Opinia 1
Przyznam szczerze, że choć bardzo szanuję wszystkich polskich producentów zaangażowanych w powstawanie produktów związanych z naszym hobby, to tytułowy brand z uwagi na podejście do tematyki drobiazgowego policzenia wszystkiego na przysłowiowym stole kreślarskim, a potem sprawdzenia wyników w empirycznym starciu z przyrządami pomiarowymi, by na koniec zweryfikować wszystko „nausznie” wręcz napawa mnie dumą. Powód jest oczywisty, a sprowadza się do faktu standaryzacji procesu powstawania danego produktu do poziomu największych światowych marek, a nie jako wynik wieloletniej – a czasem i to nie – być może, że nawet bardzo udanej, ale jednak dłubaniny. Nie twierdzę, że w domowym sposobem nie da się czegoś wybitnego, jednak nie oszukujmy się, jeśli coś od pomysłu, przez proces projektowania, po wdrożenie do produkcji powstaje w oparciu o tak zwany „park pomiarowy”, w tak wrażliwym na wszelkie niedoskonałości segmencie, jak świat około-gramofonowy z automatu niesie ze sobą poważny pakiet zaufania. Dla mnie to bardzo istotne, bowiem finalnie zazwyczaj przekłada się na świetny wynik soniczny konkretnego urządzenia. Jak w tym świetle wypadło clou dzisiejszego spotkania, mogący pochwalić się wyżej opisanym procesem powstawania, dostarczony do naszej redakcji przez sopockiego dystrybutora Premium Sound konglomerat gramofonu wespół z firmowym ramieniem gliwickiej marki BennyAudio Odyssey? Jak to zwykle bywa, zainteresowanych zapraszam do lektury poniższego testu.
Budowa Odyssey’a jest bardzo przemyślania. I nie mówię o z pozoru prostym, bo bazującym na wariacji kwadratu ze ściętymi narożnikami, a przez to nie tylko kompaktowym, ale również jego ciekawym wyglądzie, ale umiejętnie użytych, bo spełniających istotne konstrukcyjnie założenia materiałach. Otóż plinta jest ciekawym połączeniem trzech składających się na nią warstw. Jej inność od zwyczajowych rozwiązań polega na tym, że nie mamy do czynienia ze zwykłym sklejeniem ze sobą na sztywno jako scaloną kanapką, przez to wpadających w ten sam zakres wibracji dwóch połaci aluminium z rozdzielającym je wsadem z Derlinu – odmiana POM-u, tylko przemyślanie odseparowanie dwóch zewnętrznych warstw glinu wsadem z POM-u na zasadzie rozpierania, diametralnie zmieniając w ten sposób właściwości rezonansowe całej konstrukcji. Dzięki temu mamy pewnego rodzaju monolit z efektem progresywnej eliminacji szkodliwych drgań. A to nie koniec zaplanowanej walki z niechcianymi mechanicznymi śmieciami, gdyż oferujący zakresy prędkości 33 i 45 obrotów, sterowany elektronicznie silnik prądu stałego napędzający talerz poprzez pasek klinowy zamiast w wydawałoby się stabilnej obudowie, został w bardzo ciekawy sposób oddzielony od plinty. Ale co istotne, nie jest łamiącym harmonię wizualną projektu dodatkowym bytem obok bryły gramofonu, tylko wespół z całym modułem sterującym całą konstrukcją został ukryty w licującej od frontu z plintą, wykorzystującą specjalnie wygospodarowane wcięcie wstawką. Przyznacie, że to działanie bardzo przemyślane nie tylko od strony technicznej, ale również aparycyjnej. Idąc dalej tropem bitwy o maksymalne pozbycie się wibracji degradujących jakość pracy wkładki, dochodzimy do sposobu osadzenia i napędu samego talerza. Temat ten również rozwiązano w firmowy sposób. A wygląda to tak, że na odwrócone łożysko hydrodynamiczne nakładamy trzy osobne plastry. Najpierw dwa pośrednie o różnej wadze i wysokości ze stali nierdzewnej INOX – pierwszy to sub-plater współpracujący z siodłem łożyska oraz drugi jako spodnia część talerza, zaś na koniec na wspomnianą stalową podstawę gruby puc Derlinu jako finalna podstawa dla płyty winylowej. Powód? Projekt zakładał pewną wysokość i finalną wagę talerza, jednak zbyt duża masa waga POM-u podczas przedprodukcyjnych odsłuchów powodowała odczuwalne ponadnormatywne uspokojenie dźwięku, na co drobiazgowo podchodzący do swojego projektu konstruktor nie chciał pozwolić i wybrał opcję dwuczęściową. Powoli zbliżając się ku końcowi najistotniejszych informacji o tytułowym analogowym werku bardzo istotną wiadomością dla posiadaczy kilku wkładek jest możliwość zamontowania na Odyssey’u aż trzech ramion, z czego 14 calowe jako techniczny rozwój znakomitego modelu Immersion II znajduje się w komplecie startowym. We wspomnianym pakiecie zakupowym znajduje się również mocno kształtujący dźwięk swoją wagą docisk ze stali INOX użytej do produkcji plinty. Zaś waga opisanego winylowego projektu osiąga bagatelka poziom 50 kilogramów. Jak wynika z powyższych danych, w przypadku opiniowanej nowości spod znaku BennyAudio mamy do czynienia z solidną dawką znakomicie wdrożonej w życie najnowszej technologii.
Jak odebrałem brzmienie tytułowego gramofonu? Otóż bardzo istotnym jest choćby skrótowe przywołanie wniosków z testu jego poprzednika. Obydwa występy odbyły się w dość krótkim odstępie czasu, co bardzo łatwo pozwoliło mi wychwycić potencjalne różnice, tudzież progres jakościowy Odyssey’a w stosunku do Immersion II. Jak zatem określiłbym to, co zaoferował najnowszy projekt? Według mnie to ewidentny rozwój jakościowy. Już Immersion oferował znakomity dźwięk. Jednak w wartościach bezwzględnych, na bazie wielu lat zabawy w tym dziale obcowania z muzyką, podczas przelewania na klawiaturę swoich wniosków sygnalizowałem pewnego rodzaju lekkość środka pasma. Nie, żeby to był jakikolwiek problem, bo każdy odbiorca ma swój ulubiony wzorzec dźwięku, który w tym przypadku dawał poczucie pewnego rodzaju eteryczności prezentacji, przez co spokojnie był w stanie rozkochać w sobie znaczna grupę melomanów, ale nie oszukujmy się, średnica ma bardzo istotny wpływ na odbiór całości projekcji muzyki i nazbyt lekka – co notabene w Immersion można było skorygować konfiguracją systemu, ale wspominam o tym tylko jako pokazanie różnic pomiędzy obydwoma konstrukcjami – nie da odpowiedniej energii brylujących w tym pasmie instrumentów. Chodzi o to, że gdy orkiestra ma zagrać tutti lub mocny pojedynczy akord, dźwięk, że tak powiem, nie siądzie z odpowiednim przytupem pełnego składu. A przecież, jak mają „uderzyć” w instrument wszyscy, to wszyscy, a nie głownie generatory basu. I dla mnie właśnie doprowadzenie aspektu idealnych proporcji wszystkich zakresów do równowagi w Odyssey-u było najważniejszą, bo na tle poprzednika wręcz oczekiwaną zmianą soniczną. Jednak po raz kolejny zaznaczam, powyższy opis nie ma na celu deprecjonowania tańszej propozycji z portfolio BennyAudio, tylko pokazanie, że konstruktor wspinając się po drabinie jakości swoich produktów, projektując flagową wersję doprowadził wszystkie składowe brzmienia do wymaganego przez wyśrubowane standardy prezentacji poziomu jakości. A to dopiero jedna z od pierwszych chwil słyszalna poprawa brzmienia tytułowego gramofonu. Mianowicie tym razem chodzi o jakość niskich rejestrów. Teraz oferowały odpowiednią, znakomicie rysującą wirtualne byty, wcześniejsze lekkie rozmycie krawędzi i fajną, acz kontrowersyjną miękkość zamienioną w energię oraz czytelność. A jeśli tak, chyba zrozumiałym jest, że w efekcie tego działania muzyka nabrała niezbędnego wigoru i istotnej cechy pokazywania zróżnicowania poszczególnych fraz szybkości dźwięku w domenie narastania sygnału i wygaszania go. To było na tyle zjawiskowe, że gdy słuchając poprzednika napawałem się jego zdolnościami czarowania wspomnianą eterycznością, to z Odyssey’em owa eteryczność stając się jedynie zrozumiałym uzupełnieniem projekcji, ustąpiła miejsca takim składowym, jak czyniąca z muzyki splot w pełni równoważnych, jednak tym razem nadających jej cech nieprzewidywalności, przez to intrygujących wydarzeń. Efekt był taki, że gdy wcześniej trwałem w fajnym, bo nastawionym na spokój ducha, dzięki temu przyjemnie odbieranym, ale jednak chciał nie chciał letargu, to teraz z przysłowiowymi wypiekami na twarzy oczekiwałem nieuniknionych, bo wprowadzanych do przekazu na bazie zamierzeń artystów zmian tempa oraz na przemian agresji i nostalgii. To w mojej opinii znakomity ruch, gdyż z jednej strony nowy gramofon podczas słuchania intymnego jazzu i wokalistyki spod znaku Anny Marii Jopek „Minione”, czy Adama Bałdycha „Sacrum Profanum” potrafił czarować jak punkt odniesienia dla Odyssey’a, a z drugiej z łatwością oddawał nawet najbardziej wściekłe emocje serwowane przez choćby koncertowe realizacje grupy AC/DC „If You Want Blood You’ve Got It”. W pierwszym przypadku nie tylko z należytym pietyzmem oddawał zawartą w spokojnej muzyce emocjonalność, ale również z dbałością o najdrobniejszy szczegół pokazywał choćby mnogość informacji zawartych w z pozoru zwykłym uderzeniu wielkiego bębna w pierwszym kawału formacji A. Bałdycha – atak, energia i nieskończona wibracja membrany. Niby bez jego wielobarwności można się obejść, bowiem muzyka swoim emocjonalnym wsadem spokojnie się obroni, jednak jestem przekonany, że gdy raz usłyszymy go w takim wydaniu, zaczniemy szukać podobnych artefaktów w reprodukcji innych biorących udział w nagraniu instrumentów. Nie inaczej temat grania wyglądał w zderzeniu z rasowym rockiem. Jednak tym razem chodziło o energię wykrzyczanej wokalizy, raz krzykliwych, zaś innym razem ckliwych gitar i łupiącej perkusji. W teorii fajna w odbiorze, jednak powodująca swoistą lekkość prezentacji eteryczność nie miałaby szans na brutalne kopnięcie energią największego kotła, czy zjawiskowymi, bo pełnymi drapieżności popartymi nasyceniem, dla większości wielbicieli tej formacji będących clou jej scenicznego bytu gitarowych riffów. Bez tego nie ma prawdziwego AC/DC, co na szczęście tytułowa „szlifierka” oddała w oczekiwanych przez mnie 100 procentach. Był i bezlitosny i miły jak nigdy, ale zawsze tylko wówczas, gdy wymagał tego materiał. A dlatego, że oferowany dźwięk cechowała równowaga pomiędzy podzakresami od mocnego i w pełni kontrolowanego basu, przez esencjonalną, pochodną wzorowego prowadzenia niskich rejestrów pełną informacji średnicę, po pozbawione jakichkolwiek ograniczeń w swobodzie wizualizowania nawet najcichszego dotknięcia czy to struny, czy blachy talerza najwyższe tony. Jednym słowem, na tle Immersion II to był zdecydowany krok na przód. Naturalnie takie było założenie konstruktora. Jednak nie od dzisiaj wiadomo, że często nawet najbardziej ambitne chęci oprócz pobożnych życzeń producenta mają się nijak do rzeczywistości. Na szczęście jak wspominałem, omawiany dzisiaj BennyAudio Odyssey od projektu, po wykonanie powstał w oparciu o drobiazgowe pomiary i ich odpowiednią interpretację, co finalnie przełożyło się na znakomity analogowy konglomerat werku i ramienia. Naturalnie uzyskane wykresy i wdrożenie ich wyników w życie to początek, w kolejnych krokach weryfikowany odsłuchami. Jednak zapewniam, dają większe pole do popisu znającego się na rzeczy konstruktora, czego próbkę przy okazji dzisiejszego testu miałem przyjemność zaznać. Słodzę? Nic z tych rzeczy, gdyż takiego podejścia do tematu na naszym rynku – mówię o bardzo czasochłonnym wykorzystaniu parku pomiarowego i maszynowego podczas powstawania jakiejkolwiek konstrukcji – jest dosłownie jak na lekarstwo. Najczęściej są to produkty budowane na zasadzie prób i błędów wstępnie zweryfikowanych wieloletnim doświadczeniem. Oczywiście nie twierdzę, że to błąd. Jednak zdaję sobie sprawę, iż jest spora grupa podobnie do mnie zakręconych na punkcie muzyki freaków dla których podejście do sprawy w wydaniu BennyAudio jest jednym z ważniejszych kryteriów podczas decyzji zakupowych. Dla mnie bez dwóch zdań jest.
Czy powyższy opis świadczy o bezapelacyjnej świetności tytułowego gramofonu dla dosłownie każdego potencjalnego poszukiwacza przysłowiowego drapaka? Szczerze? Wiadomym jest, że nie ma na to najmniejszych szans, czego dowodem może być choćby przykładowe zakochanie się w sposobie reprodukcji dźwięku przez poprzednika Odyssey’a Immersion II – wspominałem w tekście dlaczego. Za to powiem tak. Nasz bohater jest na tyle ciekawą konstrukcją, że gdybym nie był już po słowie na temat czegoś z innej, równie drobiazgowo podchodzącej do tematu budowania swoich konstrukcji marki, opiniowany dzisiaj model byłby bardzo mocnym pretendentem do końcowego strojenia posiadanej układanki audio. A trzeba zaznaczyć, że nie byle jakiej, gdyż w swoim szaleństwie opartej o magnetofon szpulowy Studer A80 jako dawca sygnału analogowego, a z drugiej wsparty zestawem zewnętrznych zegarów, flagowy zestaw japońskiego CEC-a TL0 3.0 wraz z przetwornikiem dCS Vivaldi jako dawca sygnału cyfrowego. A to chyba o czymś świadczy. Czy to gwarancja sukcesu w starciu z każdym potencjalnym nabywcą? Niestety to już jest kwestią wielu czynników. Pierwszym jest wiedza, jak brzmi dobrze odtworzony materiał z czarnej płyty. Drugim możliwości wydobycia opisanych przed momentem spostrzeżeń przez dany zestaw audio. Zaś trzecim i myślę, że najważniejszym często wyimaginowane oczekiwania samego zainteresowanego. Jednak abstrahując od wszystkiego, nasz bohater za to, co potrafi zrobić z położoną na jego talerzu czarną płytą, w pełni zasługuje na nazwę Odyssey. Nie nadinterpretuje zawartej w muzyce ckliwości, umiejętnie stroni od nadania jej estetyki krzykliwości, tylko w zależności od serwowanego materiału zaprasza nas na zawartą w nim raz romantyczną, a innym razem buntowniczą opowieść, zachowując przy tym ich bardzo istotne cechy.
Jacek Pazio
Opinia 2
Jeszcze do niedawna, zazwyczaj podczas kuluarowych rozmów, podśmiewaliśmy się, że patrząc na rodzimy rynek audio z powodzeniem można uznać, iż „kablami Polska stoi”. Po prostu bogactwo, czy wręcz klęska urodzaju wszelakiej maści „drutów” made in Poland były na tyle powszechne, że z czasem pojawiały się obawy przed otwarciem lodówki, żeby stamtąd nie wyskoczył kolejny, przekonany o własnej wyjątkowości i posiadający wyłączność na tajemną wiedzę producent. Całe szczęście rynek nie dość, że nader skutecznie, to i zaskakująco szybko weryfikował zasadność istnienia owych efemerycznych bytów. Przyroda jednak nie znosi próżni a że i historia kołem się toczy, to i na powierzchnię zaczęły wypływać początkowo nie tyle marki, co mniej, bądź bardziej komercyjne projekty operujące na diametralnie wyższym, aniżeli wspomniane okablowanie, poziomie technologiczno – konstrukcyjnego zaawansowania. W dodatku projekty, które z racji koniunktury mogły niemalże już na starcie złapać wiatr w żagle i zawalczyć o uwagę potencjalnych nabywców a co za tym idzie „bilety Narodowego Banku Polskiego”. O jakim przejawie radosnej twórczości audiofilsko zorientowanych wytwórców mowa? O reprezentantach przeżywającego prawdziwy renesans analogu, czyli mówiąc wprost gramofonów. Przesadzam? Cóż … niekoniecznie, skoro tak na szybko na myśl przychodzą mi takie przykłady jak (alfabetycznie) Ad Fontes, Dubiel Acoustics, Fonica, JR Audio, Kartogen Audio Design, Muarah, J.Sikora, Pre-Audio, Tentogra, Unitra, Zontek, czy też ponownie u nas goszczący i będący bohaterem niniejszej epistoły, o czym dosłownie za chwilę, BennyAudio. Jak sami Państwo widzicie jest w czym i z czego wybierać a skoro jest, to ciężkim grzechem zaniedbania byłoby z owej okazji nie skorzystać a tym samym nie przyjąć po swój dach starszego/większego brata niedawno przez nas recenzowanego Immersion II, czyli na chwilę obecną topowy model Odyssey gliwickiej manufaktury, który zawitał do nas dzięki dystrybutorowi marki – sopockiemu Premium Soundowi.
Nie da się ukryć, iż nasz dzisiejszy gość znacząco różni się od swojego poprzednika. Zamiast bowiem nieco klasycznego, czy wręcz rustykalnego, gdy patrzymy na drewniane wykończenia znanego z Immersion II starszy brak stawia na kompaktowość i nieco futurystyczną, zasuwającą pewne skojarzenia z TechDAS-ami Air Torce III i V bryłę. Zamiast bowiem wpisywać wszystkie elementy konstrukcyjne w obrys plinty tym razem do trzech ramion jesteśmy w stanie umieścić na dedykowanych „wysięgnikach” zdolnych przyjąć na swe barki modele o długościach od 10 do nawet 15 cali. Samą plintę wykonano w formie dysponującego panelem frontowym sandwitcha złożonego z dwóch warstw aluminium pomiędzy którymi umieszczono „nadzienie” z POM-u (delrinu, czyli polioksymetylenu). Z kolei odpowiedzialny za obroty nader imponującego, również trójwarstwowego (200mm stal nierdzewna, niemagnetyczna 4kg / 300mm stal nierdzewna 8kg / 300mm POM 5 kg) osadzonego na odwróconym hydrodynamicznym łożysku talerza silnik posiadający własny, stalowy korpus, który umieszcza się wewnątrz plinty – tuż pod wystającą ponad powierzchnię górną powierzchnią talerza, więc patrząc z zewnątrz można odnieść wrażenie, iż mamy do czynienia z konstrukcją o napędzie bezpośrednim a nie, jak staraliśmy się pokazać w sesji unboxingowej klasycznym napędem paskowym. Oczywiście zadbano o jego jak najlepsze warunki pracy, jest więc tłumiony z użyciem trzech materiałów – maty silikonowej, filcu i sorbotanu. Samo ramię to autorska, tłumiona olejowo węglowa 14” konstrukcja typu unipivot okablowana srebrnymi przewodami dostarczonymi przez bydgoskie Albedo o jak przynajmniej twierdzi producent zerowych rezonansach w przedziale 20-20 000 Hz.
Zewnętrzny zasilacz pochodzi od kolejnego rodzimego specjalisty w tej akurat dziedzinie, czyli od cycowskiego Tomanka i jest to 12V jednostka oparta na kości KD 502. Od strony funkcjonalnej warto wspomnieć, iż z poziomu panelu frontowego zyskujemy dostęp do +/- 8 stopniowej korekty prędkości oraz zmiany koloru i intensywności iluminacji a ramię umożliwia zmianę VTA w „locie”.
No i najważniejsze, czyli brzmienie, które chcąc do minimum ograniczyć zmienne postanowiliśmy ocenić uzbrajając naszego gościa w używaną podczas testów Immersion II wkładkę Hana Umami RED i dodatkowo pozwoliłem sobie zabezpieczyć w wiadomym celu grane wtenczas „placki”. I tu robi się naprawdę ciekawie, gdyż przy mniej więcej dwukrotnym wzroście ceny w stosunku do poprzednika i adekwatnym podniesieniu poprzeczki niejako z automatu powinniśmy już od pierwszych taktów „Hardwired…To Self-Destruct” i „72 Seasons” Metallici kręcić nosem. W końcu zgodnie z zasadą mówiącą, że im droższy/wyższej klasy sprzęt, tym mniej muzyki dającej się na nim słuchać, to jakby nie patrzeć akurat Meta szans na drugi kawałek raczej mieć nie powinna. Tymczasem jakież było moje zdziwienie, gdy wraz ze wzrostem rozdzielczości i precyzji ogniskowania źródeł pozornych całość przekazu nabierała krwistej konsystencji a wydawać by się mogło, że wpisana w DNA ostrego łojenia, natywna ofensywność dziwnym zbiegiem okoliczności ewoluowała w kierunku spontanicznej, a co za tym idzie zaraźliwej ekspresji. Dźwięk w porównaniu do niższego modelu uległ nie tyle kondensacji, co stał się bardziej zwarty, niemalże żylasty, lecz bez odchudzenia w swoich niższych rejestrach i szklistości na górze. A właśnie – garażowa szorstkość riffów była ewidentna, acz zamiast irytować jedynie podkreślała realizm, więc zamiast na dłuższą metę irytować stała się nierozerwalną składową nader spójnej całości i w pełni zrozumiałym środkiem artystycznego wyrazu. Jeśli w tym momencie obawiacie się Państwo, że „Benek” po prostu uładził i ucywilizował radosne porykiwania wydzierganych szarpidrutów, to bardziej mylić się nie możecie, gdyż jest wręcz odwrotnie. Dzięki niezwykłej motoryce i energetyczności, jaką Odyssey jest w stanie odczytać z winylowych rowków dynamika tak w skali mikro, jak i makro o ile tylko trafi na odpowiednio bogaty w dżule materiał jest w stanie nie tylko zdewastować rodowe skorupy w stojącym nieopodal kredensie, co wręcz wysmyknąć niczego niespodziewającego się delikwenta z ciepłych papuci i potrząsać nim niczym szmacianą kukłą. I tu ciekawostka, bowiem bas oferowany przez naszego gościa z jednej strony charakteryzował ponadprzeciętny timing i konturowość a jednocześnie nie sposób było zarzucić mu zbytniej „chrupkości”, czy też mogącej powodować wrażenie lekkości i odchudzenia dźwięku ażurowości. Mamy zatem odpowiedni atak, uderzenie i idące z nimi w parze masę oraz energię i co wydawać się powinno oczywiste a w większości przypadków wcale takie nie jest zdolność pełnej kontroli nad natychmiastowym zakończeniem dopiero co wygenerowanych dźwięków. Co prawda dla miłośników przysłowiowej buły i lekkiego poluzowania dołu takie nieco zamordystyczne podejście może wydawać się odstępstwem od „analogowej eufonii” i pewnego audiofilskiego „rozmemłania”, jednak im gęstszy i bardziej złożony materiał wyląduje na talerzu gliwickiego gramofonu, tym taka natychmiastowość tak w rozpoczynaniu, jak i kończeniu poszczególnych dźwięków będzie bardziej na czasie i bliższa prawdzie.
Oczywiście powyższa charakterystyka nie wyklucza zdolności Odyssey’a do wykreowania nastrojowego, czy wręcz intymnego klimatu, gdyż z niewielką pomocą AMJ z „Minione” , Diany Krall z „Turn Up The Quiet” i Gregory’ego Portera z „Take Me To The Alley” takowy robi się sam. No może niekoniecznie sam, gdyż składają się na niego takie drobiazgi jak całkowita niesłyszalność pracy gramofonu, aksamitnie czarne tło i uzależniająca holografia, co poniekąd jest pokłosiem wspomnianych wcześniej precyzji i rozdzielczości, jednak chodzi o to, że niemalże matematyczna akuratność nie wyklucza operowania pełnym spektrum emocji. Ponadto przy tak nastrojowych dźwiękach okazuje się, że rodzima „szlifierka” nie ma oporów, by gdy tylko wymaga tego sytuacja, z wrodzonym wdziękiem delikatnie uwypuklić słodycz wokali i nieco przybliżyć je do słuchacza. Pamięta jednak o akompaniamencie, więc nie traktuje towarzyszących solistom muzyków jak ulic należących do drugiej kolejności odśnieżania (jakoś patrząc za okno nasunęło mi się takie jesienno -zimowe skojarzenie) i pozwala im nie tylko robić swoje, co rozwinąć skrzydła. Z drugiej strony trudno się temu dziwić, skoro zachowana jest wzorcowa gradacja planów a i z wyłuskaniem poszczególnych instrumentalistów nie ma najmniejszych problemów.
BennyAudio Odyssey nie kusi klasycznym wzornictwem i nie imponuje tak gabarytami, jak i bezwstydnie eksponowanymi technikaliami w stylu bezliku silników i istnej pajęczyny oplatających łapiący za oko iście kosmiczną poświatą talerz. Nie robi tego jednak nie dla tego, że nie chce, bądź nie potrafi, co po prostu wiedząc, iż tego robić nie musi, gdyż został stworzony zupełnie do czegoś innego – do grania. A to z kolei robi na takim poziomie perfekcji, że chcąc przeskoczyć reprezentowany pułap chciał/nie chciał zmuszeni będziemy eksplorować katalogi takich wyczynowców jak TechDAS, bądź jemu podobnych. I z taką refleksją Państwa pozostawię, licząc iż sami wysnujecie z niej stosowne wnioski.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Premium Sound
Producent: BennyAudio
Ceny
BennyAudio Odyssey: 25 000 €
Hana Umami RED: 16 990 PLN
Dane techniczne
BennyAudio Odyssey
Ramię: 14″, carbonowe, unipivot, okablowane monokrystalicznym srebrem Albedo, wyposażone w tłumienie olejowe i regulację VTA w locie
Plinta: 3 warstwowa (aluminium/POM/aluminium), 18 kg
Talerz: 3-elementowy (200mm stal nierdzewna, niemagnetyczna 4kg / 300mm stal nierdzewna 8kg / 300mm POM 5 kg)
Łożysko: hydrodynamiczne odwrócone
Napęd: Jeden silnik DC w odrębnej obudowie wykonanej ze stali węglowej spawanej, odseparowany od plinty
Napięcie zasilające: 12 VDC
Kontrola prędkości: Automatyczna co 1 obrót
Zakres prędkości: 33 i 45 rpm
Dostępna korekta prędkości: +/- 8 stopni.
Zasilanie: 12 V DC TOMANEK oparte o kość KD 502
Wymiary (W x G x S): 200 x 440 x 440 mm (bez ramienia)
Waga: 50 kg
Hana Umami RED
Szlif igły: Microline
Impedancja cewki: 6 Ω
Napięcie wyjściowe: 0,4 mV
Impedancja obciążenia materiału drutu cewki: > 60 Ω
Pasmo przenoszenia: 15-50 000 Hz
Balans wyjściowy: 0,5 dB / 1 kHz
Separacja kanałów: 30dB / 1KHz
Waga śledzenia: 2 g
Możliwość śledzenia: 70μm / 2g
Podatność dynamiczna: 10 x 10 (-6) cm / dynę (100 Hz) oszacowana przy 17 x 10 (-6) cm / dynę przy 10 Hz
Waga wkładki: 10,5 g