śledź z dwoma portami USB przeznaczonymi do komunikacji z zewnętrznymi przetwornikami cyfrowo-analogowymi. Całość uzupełniają trzy gniazda zasilania DC do spięcia z modułem zasilającym stosownymi przewodami SBoostera. Z kolei tylny panel zasilacza otrzymał potwierdzający jego funkcje grawerunek, zintegrowane z włącznikiem gniazdo zasilające oraz trzy (jeden 9 i dwa 12V) terminale wyjściowe DC w standardzie XLR.
Co do zawartości trzewi, to z jednej strony sam producent na swojej stronie chwali się całkiem szczegółowymi zdjęciami poszczególnych komponentów a z drugiej nader niechętnie patrzy na recenzencką samowolkę uwieczniającą co smakowitsze rozwiązania. Dlatego oprę się na tym, co gołym okiem widac i tyle. Czyli na będącej platformą sprzętową płycie głównej ASRock z czterordzeniowym, chłodzonym pasywnie (radiator nie jest w żaden sposób połączony z obudową urządzenia, więc jej boki pełnią jedynie rolę usztywniająco/dekoracyjną) procesorem Intela, 8GB RAM-u i 2TB SSD-kiem Samsunga (opcjonalnie można zdecydować się na większe – 4 lub 8TB jednostki) zamontowanym na sprężynowym zawieszeniu i dodatkowo zabezpieczonym dodatkowym materiałem antywibracyjnym. Całość, przynajmniej od strony programowej, jest mocno „autorska”, bowiem począwszy od własnego BIOS-u a skończywszy na bazującym na popularnej dystrybucji Linuxa (Fedorze) środowisku skompilowanym stricte pod zastosowania audio (będący spirytus movens 432 EVO Frederic Vanden Poel ma ponad 20-lenie doświadczenie w IT i właśnie Linuxie) całość ma za zadanie zaspokoić gusta najbardziej wymagających odbiorców. Całe szczęście nie na samych solennych deklaracjach producenta musimy bazować, gdyż poza „cywilną” płytą główną zadbał on o odrębną, pracującą pod kontrolą precyzyjnego zegara SOtM sCLK-10EX, również sygnowaną przez SOtM (USB tX-USBexp) sekcję obróbki sygnału z dwoma wyjściami USB (układ portów wskazuje na SOtM tX-USBhubIN). Chociaż nie będę ukrywał, że mam z tym co widzę w ww. trzewiach pewien problem natury estetyczno-poznawczej, gdyż z jednej strony wiem z czym mam do czynienia i tak naprawdę spokojnie mogłaby tam być pojedyncza drukowana płytka a z drugiej, niemalże wniebogłosy drze się moje mroczne alter ego domagające się przyznania racji, że jak na razie opisuję nieco bardziej zaawansowany PeCet oparty na ogólnodostępnych komponentach. Całe szczęście jak to zwykle w życiu bywa diabeł tkwi w szczegółach – „własności intelektualnej” producenta potrafiącego zrobić coś z czego ktoś inny owego czegoś jednak zrobić nie podoła i … zaskakująco rozbudowanym zasilaniu, gdzie znajdziemy trzy solidne toroidalne trafa – każde z własną sekcją filtrującą zapewniające w pełni niezależne magistrale energetyczne poszczególnym sekcjom serwera.
Krótko mówiąc, pod względem funkcjonalnym mamy do czynienia z hybrydą Roon Core’a i Rip-NAS-a, czyli przekładając to na zrozumiały dla ogółu język z połączeniem streamera /serwera multimedialnego/zgrywarki płyt i magazynu plików. Do pełni szczęścia będziemy potrzebowali zatem sieci LAN, zewnętrznego przetwornika cyfrowo-analogowego, resztę toru na razie pozwolę sobie pominąć, oraz konta w którymś z popularnych serwisów streamingowych i/lub własnej plikoteki na jakimś dysku sieciowym/USB zgromadzonej, bądź czasu na zripowanie posiadanej płytoteki. Ponadto całość konfiguruje się poprzez www., wprowadzając widoczne w apce ROON-a (dostępny na iOS i Androida Roon Remote) IP wpiętego w domową sieć 432 EVO. Sam interfejs VortexBox, choć surowy jest w pełni intuicyjny i oferuje możliwość nie tylko standardowych nastaw zapewniających dekodowanie bit-perfect, lecz również szeroki wachlarz strojeń począwszy od obowiązującego obecnie, znaczy się od 1959 stroju 440Hz, poprzez zalecane przez producenta 432Hz po zakres 415 – 444, oraz nie mniej rozbudowane opcje SQi (Sound Quality Improved) i Bass Authority. Oczywiście spokojnie można przeklikanie wykonać raz – na samym początku i zapomnieć o temacie, bądź ewentualnie przypominać sobie o dostępnych opcjach przy okazji wymiana DAC-a na nowszy – akceptujący wyższe częstotliwości wejściowe a całością, podczas codziennego użytkowania zawiadywać z poziomu agregującego wszelkie serwisy streamingowe i zasoby lokalne Roona. No i jeszcze drobiazg. Otóż przynajmniej w trakcie testu 432 EVO nie wspierał Tidal Connect a proces ripowania odbywa się całkowicie automatycznie – użytkownik musi jedynie płytę w szczelinie transportu umieścić a po zakończeniu zgrywania odebrać.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu od razu na wstępie pragnąłbym zaznaczyć, że jeśli ktoś po źródle plikowym oczekuje od pierwszych taktów jakichkolwiek porażających fajerwerków, to trafił pod zły adres. Tym razem otrzymujemy bowiem niezwykle dojrzałe i zrównoważone brzmienie, które choć dalekie od asekuracyjności, czy wręcz nudy, przy bezpośrednim, acz krótkotrwałym porównaniu z podobnie wycenioną konkurencją nie ma szans na złapanie czymkolwiek za ucho. Żeby jednak była jasność – wszystko jest w jak najlepszym porządku, czyli jest dobrze, lecz jak doskonale wiemy z autopsji dla większości złotouchej braci „dobrze” to zdecydowanie, przynajmniej w High-Endzie, za mało. Po prostu lwia część wkraczających w świat audio dotychczas postronnych obserwatorów uważa, że skoro jest drogo, to musi być efekt Wow! Musi być jakiś aspekt, który wskazując będziemy w stanie tak sobie, jak i postronnym słuchaczom usankcjonować sens kolejnej, nader poważnej inwestycji w tor audio. A tu? Emocje jak na grzybobraniu. Niby dobiegające nas dźwięki tworzą niezwykle miły uszom koherentny przekaz, wszystko jest na swoim miejscu i jedyne co można o dźwięku powiedzieć to to, że na pewno nie sposób określić go tak mianem stereotypowo „cyfrowego”, jak i wyczynowego. To jednak wszystko jedynie pozory, bowiem przyzwyczaiwszy się do tego wydawać by się mogło „letniego” przekazu i przesiadając się na inne źródło nagle i to nad wyraz boleśnie przekonamy się, że owe równe i bez-fajerwerkowe granie nie wynikało z uśrednienia a wręcz przeciwnie – szalenie ambitnych poziomów każdej ze składowych. Mamy zatem do czynienia z sytuacją, gdy brak nierównomierności, różnic pomiędzy klasą podzakresów powoduje złudzenie pewnej powszedniości a tymczasem mając możliwość jego zestawienia, po wspomnianym okresie akomodacji, z konkurencją natychmiastowo unausznia nam na jakim pułapie wyrafinowania nieświadomie operowaliśmy. To tak, jakbyśmy przez dłuższy czas operowali średnioformatowym aparatem a potem przesiedli się nawet nie na pełną klatkę a Micro 4/3. 432 EVO oferuje bowiem zupełnie inną plastykę i rozdzielczość obrazowania, które ani nie zabiegają o naszą atencję, ani nie biją po oczach, znaczy się uszach. One po prostu są, jednak ich jestestwo okazuje się tożsame z tym, co znamy z życia codziennego – otaczającej nas rzeczywistości i dlatego z taką łatwością przechodzimy nad nimi do porządku dziennego i uznajemy za coś absolutnie naturalnego. Dokładnie jak z powietrzem, a dokładnie z tlenem, którym zupełnie nie zaprzątamy sobie głowy do czasu aż nie zaczyna go brakować. A tu, znaczy się z 432 w torze, mamy go pod dostatkiem, więc oddychamy i to zupełnie bezwiednie pełną piersią. Warto przy tym wspomnieć, że o ile przy standardowym (440Hz) stroju uzależnienie przychodzi powoli i z autopsji mogę powiedzieć, że idzie z nim w parze pewna nerwica natręctw dotycząca zabawy upsamplingiem i dostępnymi filtrami, no bo a nuż zagra jeszcze lepiej (inaczej?), to po zmianie stroju na 432 zmiana „optyki” pod względem plastyki jest oczywista, natychmiastowa i mówiąc wprost staje się przysłowiowym biletem w jedną stronę. Pojawia się bowiem niepodrabialna organiczność i naturalność, dzięki czemu szczególnie niewymagające prądu instrumentarium brzmi na tyle realistycznie, że przestajemy się zastanawiać nad tym, czy obcujemy ze źródłem cyfrowym, czy analogowym, gdyż np. orkiestra na naszych dyżurnych „Rhapsodies” pod Stokowskim nie tylko budzi respekt swym wolumenem, co pokazuje co tak naprawdę oznacza nieprzesadzona paleta barw, czy prawidłowa – właściwa rozdzielczość, czyli fakt, że doskonale widzimy/słyszymy poszczególne sekcje i składających się na nie muzyków, bez trudu jesteśmy w stanie zaobserwować gradację planów a jednocześnie nikt ani nic nie próbuje zaśmiecać przekazu nadmiarowymi w tym momencie informacjami dotyczącymi splotu wełny z jakiej uszyto marynarki, czy rodzaju kalafonii wykorzystywanej przez „smyczki”. W dodatku aura pogłosowa, która początkowo wydaje się dość oszczędna finalnie okazuje się całkowicie na miejscu – ani nie jest zbyt wcześnie tłumiona, ani też zbyt długo „wyciągana”. Chociaż akurat ją, jak i budowanie głębi sceny można w granicach zdrowego rozsądku, programowo – za sprawą dostępnych filtrów (Archimago’s imp + evo stage, Extremus stage) modelować a efekty takowych działań niejednokrotnie odebrałem jako nad wyraz satysfakcjonujące i na niektórych nagraniach wręcz zbawienne.
Podobnie jest z partiami wokalnymi. Zarówno krystalicznie czysty sopran Roberty Mameli („’Round M: Monteverdi Meets Jazz”), jak i niski, nieco sepleniący Cassandry Wilson („Thunderbird”) onieśmielały ekspresją i zmysłowością. Ponadto pomimo diametralnie różnej estetyki łączył je wspólny mianownik – namacalność. Jednak nie taka „zrobiona” – wykreowana przez sztuczne wypchnięcie pierwszego planu, lecz zdecydowanie bliższa studyjnej namacalności uchwyconej przez jeden z topowych mikrofonów Martina Kantoli z Nordic Audio Labs.
Jak zatem finalnie oceniam 432 EVO Master? Nad wyraz pozytywnie, gdyż jest on ewidentnym dowodem na to, że to nie (w większości) ogólnodostępne komponenty grają a jedynie umiejętność ich właściwego zespolenia, aplikacji i wyciśnięcia z nich, m.in. za pomocą autorskiego oprogramowania, wszystkiego co najlepsze. Nie ulega jednak wątpliwości, że topowa inkarnacja 432 przeznaczona jest raczej dla wysmakowanych i świadomych własnych oczekiwań melomanów, którzy niespecjalnie zwracają uwagę na wyszukany design grających w ich systemach urządzeń, czy krótkotrwałą ekscytację a skupiają się wyłącznie na dźwięku, który jakby nie patrzeć w naszej zabawie powinien być najważniejszy. Jeśli zatem chcecie Państwo zasmakować „organicznego” High-Endu a do pełni szczęścia wystarczy Wam dysponujące jedynie wyjściami USB źródło, to kontakt ze spécialité de la maison belgijskiego mistrza kuchni Frederica Vanden Poela wydaje się jak najbardziej wskazany. A odpowiedź na pytanie, czy da się jeszcze lepiej z pewnością znacie. Wystarczy bowiem wspomnieć ww. WADAX-a, choć to już temat na zupełnie inną historię i dramatycznie wyższy budżet …
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II + 2 x bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Blue
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio; AudioSolutions Figaro L2 + Solid Tech Feet of Balance
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; WK Audio TheRay Speakers + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: QSA Red + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Dystrybucja: SoundClub
Producent: 432 EVO
Cena: 69 500 PLN
Dane techniczne:
Wyjścia cyfrowe audio: 2 x USB 2.0
Wyjście Video: VGA, DVI, HDMI
Komunikacja: 1x RJ45
Obsługiwane formaty audio: MP3, WAV, WAV64, AIFF, FLAC, Apple Lossless, OGG, AAC max 32 bit / 768kHz; DSF i DFF max. DSD512
Upsampling: do max. 32 bit / 768kHz
Dostępne strojenie: 415 Hz; 426 Hz; 430.5 Hz (Equal Tone Temperament); 432 Hz (Verdi’s A, Pythagorean Temperament); 440 Hz (today’s Concert Pitch); 444 Hz
Pojemność wbudowanego dysku SSD: 2TB (opcjonalnie 4 lub 8TB)
Wymiary (S x G x W): 435 x 325 x 60 mm (zarówno serwer, jak i zasilacz)
Waga: 5 kg (serwer); 8,2 kg (zasilacz)