1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Audionet Watt

Audionet Watt

Opinia 1

Podtytuł niniejszej recenzji może na pierwszy rzut oka wydawać się zbyt patetyczny, jednak uczciwie trzeba przyznać, że nie dość, że zapada w pamięć, działa na wyobraźnię, rozbudza oczekiwania, to przede wszystkim … trafia w sedno audiofilskiej mentalności. Nie ma przecież sensu się oszukiwać, tylko spojrzeć prawdzie w oczy i uczciwie przyznać, że gdzie, jak gdzie, ale w Hi-Fi i High-Endzie oprócz oczywistych walorów brzmieniowych oraz jakości wykonania nader często całkiem normalne i powszechnie znane rozwiązania technologiczne otrzymują zaskakująco górnolotne określenia a tak podstawowe elementy toru jak kable swoimi nazwami mogą wprawić w zakłopotanie nawet speców od marketingu branży zbrojeniowej, motoryzacyjnej i meblarskiej razem wziętych. Dodając do tego po wielokroć nadużywane pojęcia typu nirwana, olimp, absolut i referencja bardzo szybko dojdziemy do wniosku, że chcąc oddać wysublimowanie i kunszt danego urządzenia bądź akcesorium obowiązujące stopniowanie przymiotników jest wysoce niesatysfakcjonujące. Może dla postronnego obserwatora wyglądać to kuriozalnie, ale dla osobników skażonych audiophilią nervosą „najlepszy” wcale nie oznacza końca a jedynie początek drogi. Nie wierzycie? To proszę bardzo – przykład pierwszy z brzegu. Duński Vitus startuje z poziomu … Reference, by poprzez Signature zatrzymać się na serii Masterpiece. Dlatego też producenci dwoją się i troją aby przyciągnąć do siebie nawet najbardziej zmanierowanych i wymagających nabywców jeśli nie samymi urządzeniami to swoistą, poetycką otoczką je okalającą. I dlatego właśnie hasło „The Power and the Glory” towarzyszące naszemu dzisiejszemu bohaterowi możemy uznać za genialne na tyle, by oczyma wyobraźni zobaczyć je na sztandarach i emblematach jakiejś elitarnej jednostki specjalnej, lub kolejnej części ekranizacji legendy o walecznych mieszkańcach Sparty. Tymczasem, zamiast zapuszczać się do najpilniej strzeżonych baz szkoleniowych sił szybkiego reagowania, bądź studiów Hollywood zaprosimy Państwa do … Berlina, gdzie powstają urządzenia Audioneta. W dodatku, przy odrobinie szczęścia i dobrej woli dystrybutora – łódzkiego CORE trends, aby pooddychać niemieckim powietrzem wcale nie trzeba planować kilkugodzinnej podróży, gdyż wystarczy telefon by móc oko w oko spotkać się z obiektem niniejszej recenzji – wzmacniaczem zintegrowanym o wszystko mówiącej nazwie WATT.

Jak na rasową high endową super integrę WATT przy pierwszym kontakcie wydaje się zaskakująco kompaktowy i nad wyraz mało absorbujący gabarytowo, choć w jego bryle widać pewne skupienie – kumulację a powyższe obserwacje potwierdza pokaźna waga. Posługując się lapidarnym językiem można byłoby powiedzieć o nim, że jest na swój sposób krępy i nabity niczym bulterier. Jednak zamiast analogii kynologicznych zdecydowanie bliżej mu do precyzyjnej i kosztownej aparatury badawczej, co m.in. tłumaczy przynależność do wprowadzonej w 2016 r. do oferty niemieckiego producenta serii Scientist. Jego obudowę wykonano z niezwykle precyzyjnie dopasowanych płyt (o grubości 12 i 6 mm) ze szczotkowanego aluminium, zespolonych za pomocą niewidocznych śrub dobranych pod kątem kontroli wibracji i dokręconych z odpowiednią siłą. Dla statystycznego samca alfa problematyczne może być jedynie autorytatywne określenie barwy obudowy, gdyż w zależności od kąta padania światła, jak i samego rodzaju oświetlenia mamy do czynienia z paletą od lekko przydymionego aluminium poprzez zielonkawą szarość tytanu po dość nieokreślony odcień określany przez producenta jako „lekki brąz”. Monolityczny front zdobią jedynie niewielki, acz zaskakująco czytelny, biały wyświetlacz i umieszczone pod nim masywne, toczone pokrętło głośności. Dostęp do uaktywnienia urządzenia, wyciszenia (mute), wyboru źródła i obsługi menu zapewnia rządek czterech chromowanych przycisków po prawej a za osamotniony element dekoracyjny można uznać równoważące poczucie równowagi – umieszczone po lewej stronie logo producenta. Poprzez otwory wentylacyjne szczodrze ponacinanej płyty górnej promieniuje intrygująco purpurowa poświata umieszczonych na ukrytych w trzewiach płytkach drukowanych diod, jednak prawdziwe atrakcje czekają na nas dopiero na ścianie tylnej. Pełna symetria, iście niemiecki porządek i nieodparte wrażenie luksusu. Pojedyncze terminale głośnikowe to budzące zaufanie rodowane Furutechy. Oczywiście dalej też jest równie ambitnie – trzy pary złoconych wejść RCA (jedno może pełnić rolę phonostage’a) i para XLR-ów Neutrika, oraz pojedyncze wyjścia (RCA) z przedwzmacniacza powinny wystarczyć w jakiś 99,9% przypadków. Ciekawostką jest obecność wyjścia słuchawkowego (sam wzmacniacz to odrębny laminat ze wzmacniaczami operacyjnymi Burr Brown OPA827 i OPA277, oraz stopniem wyjściowym opartym na arach tranzystorów bipolarnych 2SA1507 + 2SC3902), które dzięki swojej lokalizacji nie szpeci minimalistycznego frontu. W przypadku posiadania innych urządzeń berlińskiej marki przydana może okazać się firmowa magistrala Audionet Link, gdzie połączeń dokonujemy przewodami toslink a komunikację z domowa automatyką (np. Creston) zapewni złącze RS232. W zestawie znajdziemy również elegancki, masywny pilot zdalnego sterowania.
Dostając się pod iście pancerny korpus warto zwrócić uwagę na fakt iż tuż za XLR-ami znajduje się desymetryzator, więc po raz kolejny mamy dowód na to, że soje teorie o przewadze komunikacji po RCA nad połączeniami zbalansowanymi Audionet traktuje poważnie i po prostu wprowadza je w życie. Przedwzmacniacz ma budowę dual mono, końcówki mocy wraz z solidnymi radiatorami chłodzone są niewielkimi coolerami a największe wrażenie robi sekcja zasilania z … 200,000 µF pojemności filtrujących, oraz dwoma imponującymi 700 VA transformatorami toroidalnymi odpowiedzialnymi za stopień wyjściowy wspomaganymi mniejszą – 50 VA, również toroidalną jednostką.

A jak w praniu, znaczy się w odsłuchach, sprawdza się ten pancerny przejaw niemieckiej myśli inżynieryjnej, którą praktycznie na każdym kroku chwali się producent? Mając na uwadze, iż należy on do znajdującej się pod czujnym okiem twardo stąpających po ziemi inżynierów i naukowców serii Scientist można byłoby rzec, że nad wyraz zaskakująco. Otóż, jeśli miałbym w dosłownie kilku słowach go scharakteryzować, to określenia techniczny i analityczny, a więc zgodne z ww. inżynieryjnym rodowodem byłyby ostatnimi po jakie bym sięgnął. Watt gra bowiem porażająco wręcz organicznie, homogenicznie i zarazem … ciemno. Nie jest to jednak dźwięk mało selektywny, czy o ograniczonej rozdzielczości, jednak przez pierwszych kilka – kilkanaście minut z takim podejściem do tematu trzeba się oswoić. Pierwszy kontakt przypomina nie tyle snurkowanie po, lub tuż pod powierzchnią wody, lecz raczej zejście na jakieś 10m w miejscu, gdzie do dna jest jeszcze naprawdę bardzo daleko. Z góry wygląda to jak nieprzenikniony granat płynnie przechodzący w głęboką czerń, lecz im niżej schodzimy, tym więcej jesteśmy w tym pozornym mroku dostrzec. W dodatku coraz mniej rzeczy nas rozprasza, nasze zmysły zaczynają pracować na wyższych obrotach, stają się bardziej wyczulone a my sami zaczynamy się wyciszać, uspokajać i odpoczywać. I szukając nurkowych analogii Watta właśnie do takiej błękitnej głębi wypadałoby już na wstępie porównać. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by jedynie patrzeć na niego – traktować go z perspektywy snurkującego, unoszącego się na powierzchni turysty i poznać jedynie ułamek jego prawdziwych możliwości, choć uczciwie przyznam, że takie podejście do tematu na tym poziomie cenowym może dziwić, bo wymaga wyzbycia się typowo atawistycznej ludzkiej ciekawości. Osobiście takową ciekawością się charakteryzując a i z akwalungiem lubiąc dać nura ową głębię i wielowarstwowość Watta przyjąłem z wielką satysfakcją. W dobie wszechobecnej nachalności i dość ostentacyjnego epatowania wszelakiej maści wodotryskami dźwięk generowany przez Watta koi i otula. Daleko mu jednak do asekuracyjnej misiowatości, czy ekspresjonistycznego rozmycia konturów. O nie. Tutaj nie dość, że wszystko jest w perfekcyjnym porządku to w dodatku aż w kościach czuć bezwzględna kontrolę jakiej podlegają podpięte do niemieckiej integry kolumny. Jednak w tym swoistym zamordyzmie nie ma nawet najmniejszych oznak nerwowości, czy sztucznego pompowania muskułów. Tutaj kontrola wynika z dostępnego nawet w największych spiętrzeniach dźwięku zapasu mocy a zarazem świadomości, że topowa integra Audioneta naprawdę nikomu niczego udowadniać nie musi. Dlatego też podczas bytności tytułowej amplifikacji w moim systemie z zadziwiającą częstotliwością moja uwaga skierowana była bądź to w kierunku wielkiej symfoniki z nieśmiertelnym „Holst: The Planets – World Premiere Recording of Asteroids” (Sir Simon Rattle, Berliner Philharmoniker), jak i zdecydowanie mroczniejszym i brutalnym klimatom nie wyłączając „Avé” Venom Inc., czy „Gods of Violence” Kreator. Co ciekawe podczas odsłuchów powyższych kakofonicznych (dla większości melomanów) ekstremów Audionet potrafił pokazać piękno i soczystość tej jakże apokaliptycznej odmiany rocka. Bez zbytniego łagodzenia, czy maskowania wszelakiej maści wwiercających się w czaszkę riffów Watt dodawał całości nie tylko właściwej potęgi i destruktywnej, szczególnie przy odpowiednich poziomach głośności, motoryki ale przede wszystkim wypełniał żywą i krwistą tkanką wszystkie te kontury, które zazwyczaj cierpiały na anoreksję i galopujące suchoty. Z tego pozornego hałasu i zgiełku z iście dziecinną łatwością wyciągał na powierzchnię tak melodykę, jak i dotychczas niezauważalne akcenty, niuanse i „audiofilskie smaczki” zazwyczaj ukryte gdzieś w mrocznych zakamarkach, bądź zamaskowane pierwszoplanowym growlem.
Oczywistymi beneficjentami dociążenia i emocjonalnego dopalenia średnicy stali się wokaliści płci obojga, którym tu i ówdzie przybyło kilku kilogramów a i objętość płuc wzrosła, przez co ich głosy miały większą siłę emisji, były bardziej namacalne i generalnie sprawiały wrażenie, jakby ktoś niewidzialną ręką postawił przed nimi lepsze mikrofony. Proszę się jednak nie obawiać. Z premedytacją i na potrzeby niniejszej recenzji w sposób dość bezpardonowy przejaskrawiam i wyolbrzymiam pewne niuanse, ale owo faworyzowanie frontmanów nie ma nic wspólnego z ordynarnym wypychaniem ich przed szereg i pakowaniem bogu ducha winnym słuchaczom na kolana. To raczej chodzi o eliminację pewnego zawoalowania, delikatnej mgiełki ich otaczającej na rzecz bliższego kontaktu, lepszej interakcji z odbiorcą. Proszę sobie tylko wyobrazić, że intymny „Quelqu’un m’a dit” Carli Bruni, z nieco chropawym i mocno szeleszczącym wokalem artystki nabiera seksownych krągłości, podany jest nieco niżej a sama artystka podchodzi jeszcze bliżej mikrofonu. Niby jest nieco ciemniej niż u konkurencji, ale jednocześnie dziwnym zbiegiem okoliczności zyskaliśmy zdolność widzenia/słyszenia większej ilości detali w cieniach a i sama gradacja owych cieni i czerni wydaje się przebiegać w zdecydowanie szerszym spektrum.

Pomimo swojego „naukowo” – inżynierskiego rodowodu Audionet Watt okazał się szalenie muzykalną „bestią”, która nie dość, że ze względu na moc jaką dysponuje z powodzeniem powinna poradzić sobie nawet z prądożernymi i trudnymi do wysterowania kolumnami, to w dodatku jest w stanie wyciągnąć za uszy nie do końca audiofilsko zrealizowany materiał. Jednak zamiast uśredniać, bądź obcinać ewentualne „wyskoki” Watt stawia na wypełnienie istniejących w nagraniach niedoborów nasycenia i soczystości, co trudno policzyć mu za wadę. Jeśli tak wygląda naukowe podejście do audiofilizmu, to … jestem na TAK.

Marcin Olszewski

– CD/DAC: Ayon CD-35; Audionet Planck
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Jak potwierdzona wieloma recenzenckimi spotkaniami na właśnie odwiedzanym przez Was portalu Soundrebels wieść gminna niesie, nasi zachodni sąsiedzi, a konkretnie mówiąc niemiecka branża audio, jest na naszym rynku bardzo mocnym zawodnikiem. Niestety, jak to zwykle bywa, sam byt marki bez co najmniej dobrych walorów sonicznych produktów nie gwarantuje sukcesów i rozpoznawalności pośród klienteli, a co za tym idzie nie przekłada się na ich sukces finansowy. Na szczęście gro propozycji ze wspomnianego landu spełnia wysokie wymagania rodzimej braci audiofilskiej, dlatego też gdy uda nam się coś ciekawego, dotychczas nie wizytującego naszych progów, z tej wielkiej puli wyłuskać, możliwie szybko, produkt najpierw ląduje w dziale zapowiedzi, by za dosłownie tydzień lub dwa pojawić się w pełnoprawnym teście. I właśnie takim przypadkiem jest dzisiejszy bohater, czyli znany już z recenzenckich bojów z naszym duetem i jak dotąd zawsze co najmniej ciekawie wypadający brand AUDIONET. Jednak łamiącą standardy naszych poczynań ciekawostką tego testu jest fakt na tyle mocnego podkręcenia poprzeczki jakości dźwięku przez Niemców, że w iście sprinterskim tempie nawet nie zdążyli odwiedzić działu anonsującego ich pojawienie się w naszych systemach. Zatem precyzując temat oznajmiam, iż po wzmacniaczu zintegrowanym z funkcją przetwornika cyfrowo-analogowego i streamera DNA1, oraz słusznych gabarytów zestawie pre-power I G3+I V2 w tym odcinku pochylimy się nad kolejnym wzmacniaczem zintegrowanym o bardzo znamiennej nazwie WATT, który do celów opiniotwórczych tak jak dotychczas dostarczył do redakcji łódzki dystrybutor Core Trends.

Rozpoczynając akapit wizualizacyjny wszystkich zainteresowanych zakupem WATT-a muszę lojalnie ostrzec, iż proces jego logistyki jest swoistym wyzwaniem. Dlaczego? Już wyjaśniam. Sama bryła wzmacniacza jest stosunkowo niewielka, ale konstruktorzy wiedząc jak ważna dla dźwięku jest stabilizacja urządzenia, w jego podstawie zaimplementowali solidnej grubości płytę granitową, co przy nonszalanckim podejściu do tematu przemieszczania komponentu może skończyć się albo jego uszkodzeniem, albo co gorsza uszczerbkiem na zdrowiu. Gdy z perspektywy BHP bardzo istotna informacja została ogłoszona, przejdźmy do spraw około-wyglądowych i oferty przyłączeniowej. Patrząc na wykonaną w technologii szczotkowanego aluminium obudowę naszym oczom ukazuje się ostoja spokoju w domenie designu. Na dość wysokim froncie zogniskujemy jedynie średniej wielkości, ale za to bardzo czytelny wyświetlacz informujący o stanie urządzenia, pod nim nazwę modelu i gałkę wzmocnienia, a na zewnętrznych flankach z lewej nazwę marki, a prawej diodę sygnalizującą pracę i serię czterech przycisków funkcyjnych. Przemierzając obudowę ku rewersowi widzimy bardzo mocno ażurowany dach, przez który podczas pracy oprócz wydostawania się odczuwalnego ręką ciepła zauważamy poświatę licznie zaaplikowanych w układzie elektrycznym czerwonych diod. Patrząc na plecy wzmacniacza już przy pierwszym kontakcie wzrokowym szybko przekonujemy się o symetrycznym rozkładzie znajdującej się wewnątrz elektroniki. Osią tego rozwiązania są centralnie umieszczone gniazda słuchawkowe i zasilania, a na lewej i prawej stronie posadowiono odpowiedzialne za pracę każdego z kanałów terminale przyłączeniowe w postaci trzech wejść RCA, jednego XLR, jednego wyjścia PRE OUT i dwóch zacisków masy. Ale to nie koniec tematu gniazd tylnej części naszego bohatera, gdyż całkowicie na lewej flance znajdziemy jeszcze dwa terminale toslink firmowej magistrali, a z prawej komputerowe gniazdo zapewniające komunikacje z systemami automatyki. Puentą konstruktorów dla tego produktu jest unikanie korzystania z tanich plastikowych (OEM-owych) sterowników, dobrze leżący w ręku metalowy pilot.

Próba opisania jak wypada opisywany dzisiaj wzmacniacz nie może nie zawierać informacji, iż wespół z należącym do jednej linii odtwarzaczem PLANCK (o nim napiszemy w niedługim czasie) są idealnie zgrywającymi się elementami firmowej układanki. Każdy nich gra bardzo dobrze, ale ma nieco inną sygnaturę, co w połączeniu ich ze sobą daje na tyle ciekawy efekt, że dla wielu konkurujących z AUDIONETEM producentów może być ciężkim do przeskoczenia wyzwaniem sonicznym. Ale ok. Dzisiaj rozprawiamy o wzmacniaczu, zatem skupimy się jedynie na jego wadach i zaletach. Gdybym w skrócie miał przedłożyć, jak w walce solowej prezentuje się bohater testu, powiedziałbym, iż jest bardzo energetycznym w środku pasma, solidnie dociążonym i z dużą ilością powietrza w dźwięku integrą. Zatem gdzie jest uzupełniający wspomniany tandem haczyk? W mojej konfiguracji WATT na tle wspomnianych artefaktów małe trzy grosze dodaje dodatkowo na przełomie średnicy i basu. To jest coś, co po przepięciu z mojej zielonki wyraźnie wpadło mi w ucho. Nie jest to jakieś monotonne przesycenie, ale konstruktorzy wyraźnie postawili na zwiększenie pracy operujących w tym zakresie instrumentów. To zaś pozwoliło mi jeszcze bardziej niż z codziennym setem zatopić się we wszelkie, oparte o muzykę dawną produkcje płytowe. Gitary, skrzypce, viole i klarnety barokowe dostały bonusową dawkę POWERU, co dzięki dobrej rozdzielczości źródła, kolumn i testowanego zintegrowanego wzmocnienia pozwoliło mi spojrzeć na nie z co prawda zdecydowanie gęstszej akustycznie, ale nadal bardzo przyjemnej perspektywy. Ale zaznaczam, testowany wzmacniacz przy swojej obfitości podczas prezentowania dźwięku był bardzo witalny, dzięki czemu na przestrzeni kilkunastu dni zabawy z nim ani razu nie spowodowało uczucia przeciążenia. Jakieś przykłady? Proszę bardzo. Na początek najnowszy krążek Adama Bałdycha & Helge Lien Trio wytwórni ACT. To jest dość spokojny jazz, co bardzo spójny, pozbawiony przypadkowych wyskoków któregoś z podzakresów częstotliwościowych WATT podał mi w tak uwielbiany, czyli naładowany iskrą w górze, barwą w środku i masą na dole sposób. Blachy dzięki otwartości prezentacji pięknie się skrzyły, fortepian za sprawą dociążenia wspomnianego przełomu pokazał dobrą podstawę niskich rejestrów, perkusja również biła brawo dla takiego postawienia sprawy, a jedynym może nie narzekającym, ale brylującym na granicy przedobrzenia instrumentem był obfitujący w grę większą ilością pudła rezonansowego kontrabas. Ale jak wspominałem, to jest maniera bardzo wyważona, a wspominam o niej tylko z racji solidności recenzji, gdyż bez uczciwości w opisaniu tego co usłyszałem byłaby to podejrzanie wyglądająca laurka. Jako druga produkcja płytowa posłuży mi w większości wypadków idealnie wypadająca muzyka dawna. Dlaczego napisałem „w większości”, a nie zawsze? Otóż w tym przypadku materiał muzyczny zareagował dość dziwacznie. Przy całej poprawności nasycenia, dobrym w domenie głębokości i szerokości sceny pozycjonowaniu poszczególnych źródeł pozornych, ciekawym oddaniu rozmachu kubatury kościelnej wokaliza wypadła trochę zbyt lekko w stosunku do codziennych prezentacji. Nie, żebym zanotował jakieś krzyki, czy natarczywość, ale było nieco zbyt wiotko, co w produkcji zatytułowanej „Labirinto d’amore” Kapsbergera troszkę odwodziło mnie od uczucia uduchowienia tego materiału. Co mogło być przyczyną? Sądzę, że nacisk na przełom środka i basu spowodował minimalne odejście od barwy wyższej średnicy i gdy muzyka opiewała jedynie na instrumenty było ok, natomiast gdy do głosu doszły zapisy nutowe na wykorzystujące pełną pojemność płuc narządy gardłowe czarującej wokalistki, okazało się, iż jest odrobinę za lekko. Ale jeszcze raz zaznaczam tylko odrobinę. Na koniec tych bardzo ciekawych zmagań wpadła mi w ręce muzyka elektroniczna grupy Massive Attack „Heligoland”. Po jakiego czorta ten niszczyciel słuchu? Otóż plan był prosty. Solidna podstawa basowa, dobra masa niższego środka i świeżość wysokich tonów w tym repertuarze bardzo dobrze rokowały. Efekt? Tak jak się spodziewałem. Podłoga co chwilę drżała, preparowane głosy nie narzekały na opisywaną w muzyce barokowej manierę odchudzenia, a przenikliwe piski i świsty bezpardonowo wypełniały goszczące kompilację testową pomieszczenie. Jednym słowem woda na młyn tego rodzaju nurtów muzycznych. Naturalnie, ekstremiści tej twórczości postawią na zmniejszenie gładkości i wykonturowanie każdego ze źródeł pozornych, ale tego jak zaprezentował się niemiecki wzmacniacz z racji osobistego optowania za przyjemnością słuchania nie mogę ocenić inaczej niż na bdb. Zatem ostateczny werdykt przy tym repertuarze zależeć będzie od samych zainteresowanych, natomiast dla reszty potencjalnych nabywców prawie bez względu na rodzaj słuchanej muzyki testowany wzmacniacz jest bardzo ciekawą propozycją.

Kolejny produkt z Niemiec i kolejne potwierdzenie, że nie wszyscy wywodzący się stamtąd konstruktorzy stawiają na wszędobylskie cykanie górnych rejestrów. Owszem, ma być żywo i otwarcie ale nie natarczywie. A gdy do tego dodamy solidną podstawę basu i w tym przypadku troszkę bardziej podgrzany dolny środek, okazuje się, że potencjalny klient musi być naprawdę ponadprzeciętną zrzędą, aby wzmacniacz WATT AUDIONET-a skreślić z listy potencjalnych zainteresowań. Po czym tak wnoszę? Przecież moja układanka sama w sobie jest bardzo muzykalna, a mimo to przewijający się przez tekst pakiet zagęszczenia środka nie spowodował szkód, tylko zaproponował nieco inne rozdanie słuchanych płyt. A z dużą dozą pewności mniemam, że gdybym nie miał punktu odniesienia na zdecydowanie wyższym poziomie, ów temat mógłby przejść bez echa. Dlatego też puentując to wydarzenie testowe jestem w stanie przypuszczać, iż oceniany wzmacniacz zintegrowany poradzi sobie w znakomitej większości potencjalnych systemów, czego słuszną weryfikacją może być Wasze osobiste podejście odsłuchowe.

Jacek Pazio

Dystrybucja: CORE trends
Cena: 61 191 PLN

Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 2 x 167 W / 8 Ω, 2 x 284 W / 4 Ω, 2 x 443 W / 2 Ω
Pasmo przenoszenia: 0.3 – 650,000 Hz (-3 dB)
Współczynnik tłumienia: 1,000 @ 100 Hz
Zniekształcenia harmoniczne (1 kHz, 25 W/4 Ω):k2 typ. -101 dB; k3 typ. -107 dB
THD + N: < -98 dB @1 kHz, 100 W / 4 Ω
SNR: > 106 dB (średnio ważony)
Separacja kanałów: > 103 dB @ 1 kHz
Pojemność filtrująca: 200,000 µF
Impedancja wejściowa: 50 kΩ (RCA), 7 kΩ (XLR)
Pobór mocy: < 1 W Stand by, 900 W
Wymiary (S x W x G): 430 x 130 x 450 mm
Waga: 22.5 kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF