1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Audionet SAM 20 SE

Audionet SAM 20 SE

Link do zapowiedzi: Audionet SAM 20 SE

Opinia 1

W ramach niezobowiązującego wstępu pragnąłbym podzielić się z Państwem pewnymi, oczywiście mającymi drugie dno i perfidnie ukryta myśl przewodnią, przemyśleniami dotyczącymi egzystującymi w publicznej świadomości, zaczerpniętymi z przepastnych zasobów kinematografii, skojarzeniami. Ograniczając się li tylko do naszej krajowej twórczości wystarczy przecież wspomnieć „Albercik, wychodzimy!”, czy „Nie chce mi się z tobą gadać” i 99,9% interlokutorów od razu wie o co chodzi. Krótko mówiąc pozornie niewinny zlepek słów od razu uwalnia zapisane w naszej świadomości obrazy i „robi klimat”. Podobnie jest z obiektem niniejszego testu, któremu przypisano jeden z najsławniejszych cytatów w historii celuloidu, czyli …, nie, nie chodzi o „I’ll be back”, lub „Yippee Ki Yay M********r”, lecz o zdecydowanie bardziej nostalgiczne „Play it again, Sam” – „Zagraj to jeszcze raz, Sam”, które z jednej strony nieodłącznie kojarzy się z sentencją wypowiedzianej przez Ricka Blaine’a (granego przez Humphrey’a Bogarta) do Sama (Dooley’a Wilsona) w kultowej „Casablance” a z drugiej jest tytułem komedii z 1972 w reżyserii Herberta Rossa, z Woody Allenem i Diane Keaton w rolach głównych. Co ciekawe ów legendarny zwrot świadomie wykorzystuje team od samego początku istnienia marki jasno dający do zrozumienia, że zamiast bujania w obłokach i zaklinania rzeczywistości twardo stąpa po ziemi i jeśli już w coś wierzy, to wyłącznie w udokumentowane obliczenia i solidną, inżynierską wiedzę. Mowa oczywiście o niemieckim Audionecie, który w Polsce reprezentowany jest przez łódzki CORE trends, a jeśli chodzi o będące przedmiotem niniejszego testu urządzenie to nie przedłużając wstępniaka pragnąłbym Państwu przedstawić wzmacniacz zintegrowany SAM 20 SE.

Świętując dwudziestolecie produkcji wzmacniaczy zintegrowanych Audionet na rynek wprowadził jubileuszową i zarazem limitowaną wersję modelu SAM G2 i ochrzcił ją symbolem SAM 20 SE, która w założeniu ma być najdoskonalszym wcieleniem SAM-ów, jaki dotychczas opuścił berlińską fabrykę. Patrząc na minimalistyczny, utrzymany w nieco surowej – firmowej, stylistyce front trudno zauważyć jakiekolwiek zmiany wzornictwa w stosunku do poprzednich wersji. Ot, w informującym o modelu napisie zamiast G2 pojawiło się 20 SE i tyle. Centralnie umieszczony błękitny (do wyboru jest również czerwony) kilkuwierszowy wyświetlacz, wspomniana nazwa modelu i logotyp marki uzupełnia biegnąca w poprzek bruzda, w którą wkomponowano cztery miniaturowe przyciski funkcyjne (power, set, down, up) i czujnik IR. Jak sami Państwo widzą trudno zarzucić Audionetowi iście bizantyjskie rozpasanie. W dodatku warto pamiętać, iż mając do dyspozycji jedynie umiejscowione po prawej stronie przyciski down/up z ich pomocą regulujemy zarówno siłę głosu, jak i zmieniamy źródło. O ile jednak głośność odbywa się zupełnie intuicyjnie, to już aby wybrać odpowiednie wejście należy w pierwszej kolejności wcisnąć na przynajmniej 2 sekundy przycisk set a następnie down/up. Od strony ergonomii powyższe rozwiązanie należy uznać za całkiem akceptowalne a na tle jednogałkowych urządzeń Thule (marka niestety już nie istnieje) wydaje się wręcz szczytem intuicyjności. Pozytywnie należy również ocenić przejrzystość menu, gdzie oprócz wspomnianego wyboru wejścia udostępniono regulację intensywności iluminacji wyświetlacza, aktywację wyjścia słuchawkowego, wyjścia bezpośrednio z sekcji przedwzmacniacza, ustawienie dowolnego wejścia w tryb by-pass, czy też nazwanie każdego z wejść według własnego, mieszczącego się w granicach 14 znaków, widzimisię. Oczywiście, zapobiegliwie, gdy zbytnio się zagalopujemy w dokonywanych zmianach zawsze można przywrócić wzmacniacz do ustawień fabrycznych. W wyposażeniu nie zabrakło eleganckiego, aluminiowego pilota. Również praktycznie cały korpus integry, z wyjątkiem stalowej podstawy i ściany tylnej, wykonano z grubych profili ze szczotkowanego aluminium, które w dostarczonym na testy egzemplarzu były anodowane na czarno, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, by przy zakupie wybrać wersję srebrną.
Zdecydowanie więcej dzieje się na ściance tylnej, gdzie, patrząc od lewej mamy parę wejść w standardzie XLR, pięć par wejść liniowych RCA wzbogaconych o takie same gniazda, lecz tym razem dedykowane gramofonom (MM/MC), parę wyjść liniowych z przedwzmacniacza i wyjście na zewnętrzny rejestrator. Warto zwrócić uwagę, że standardowy przy phonostage’ach zacisk uziemienia ulokowano nie w bezpośrednim sąsiedztwie, lecz dopiero za pojedynczymi, iście biżuteryjnymi terminalami głośnikowymi Furutecha i … gniazdem słuchawkowym. W celu dokonania stosownych nastaw trzeba niestety sięgnąć po wkrętak i dostać się do trzewi wzmacniacza, by przestawić odpowiednie zworki, co większość z użytkowników wykona raz-góra dwa a dla recenzenta może okazać się dość irytującym urozmaiceniem procedur testowych. Prawą flankę okupuje gniazdo zasilające ( z zaznaczoną właściwą polaryzacją) i włącznik główny.
Znaczny wkład w wagę 20-ki ma pokaźnych rozmiarów 700VA toroidalny transformator, który wraz z imponującą baterią 15 000 μF kondensatorów (łączna pojemność filtrująca wynosi 120,000 μF). W stopniu wyjściowym zastosowano nowego typu – bardziej wyrafinowane tranzystory MOSFET, które do tej pory można było znaleźć np. we flagowej integrze WATT).

Przechodząc od walorów natury użytkowo – estetycznej do brzmienia, pierwszą, przykuwającą cechą niemieckiej, jubileuszowej integry jest wzorcowy, iście matematyczny porządek i precyzja wszechobecne w generowanej przez nią obszernej i głębokiej scenie muzycznej. Można wręcz odnieść wrażenie, że pozycjonowanie źródeł pozornych przeprowadzono z udziałem laserowej marki a nawet najmniejsze odstępstwo od odgórnie wytyczonego wzorca na etapie prób karane było co najmniej chłostą. Nie chodzi bynajmniej o przysłowiowe „wykrochmalenie” muzyków, wbicie ich w przyciasne smokingi i zastraszenie, bo „Hydrograd” Stone Sour daleki był od anemicznego skostnienia, czy odbębniania pańszczyzny, tylko wręcz kipiał od emocji i buzującej dynamiki, ale czuć było totalną kontrolę wzmacniacza nad każdym, nawet najmniejszym i pozornie nieistotnym elementem prezentacji. Nie było mowy o poluzowaniu najniższych składowych, czy niefrasobliwości któregokolwiek z muzyków. Pełne skupienie i profesjonalizm. Dodając do tego kreślone pewną, profesorską ręką kontury już po kilkuminutowym odsłuchu jasnym staje się, że z użyciem SAM-a możemy śmiało wypowiadać się o realizacji praktycznie każdego nagrania jakbyśmy mieli możliwość pracy, czy chociażby okazjonalny dostęp do sprzętu z segmentu pro-audio. Audionet bowiem nie „robi”, bądź interpretuje reprodukowanej muzyki a właśnie ją reprodukuje. Nie ingeruje w jej składowe, nie podejmuje samodzielnie (samowolnie) decyzji o tym co i jak powinno brzmieć, gdyż o to zatroszczyli się zarówno sami muzycy, jak i ekipa od post-procesu. W swym dążeniu do transparentności i wierności 20-ka dość wyraźnie przypomina niedawno testowanego na naszych łamach Brystona 4B³, choć w porównaniu do kanadyjskiej końcówki ma nieco mniejsze możliwości w zakresie penetracji iście infradźwiękowych pomruków. Mając jednak na uwadze dość drastyczne różnice w mocy obu konstrukcji trudno mieć o to do dzisiejszego bohatera choćby cień pretensji. Tym bardziej, iż nie mając możliwości bezpośredniego porównania odsłuch szalenie wymagającego właśnie pod względem prawidłowego oddania impetu i potęgi najniższych składowych odsłuch „Khmer” Nilsa Pettera Molværa wypadł wielce satysfakcjonująco, więc spokojnie możemy uznać, iż w 99,9% przypadków w jakich SAM 20 SE będzie musiał zmierzyć się z podobnym wyzwaniem będzie równie wysoko oceniany.
Z niejakim zdziwieniem odkryłem, że Audionet nie miał również problemów z naturalnym, typowo klasycznym instrumentarium. Fenomenalne oddanie aury pogłosowej, idealna gradacja poszczególnych planów i brak majstrowania w równowadze tonalnej mogły się podobać, choć zdaję sobie sprawę, iż osoby zakochane w wypchniętej i dosaturowanej średnicy mogą czuć lekki niedosyt związany z brakiem ociekającej miodem i karmelową słodyczą średnicy. Warto mieć jednak na uwadze, iż wszystko zależy od indywidualnych i ściśle spersonalizowanych przyzwyczajeń, oraz upodobań konkretnego odbiorcy o samych nagraniach nawet nie wspominając. Wystarczy przecież zestawić ze sobą miłośników niezaprzeczalnie referencyjnych a jednocześnie zupełnie inaczej brzmiących albumów, czyli „Paganini: Diabolus in Musica” Salvatore Accardo i „Vivaldi: The Four Seasons” Giuliano Carmignola / Venice Baroque Orchestra by stać się świadkiem gorącej polemiki i wzajemnego udowadniania wyższości świąt Wielkiej Nocy nad Bożego Narodzenia. Zamiast się jednak niepotrzebnie zacietrzewiać lepiej usiąść z Audionetem na weekend, albo dłużej i nieśpiesznie serwując mu swoje ulubione albumy gdzieś na boku tworzyć własną listę plusów i minusów pozwalających w dość prosty sposób zdefiniować, czy z tego typu neutralnością jest nam po drodze i czy posiadanej przez nas płytotece taka prawdomówność służy.

Proszę się jednak przed osobistym odsłuchem nie uprzedzać i nie mieć obaw, że coś pójdzie nie tak, bądź Audionet przejedzie się po naszych muzycznych zbiorach jak Unia Europejska po bezczelnie dewastacyjno-rabunkowej polityce wyrębu drzewostanu Puszczy Białowieskiej, lansowanej przez, całe szczęście już byłego, ministra jaśnie nam panującego rządu. Tu raczej chodzi o brak ponadnormatywnych ozdobników, brak dorzucania od siebie przysłowiowych trzech groszy, czy też serwowania „podrasowanej” wersji otaczającej nas rzeczywistości, czyli o prawdę. Prawdę muzyki, nagrania i chwili w jakiej zostało one dokonane i tylko od nas zależeć będzie, czy zechcemy przyjąć ją do wiadomości i czerpać z niej radość, czy jednak bogatsi o nowe doświadczenia, ruszymy dalej w poszukiwaniu czegoś, co ponad nią stawiać będzie inne „atrakcje” i walory brzmieniowe lepiej wpisujące się w nasze gusta.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Accuphase E-650
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Z czym jak z czym, ale stali czytelnicy naszego portalu z tytułową marką, z racji kilkukrotnego jej pojawienia się na naszych łamach z pewnością zdążyli się już zaprzyjaźnić. Co ciekawe, analizując przekrój dotychczasowych publikacji, gołym okiem widać, iż dotychczas mieliśmy okazję przyjrzeć się dość szerokiemu, aczkolwiek mało absorbującemu gabarytowo spektrum oferty tego brandu. To zaś mogłoby sugerować, że tym razem przyszedł czas na rasowy Olimp niemieckiej myśli technicznej. Niestety za sprawą chadzającego swoimi drogami losu temat ma się zgoła inaczej, gdyż i w tym podejściu nie sięgniemy ekstremów sygnowanych przez Audioneta, tylko po raz kolejny zajmiemy się co prawda najnowszym, ale nadal dedykowanym dla zwykłego Kowalskiego projektem, którym za sprawą łódzkiego dystrybutora CORE trends będzie stereofoniczny wzmacniacz zintegrowany SAM 20 SE.

W przypadku decyzji obcowania z naszym bohaterem na co dzień jedno jest pewne, to jest bardzo dobrze designersko zaprojektowany komponent. Niby prosta bryła, ale bardzo kompaktowy rozmiar i wykończenie frontu w technice szczotkowanego aluminium wespół z unikającą przeładowania awersu minimalną ilością dodatków funkcyjnych powodują, że z czystym sumieniem jestem w stanie postawić tezę wpisania się wyglądu tego produktu w nawet najbardziej wymagające warunki lokalowe od estetyki stylu prostych linii „à la IKEA”, po te hołubiące iście barokowemu przepychowi. Zbyt śmiała teoria? Naturalnie na podstawie samych fotografii ktoś bez problemu może ją negować, ale zanim przystąpi do zajadłej polemiki, powinien zapoznać się z tematem osobiście, gdyż podczas obcowania na żywo z interesującą nas materią sprawy nabierają nieco innego i co ważne bardzo pozytywnego wydźwięku. Przybliżając wygląd awersu jestem zobligowany nadmienić, iż z uwagi na jego ascetyczne wyposażenie jest w stanie zaoferować nam jedynie zlokalizowany w jego centrum bardzo czytelny, nawet z dalszej odległości, mieniący się błękitem, wielofunkcyjny wyświetlacz, a tuż pod nim symetrycznie rozrzucone, w celach spójności projektu wizualnego połączone cienkim podfrezowaniem, cztery okrągłe przyciski i oczko czujnika IR. Jest często próżno poszukiwany przez wielu miłośników audio minimalizm? Jest. Zatem nie mam więcej pytań. Kontynuując opis obudowy i krocząc ku jej tylnemu panelowi przyłączeniowemu w celach chłodzenia grawitacyjnego napotykamy gęsto naszpikowaną blokami poprzecznych nacięć jej górną płaszczyznę. Sam wzmacniacz nie nagrzewa się do jakiś niebotycznych temperatur, ale dobrze jest mieć podczas użytkowania poczucie poprawnego chłodzenia stacjonujących w środku urządzenia układów elektrycznych. Wieńcząc ten akapit pakietem danych na temat pleców SAM-a mam przyjemność poinformować, że w trosce o kompatybilność z resztą zastanego systemu konstruktorzy patrząc od lewej strony zaproponowali nam: jedno wejście XLR, pięć wejść liniowych RCA ( w tym jedno phono), dwa wyjścia RCA (PRE OUT, REC OUT), niestety dość wąsko rozstawione pojedyncze terminale kolumnowe, tuż pod nimi gniazdo słuchawkowe i na prawej flance zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilania. Ostatnim, a z racji codziennego użytkowania tegoż akcesorium tytułowego Audioneta jest bardzo dobrze leżący w ręku, wydawałoby się dość skromnie wyposażony, ale w pełni zaspokajający potrzeby nawigacji pilot zdalnego sterowania.

Co spotka nas po wpięciu wzmacniacza w posiadany tor audio? Z przyjemnością informuję, że oczywiście w typowej dla tego segmentu produktów estetyce same dobre rzeczy. O co chodzi? Proszę bardzo. Świat malowany pędzlem Audioneta oferuje nam mocno osadzoną w niskich rejestrach, może nie z kipiącą barwą, ale ciekawie pokolorowaną w środku pasma i co ważne swobodnie wybrzmiewająca muzykę. Taka lista zalet zaś oznacza, że każdy rodzaj muzyki w pakiecie startowym otrzymuje zaskakującą szybkość narastania dźwięku, mocne uderzenie w zakresie basu i napowietrzone górne rejestry. A to gwarantuje zagranie wszystkiego na co najmniej dobrym poziomie. Oczywiście po głębszym przyjrzeniu się konkretnym nurtom muzycznym zawsze coś da się zrobić lepiej, ale jeszcze nikt nie wymyślił urządzenia, które spełni oczekiwania pełnego spektrum potencjalnych użytkowników. I właśnie aby nieco nakreślić obóz potencjalnych zainteresowanych konstrukcją zza naszej zachodniej granicy, postaram się w miarę przejrzyście wyłożyć ofertę soniczną tytułowej integry. Swój miting po muzyce rozpocznę od stylu, w którym SAM 20 SE czuje się jak ryba w wodzie, czyli free jazz Kena Vandermarka. Taka twórczość w pierwszej kolejności stawia na bezkompromisową szybkość każdej nuty, co w oparciu o dobrą podstawę basową i swobodę górnych rejestrów Audionet zaspokajał bez najmniejszych problemów. Był drive, energia i gdy wymagał tego materiał muzyczny natychmiastowe uderzenie pełnego składu, a jedyną rzeczą, która odstawała od moich standardów, było zbyt lekkie wysycenie środka pasma, co skutkowało minimalnym osłabieniem energii wydobywającego się z saksofonów szaleńczych przedmuchów i utratą lubianej przeze mnie estetyki wibrującego drewna stroika. Jednak jak wspominałem w rozbiegówce, to jest oferta dla szerokiej grupy melomanów i uruchomione takim postawieniem sprawy konstrukcyjne kompromisy powodują, że gdzieś coś za coś musimy oddać. Ważne jednak, aby efekt końcowy nie był bolesny, czego z powodzeniem niemieckim konstruktorom udało się uniknąć. Idąc dalej tropem niesionych przez integrę atrakcji dźwiękowych chyba nie odkryję tajemnicy informując o bardzo podobnym do wściekłego jazzu odbiorze wszystkich stawiających na mocne wrażenia stylów muzycznych wyłączając w to również elektronikę. Tak tak, mamy do czynienia z pogromcą folk metalu, Hard Rocka i sztucznej muzy w stylu Massive Attack. To co, przesłuchawszy kilkadziesiąt płyt wynotowałem jedynie same ochy i achy? Naturalnie, że nie, ale też nie żebym miał jakieś wielkie żale w bardzo wymagających pozycjach płytowych. O co chodzi? Naturalnie o twórczość obracającą się w domenie cyzelowania każdego tonu. Gdy przyjrzymy się najnowszym inkarnacjom dorobku Monteverdiego, czy nawet wirtuozerskiego, stawiającego na pojedyncze instrumenty w wypełniającej nasz pokój ciszy jazzu ze stajni ECM, bardzo łatwo przekonujemy się, że szybkość i drive nie jest lekiem na wszytko. Czasem lepiej oddać nieco konturu na rzecz wzmocnienia soczystości struny gitary barokowej i w konsekwencji jej dłuższego wybrzmienia, gdyż stricte matematyczne podejście do uduchowionej muzy nie ma szans na przeniesienie nas w zanotowane na pięcioliniach dawnych rękopisów czasy. I gdybym miał zdecydowanie mocniej do czegoś się przyczepić, to właśnie do zbyt dosłownego rysowania w domenie krawędzi wzmacnianej przez niemiecki piec muzyki. To nie wojsko, żeby chodzić według ściśle spisanego konspektu. Czasem, aby oddać zawartego w sobie ducha powinna się wyluzować. Oczywiście bez przesady, gdyż nadal musi obracać się w takich samych regułach taktowania i strojenia dźwięku, ale z odpowiednią dla siebie interpretacją. Audionet raczej stał na straży poprawności fonii dla bardziej popularnej muzy, dlatego też tylko osobista weryfikacja pokaże, jak owa oferta wzmacniania sygnału audio jest daleka od naszych ideałów. Na koniec części merytorycznej dodam jeszcze garść z łatwością wyłapanych na wymagającej twórczości ważnych informacji, jakimi są budowanie szerokiej i zaskakująco głębokiej sceny z ciekawym oddaniem gradacji stworzonych przez realizatorów płyt planów. Przez cały czas miałem łatwy w realizacji wybór, czy skupić się na meritum sprawy, czyli samej muzie, czy na analizie poszczególnych źródeł dźwięku. A chyba o taką łatwość w prezentacji obydwu ważnych dla audiofila aspektów chyba w naszej zabawie chodzi. Przynajmniej ja tak to widzę i co po analizie zapisanych spostrzeżeń oferuje nam tytułowy Audionet SAM 20 SE.

Kolejny wzmacniacz naszych sąsiadów bez najmniejszych problemów pokazał, jak obracając się na przyzwoitych poziomach cenowych zaproponować przyjazny dla większości populacji miłośników muzyki dźwięk. Wyartykułowane w tekście niezbyt idealnie wpadające w moje wzorce brzmieniowe aspekty nie powinny Was niepokoić, gdyż mamy do czynienia z konstrukcją zmagającą się z wyborami coś za coś, a i tak nawet owa bardzo wymagająca muzyka wypadała dobrze. To po co o tym wspominałem? Szukałem sposobu, aby bardziej przybliżyć ogólną estetykę grania Audioneta, a takie dogłębne wskazówki robią to najlepiej. Oczywiście każdy punkt nieco wyostrzałem, dlatego też nie popadajcie w panikę, tylko w przypadku stanu poszukiwania wzmacniacza do swojego systemu spokojnie kierujcie swoje kroki w stronę SAM’a. Każdy set audio rządzi się swoimi potrzebami i oferowana przez niemiecki wzmacniacz świeża krew może okazać się lekiem na Wasze dotychczasowe bolączki. Bez względu na wstępne za lub przeciw niczego nie tracicie, tylko zyskujecie dodatkowe doświadczenie, a to jest nie do przecenienia.

Jacek Pazio

Dystrybucja: CORE trends
Cena: 30 660 PLN

Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 2 x 110 W / 8 Ω, 2 x 200 W / 4 Ω
Pojemność filtrująca: 120,000 μF
Współczynnik tłumienia (Damping Factor): > 1,000 @ 100 Hz
Pasmo przenoszenia: 0 – 500,000 Hz (-3 dB)
THD + N: < -100 dB @1kHz, 25 W/4 Ω
SNR: > 103 dB (średnio ważony)
Separacja kanałów: > 93 dB @ 1 kHz
Impedancja wejściowa: 10 kΩ, 150 pF (RCA); 3 kΩ, 170 pF (XLR)
Pobór mocy: < 1 W stand-by, max. 700 W
Wymiary (S x W x G): 430 x 110 x 360 mm
Waga: 15 kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF