1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Dan D’Agostino Progression Stereo

Dan D’Agostino Progression Stereo

Link do zapowiedzi: Dan D'Agostino Progression Stereo

Opinia 1

Historia będącego obszarem naszych zainteresowań rynku audio nie raz pokazała, iż obecność wielkich światowych marek nie jest jedynie pokłosiem dożywotnich kooperacji z przez złośliwców nazywanymi domorosłymi „dłubakami”, lecz również wynikiem odejść głównych konstruktorów na tak zwany własny garnuszek, co w dzisiejszym spotkaniu najbardziej nas interesuje.
Co tych ostatnich do takich kroków pcha? Powodów jest wiele. Od będącej wynikiem spowodowanych bessą na rynku zawirowań biznesowych, sprzedaży swojego życiowego dzieła nowemu podmiotowi, po rozejście się z racji nie do końca zbieżnej wizji bytu marki na rynku czy to dwóch wspólników, czy też konstruktora z łożącym grosz na poddane wątpliwości pomysły pracodawcą. Tak się działo i dziać będzie. Kto, co, kiedy? Choć to nie jest myśl przewodnia dzisiejszego spotkania, abym mógł płynnie przejść do clou tematu, dobrym przykładem mojego wywodu jest niestety nieżyjący już Franco Serblin, który wyniósłszy niegdyś włoską markę Sonus faber na ołtarz wielu dozgonnie kochających muzykę melomanów, niemalże u szczytu swojej popularności porzucił wspomnianą ikonę audio i już pod własnym sztandarem powołał do życia równie pozytywnie odbieraną przez rynek manufakturę sygnowaną swoim nazwiskiem. To oczywiście jest najlepiej nam znany i zarazem niezwykle pomocny w zaanonsowaniu dzisiejszego bohatera przykład, bowiem zajmiemy się nie mniej utytułowanym przedstawicielem opisywanych życiowych perypetii. Z kim? Z jeszcze kilka lat temu utożsamianym ze światowym gigantem segmentu audio – amerykańskim Krellem, panem Danem D’Agostino, który w tym rozdaniu testowym zaprezentuje jedną z sygnowanych własnym nazwiskiem konstrukcji w postaci stereofonicznej końcówki mocy Dan D’Agostino Progression Stereo, której wizytę w naszej redakcji zawdzięczamy stacjonującej w Łodzi ekipie Audiofastu.

Jak prezentuje się tytułowy piecyk? Fantastycznie. To jest nie tylko designerski, ale również wykończeniowy majstersztyk. Progression Stereo jest monstrualnie wielki i ciężki, a mimo to w najmniejszym stopniu nie przytłacza użytkownika swoimi gabarytami. Jakim sposobem? Otóż w tym przypadku słowami kluczami są: wizualny spokój, ornamentacyjny minimalizm i swoisty popis umiejętności nadania urządzeniu banalnie brzmiącej, ale w tym przypadku jakże fantastycznie prezentującej się przysłowiowej wisienki na torcie w postaci mieniącego się poświatą przyjemnej zieleni, ze smakiem wykończonego miedzianymi akcentami, umieszczonego na froncie, przypominającego tarczę naręcznego zegarka, dwuwskazówkowego wskaźnika oddawanej mocy. Tak, to jest znak rozpoznawczy wszystkich konstrukcji Dana. Jednak równie ważnym jak ów cyferblat aspektem wizualnym jego oferty jest fakt zwyczajowego unikania jakichkolwiek innych dodatków. Co to oznacza? Biorąc na tapet naszą bohaterkę – końcówkę mocy – optycznie mamy do czynienia ze sporej wielkości monolitem. Jednak dla przełamania efektu monstrualności uzbrojony we wspomniany wskaźnik, wykonany z grubego płata aluminium front, w górnej części wykończono przyjemnym dla oka, płynnie przechodzącym w górną połać obudowy łukiem. Ale to nie koniec zabawy z formą, gdyż również boczne ścianki idąc tropem zjawiskowego postrzegania, będąc radiatorami odprowadzającymi ciepło wytworzone podczas pracy wzmacniacza, nie są typowymi wariacjami gałązek drzew iglastych, tylko bardzo grubymi z pionowo wyfrezowanymi sporej średnicy otworami, blokami aluminium. Przyznam szczerze, ani to nowatorskie, ani szczególnie bizantyjsko wyszukane, ale wespół z resztą projektu jakże spójne wizualnie, a przez to fenomenalne. Kończąc opis układu chłodzenia układów wewnętrznych warto wspomnieć o centralnie umieszczonych na płycie górnej dwóch modułach poprzecznych otworów wentylacyjnych.
Przechodząc do ściany tylnej z uwagi na dość proste zadanie omawianej konstrukcji znajdziemy na niej jedynie gniazdo zasilania – uwaga – w specyfikacji 20A, tuż obok włącznik główny, a także porozrzucane symetrycznie na boki w górnej i dolnej strefie pojedyncze terminale kolumnowe i gniazda wejściowe w standardzie XLR. Jeśli chodzi o proces uruchamiania urządzenia, włącznik inicjujący jego pracę w postaci mikro-switcha znajdziemy od spodu wspomnianego kilka zdań wcześniej wskaźnika na froncie. Tak prezentującą się piękność posadowiono na czterech solidnych stopach.

Jak tytułowa konstrukcja sprawowała się w temacie brzmienia? W telegraficznym skrócie – znakomicie. To było w pełni zaplanowane na przysłowiowej desce kreślarskiej, a potem wdrożone w życie, energetyczne w pełni kontrolujące kolumny, wyraziste w domenie rysowania źródeł pozornych granie. W końcówce Progression Stereo nie znalazłem żadnych niedomówień w stylu braku zdecydowania, barwnej i milusiej gry „do podusi”, czy też nazbyt ostrej, a przez to ofensywnej, bowiem Dan postawił na co prawda unikające obydwu wspomnianych przeciwstawnych stanów, ale na szczęście konkretne, idące drogą neutralności, bez przekraczania granicy przesady, dzięki temu poszukiwane przez wielu melomanów dynamiczne brzmienie. Co to oznacza? Nie uwierzycie, ale po tych kilkunastu dniach zabawy z amerykańską końcówką mocy, mimo osobistego szukania w muzyce nieco większej niż neutralna dawki soczystości, bez najmniejszych problemów, po lekkich korektach kablowych – na początek postawiłbym na sieciówki, gdyż te mocno oddziaływały na finalny efekt dźwiękowy, w momencie poszukiwań byłby to jeden z moich faworytów do potencjalnych przymiarek. Czyli? Na dole pasma było rewelacyjnie twardo i mocno. W środku może nie w estetyce konstrukcji lampowych, ale z dobrym poczuciem wypełnienia. Zaś w górnych rejestrach swobodnie ze wskazaniem na oddech i czytelne oddanie brylujących w tym paśmie artefaktów. Co to oznaczało w konfrontacji z muzyką? Jeśli nie jesteście ortodoksyjnymi lampiarzami lub orędownikami soczystego brzmienia kolumn Harbeth, samo dobro. I nie miał znaczenia nurt muzyczny, gdyż postawienie sprawy na kontrolowaną wyrazistość przekazu pozwalało dziecku Dana bronić się nawet w muzyce dawnej. Owszem, może nie było to tożsame, z pracującą w klasie klasie A konkurencją, lub innymi konstrukcjami stawiającymi na dodatkową szczyptę eufonii w muzyce, ale zapewniam, przy odrobinie większej niż podczas testu pracy konfiguracyjnej – nie chciałem zbytnio odchodzić od zamierzeń konstruktora – byłbym w stanie dostroić zestaw do naprawdę zjawiskowego, co prawda odmiennego od wizji Dana, ale w pełni satysfakcjonującego mnie brzmienia. Co zatem udało się wczarować jedynie przy drobnych ruchach kablowych?
Pierwszym starciem tego testu, była muzyka Claudio Monteverdiego w aranżacji Michela Godarda „A Trace Of Grace”. W efekcie otrzymałem dobrze podane prawie wszelkie – o tym za moment – aspekty. Od mocno rysowanej w kwestii energii, a przez to często u konkurencji lejącej się po podłodze, a w tym przypadku świetnie wykreowanej na szerokiej i głębokiej scenie gitary basowej, przez oddanie specyfiki brzmienia używanego przez Michela serpentu basowego, po wierne pokazanie zwiększającej spektakularność wydarzenia, monstrualnej kubatury goszczącego artystów sanktuarium, wszystko z małym niuansem bez problemu oczami wyobraźni przenosiło mnie do czasu tej sesji nagraniowej. Co mnie lekko może nie uwierało, ale odbiegało od oczekiwań i przyzwyczajeń? Zaznaczam, że konfigurując system po aplikacji końcówki Progression nie szukałem siłowego dostrojenia go do moich preferencji, dlatego też w momencie głośnych barokowych fraz gardłowych brakowało mi nieco nasycenia i gładkości często z pełnych płuc generowanej wokalizy, powodując efekt jego zbyt mocnej wyrazistości. Ale uspokajam, to nie była wada, tylko inne niż moje, być może przez lata lubowania się w tej muzyce lekko przesadzone spojrzenie na ten aspekt, dlatego nie mam najmniejszych podstaw do formowania jakiejkolwiek myśli o przyznaniu żółtej kartki.
Co z innymi rodzajami zapisów nutowych? Proszę bardzo. Pierwszy z brzegu przykład jazzu spod znaku Keitha Jarretta z Garym Peacockiem i Jackiem DeJohnette w koncertowym materiale „Live In Montreux”. Przy znakomitym pokazaniu realiów obecnej w tej produkcji płytowej sceny z wzorowo rozstawionymi na niej nie tylko muzykami, ale również publicznością i do tego świetnym akcentowaniu natychmiastowych zmian tempa w szybszych utworach, ponownie jedyne co gdzieś w podświadomości zaświtało mi w głowie, to chęć usłyszenia więcej pudła rezonansowego kontrabasu. Naturalnie było je słychać, jednak wolałbym więcej tak zwanego „mięsa”. Ale przypominam o moich ukrytych gdzieś w podświadomości preferencjach, po wstawienie w ich miejsce swoich prawdopodobnie przejdziecie nad tym tematem do porządku dziennego. Tak tak, dopuszczam myśl, że mogę się mylić. I tym optymistycznym akcentem będę zbliżać się ku końcowi tej wyprawki. Z premedytacją o wszelkim rocku nie będę się rozwodził, gdyż tak prawdę mówiąc podczas słuchania wielu płyt było jeśli nie znakomicie, to co najmniej bdb i musiałbym pisać kolejne peany. To zaś byłoby niepotrzebnym, bo być może odbieranym jako nadmierna egzaltacja pochwalnym słowotokiem, którego punkt zapalny dzisiejszego spotkania nie potrzebuje.
Po takim obrocie sprawy w kwestii nasycenia wpadła mi w głowę ciekawa myśl, jaką było wykorzystanie stacjonującego u mnie na co dzień przedwzmacniacza liniowego Robert Koda. Efekt? Tak jak się spodziewałem. System został obdarowany tak zwaną kropką nad „i”, co przełożyło się na odczuwalny efekt większego „body” dobiegającej do mnie muzyki, czyli poprawy wyartykułowanych kilka linijek wcześniej niedostatków nasycenia. To naturalnie odbiło się na wspomnianym na początku tekstu poszukiwaniu przez Dana wyrazistości w domenie ostrości rysunku i szybkości narastania sygnału, ale broń boże nie było to szkodliwe, a jedynie zbliżające brzmienie Progression do z pewnością nie tylko moich, ale również Waszych oczekiwań. Czyli jak sugerowałem, wiedzą co i jak jesteśmy w stanie zdziałać cuda.

Nie trzeba specjalnie doszukiwać się mojego pozytywnego zaskoczenia brzmieniem D’Agostino Progression Stereo, gdyż cały powyższy tekst wydaje się być pochwalną pieśnią. Jednak na swoje usprawiedliwienie przypomnę, iż obcujemy z pełnoprawnym przedstawicielem segmentu ekstremalnego High Endu i jeśli dane urządzenie spełnia jego założenia, nie mam najmniejszych obaw o odebranie przez czytelników moich wywodów jako artykułu sponsorowanego. Jeśli mam do czynienia ze świetnym brzmieniem, bez problemu popuszczam wodzę fantazji podczas opisu takiego wydarzenia. Oczywiście nie zapominam przy tym pokazać ważnych dla każdego z nich wiodących cech, co przecież dla wielu potencjalnych zainteresowanych często może być podstawą do decyzji jeśli nie zakupowej, to przynajmniej próbnego starcia na własnym podwórku. Czy to jest oferta dla każdego? Prawie tak. To znaczy? Jedyną grupą nie mającą szans na porozumienie z Amerykańskim piecem są melomani o mocno przesuniętym w dolne zakresy punkcie nasycenia muzyki. Ale to naprawdę muszą być ortodoksi, bowiem może się zdziwicie, ale nawet ja, również szukający wspomnianego dociążenia i soczystości dźwięku z propozycją Dana D’Agostino bez problemu mógłbym cieszyć się każdą przesłuchaną płytą. A to chyba o czymś świadczy.

Jacek Pazio

Opinia 2

Choć będąca przyczyną dzisiejszego spotkania marka jest stosunkowo młodym bytem na ultra high-endowej arenie, trudno odmówić jej przynajmniej dwóch rzeczy. Pierwszej, czyli praktycznie bezgranicznego zaufania nabywców do jej założyciela, oraz drugiej – rozpoznawalności. Wystarczy bowiem raz mieć kontakt z sygnowanym przez nią urządzeniem, by później z łatwością rozpoznać każde kolejne, niezależnie od tego jakie umaszczenie otrzyma. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż oprócz standardowego rudego złota zarezerwowanej dla topowych modeli miedzi, ponadczasowej czerni i surowego srebra aluminium większość pozycji z ciałkiem obfitego portfolio Dan D’Agostino można, oczywiście za odpowiednią opłatą, zamówić niemalże w dowolnie wybranym przez siebie kolorze. To jednak tylko mniej, bądź bardziej istotne dodatki, swoiste tło do elementu wokół którego wszystko się u Amerykanów kręci – przepięknego, wzorowanego na szwajcarskich czasomierzach, a w moich oczach – z mojego, czysto subiektywnego punktu widzenia, stanowiącego niewątpliwy ukłon w kierunku steampunkowego designu, wskazówkowego wyświetlacza przyciągającego wzrok soczystą zielenią iluminacji. Co prawda najniższa – dedykowana kinu domowemu seria Classic jest owego cyklopiego oka, bądź jakiejkolwiek wariacji na jego temat pozbawiona, ale biorąc pod uwagę fakt, iż mówimy o nawet nie tyle wstępie do „pełnokrwistej oferty”, co wielokanałowej przystawce śmiało możemy uznać to za wyjątek potwierdzający regułę. Dlatego też idziemy w zaparte, twierdząc iż przygodę z „zabawkami” pana Dana D’Agostino zaczynamy od na swój sposób oczywistego a zarazem dającego przedsmak tego, co czeka na wyższych półkach modelu – stereofonicznego wzmacniacza mocy Progression Stereo.

Jak sami Państwo widzicie, Progression Stereo prezentuje się wprost obłędnie. łącząc niemalże monolityczny, srebrny aluminiowy korpus z miedzianym pierścieniem okalającym roztaczający zielonkawą poświatę bulajem z widocznym wewnątrz zegarowym mechanizmem wskazówkowym informującym o oddawanej w danym momencie mocy. Na masywnym froncie, oprócz ww. zajmującego honorowe – centralne miejsce, cyferblatu znajdziemy jedynie zlokalizowany w prawym dolnym rogu logotyp producenta i … to by było na tyle, gdyż włącznik sieciowy ukryto na spodzie wzmacniacza mniej więcej w połowie szerokości płata czołowego. Ściany boczne wykonano z masywnych bloków aluminium i zamiast nastroszyć je standardowymi żebrami radiatorów ograniczono się do wykonania przenicowujących je na wylot odwiertów. Z racji oddawanej mocy i powstającego przy tym ciepła wspomniane wymienniki wspomaga perforacja płyty górnej.
Nie mniej minimalistycznie, a przy tym elegancko, Progression Stereo wygląda „od zakrystii”. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem parę wejść XLR, centralnie umieszczone gniazdo zasilania IEC C20 (całe szczęście łódzki Audiofast – dystrybutor marki, oprócz standardowego, ”komputerowego” przewodu zasilającego był tak miły i dorzucił jeszcze zdecydowanie wyższej klasy Synergistic Research Black UEF AC) z ulokowanym tuż obok hebelkowym włącznikiem głównym, oraz pojedyncze i jak na półkę cenową w jakiej operujemy, zaskakująco mało finezyjne terminale głośnikowe. Warto również wspomnieć o obecności we/wyjść dla 12V triggera i trójpozycyjnego hebelka umożliwiającego regulację/wyłączenie natężenia iluminacji frontowego wskaźnika.
Zaglądając do trzewi już na pierwszy rzut oka widać, że Dan raczej nie jest fanem małolitrażowych turladełek, czy też melexopodobnych Tesli, bowiem sercem 300 W Progression (zdolnego oddać 1200 W / 2Ω) jest potężne 3000 VA toroidalne trafo współpracujące z baterią elektrolitów o łącznej pojemności … 400 000 μF. Powód przywołanych przed chwilą motoryzacyjnych analogii nie jest jednak przypadkowy, gdyż podobnie jak w Progression Mono zaimplementowano w nim technologię Super Rail polegającą na swoistym napięciowym „doładowaniu” układu wzmocnienia wstępnego. Co prawda wbrew nazwie prąd do ww. układów doprowadza się standardowymi przewodami (czerwonym i niebieskim) a nie np. miedzianymi szynami, jednak idea samochodowej turbosprężarki pozwoliła w tym przypadku zapewnić pełen potencjał sekcji wyjściowej końcówki mocy, w której pracują po 24 tranzystory Sankena na kanał przymocowane do … i tu robi się jeszcze ciekawiej, ważących po 22 kg radiatorów, w których zamiast standardowego układu wręgowego postawiono na zdecydowanie bardziej łaskawe dla otoczenia (trudniej się o nie pokaleczyć, szczególnie przy przenoszeniu) jedenaście tuneli (na kanał) o kształcie zwężek Venturiego.
Warto też wspomnieć, iż producent oferuje możliwość, oczywiście za drobną, wynoszącą 25 710 PLN, opłatą konwersję stereofonicznej końcówki na mono, co w przypadku chęci przesiadki na monobloki wydaje się wielce atrakcyjnym rozwiązaniem.

Nie po to jednak odchudzamy domowy budżet o ponad 100 000 PLN, żeby na nowy nabytek jedynie patrzeć, no chyba, że mowa o jakimś dziele sztuki, ale w High-Endzie liczy, a przynajmniej liczyć się powinien, przede wszystkim dźwięk. Dlatego też po ochach i achach dotyczących aparycji z niecierpliwością czekaliśmy na to, co owa blisko 60 kg piękność pokaże po wpięciu w nasz system. Oczywiście chciałbym w tym momencie jedynie zaznaczyć, że krytyczne odsłuchy rozpoczęliśmy dopiero po kilkudniowej akomodacji, podczas której jasnym dla nas się stało, że tytułowa końcówka i tak i tak pełnię swoich możliwości zdolna jest pokazać dopiero po trzech-czterech kwadransach po wybudzeniu z trybu stand-by. A proszę mi wierzyć, że są powody ku temu, by cierpliwie na ową stabilizację termiczno-prądową poczekać. Kiedy bowiem D’Agostino wreszcie się umości, porozciąga i rozgrzeje mięsnie, to czeka nas prawdziwa jazda i to nawet nie rollercoasterem „bez trzymanki”, tylko uczestnictwo w którymś z wyścigów NASCAR, w którym to my kurczowo trzymając kierownicę próbujemy okiełznać pędzącą z oszałamiającą prędkością 750-konną bestię w stylu Chevy Camaro ZL1. Tutaj nie ma miejsca na leniwy i zarazem komfortowy cruising, jazdę na „zimny łokieć” i pogaduchy przez komórkę. O nie. Od pierwszych taktów Progression wymaga od nas stuprocentowego skupienia, angażując bez reszty w reprodukowane wydarzenia muzyczne. Nie wierzycie? No to proponuję posłuchać „Runaljod – Ragnarok” Wardruny, bądź ścieżki dźwiękowej do „The Vikings” autorstwa Trevora Morrisa, by niemalże poczuć w ustach smak słonej bryzy, na ciele ślady stoczonych walk, a w chwilach zwątpienia prosić o mądrość i siłę Odyna. Jeśli nie odnotujecie u siebie powyższych „wirtualnych” artefaktów, to albo z Waszym systemem jest coś bardzo nie w porządku, albo zapomnieliście zastąpić znajdującą się w pudle razem ze wzmacniaczem komputerową sieciówkę czymś adekwatnym do klasy samej amplifikacji, bo czego by o niej nie mówić jest nad wyraz wrażliwa na tego typu detale i nie owijając w bawełnę potrafi strzelić „focha”.
Skupmy się jednak na wspomnianym materiale muzycznym. To nie jest przysłowiowa kraina łagodności i znana z jazu gra ciszą. Tutaj jest szorstko, twardo i po prostu pierwotnie brutalnie, co z jednej strony stawia pewne wyzwania przed samym słuchaczem a z drugiej równie wysoko poprzeczkę oczekiwań zawiesza przed wzmacniaczem. Jakiekolwiek złagodzenie, stonowanie ataku, bądź próba ucywilizowania odwołujących się do naszych atawistycznych pokładów wrażliwości dźwięków wypada nad wyraz mało efektownie i po prostu sztucznie. Dlatego też swoista „żylastość” i bezpardonowość nie tylko dołu, ale i całości słyszalnego spektrum dźwięków sprawia, że dostajemy dokładnie to, co powinniśmy – prawdę i tylko prawdę, niezależnie od tego jaka by ona nie była. Nie oznacza to bynajmniej, iż jesteśmy skazani na swoistą bezdusznie prosektoryjną analityczność, gdyż Progression jest od niej oddalony o całe lata świetlne, lecz zamiast przysłowiowej „buły” uznawanej przez co poniektórych za oznakę muzykalności, otrzymujemy fenomenalną rozdzielczość i właśnie muzykalność, jednak w jej odartej ze zbędnych upiększeń, warstw podkładów, korektorów i innych mazideł odsłonie. Szukając testowanych już na naszych łamach analogii w pierwszej kolejności wskazałbym na oczywisty przykład podobnej estetyki grania w postaci bliźniaczego pod względem osiągów, również 300W Bouldera 1160. To jest dokładnie to samo podejście do tematu, czyli im gorzej, tym lepiej. Co się kryje za tym pozornie będącym samozaprzeczeniem i alogicznym stwierdzeniem? Po pierwsze … logika, lecz właśnie ta mniej oczywista – parakonsystentna a po drugie upór i perfekcjonizm w dążeniu do celu. Jeszcze bardziej zagmatwałem? No to już tłumaczę o co chodzi. Dla większości populacji – tak przedstawicieli homo sapiens, jak i ich radosnej twórczości, w przypadku pojawienia się jakiś nieprzewidzianych trudności i komplikacji logicznym jest znalezienie jakiegoś obejścia – alternatywnej trasy. Natomiast D’Agostino zamiast omijać zawiłości i zagmatwania po prostu się z nimi mierzy a im wyższy pułap trudności napotka, tym większą werwą się wykazuje. Ma bowiem ku temu zarówno umiejętności, jak i możliwości natury technicznej, gdyż tak moc, jak i wydajność prądowa, jakimi dysponuje sprawiają, iż tam, gdzie znaczna część konkurencji rzuca ręcznik na ring on ze stoickim spokojem robi swoje. Mają być istne hektary przestrzeni? Proszę bardzo. Życzą sobie Państwo mrożące w żyłach wilcze ujadanie, albo naruszające strop odgłosy nadchodzącej z oddali burzy? Nie ma najmniejszego problemu. I w tym momencie wypadałoby wspomnieć o aspekcie przestrzennym, gdyż starając się zachować obiektywizm i do minimum ograniczyć cisnące się na klawiaturę superlatywy pojęcia w stylu scena 3D, umiejętność lokalizacji poszczególnych dźwięków we wszystkich trzech wymiarach, czyli oprócz głębokości i wysokości również na odpowiedniej wysokości, w przypadku Progression wydają się czczymi banałami. Najogólniej rzecz ujmując zdolności tytułowej końcówki pod tym względem spokojnie można przyrównać do progresu jaki wniosło pojawienie się w OPOS-ie ustawionych na ISIS-ach dodatkowych, grających nie tyle w sufit, co w potężne kryształy Swarovskiego supertweeterów. W dodatku bez niepotrzebnego prężenia muskułów, prób popisywania się w momentach, gdzie tego typu zachowania niekoniecznie są mile widziane, czy też wprowadzania podskórnej nerwowości. Pełen profesjonalizm i pozostawianie emocji muzyce.
Skoro Progression z zaskakującą łatwością rozprawił się z pagan-folkowymi porykiwaniami postanowiłem pójść o krok dalej i sięgnąłem po mroczną i dość daleką od komercyjnego mainstreamu elektronikę, czyli „The Maze To Nowhere” Lorn i moje dyżurne ekstremum, czyli „BBNG2” formacji BADBADNOTGOOD, na których ilość zarejestrowanych, iście infradźwiękowych, poczynań może wywołać spore zamieszanie w pobliskich ośrodkach badawczych wyposażonych w aktywne sejsmografy. Oba albumy są jednak na tyle „specyficzne”, żeby nie powiedzieć wredne, że bardzo często potrafią zniechęcać bądź to ewidentnym brakiem kontroli a co za tym idzie mało przyjemnym przebasowieniem, bądź obcięciem najniższych składowych i liczenie tym samym na bujną wyobraźnię słuchaczy. Tymczasem Progression trafia w przysłowiowy punkt mając pełną kontrolę nad dołem pasma a jednocześnie nie odchudzając średnicy i nie powodując, że góra zabrzmi zbyt szeleszcząco i szkliście.
A właśnie średnica. W stereotypowo amerykańskim wydaniu powinna być lubieżnie lepka i zjawiskowo oszałamiająca niczym któraś z nieprzyzwoicie podrasowanych w klinikach medycyny estetycznej celebrytek. Tymczasem D’Agostino traktuje ją po swojemu stawiając akcent na holograficzny wręcz realizm, ewentualne zabiegi upiększające pozostawiając reszcie toru. Otrzymujemy dzięki temu świetne różnicowanie nagrań plus coś na kształt obiektywizmu i emocjonalnej transparentności. Tytułowa amplifikacja bowiem wspomniane różnicowanie stosuje li tylko do technicznej jakości i umiejętności muzyków, ocenę ich poczynań pozostawiając odbiorcy. Zyskują na tym twórcy i nagrania na swój sposób intrygujące i nieoczywiście wpisujące się w obowiązujące kanony urody, piękne. Wystarczy bowiem sięgnąć po „Shades Of Black” Kovacs, „Hard Rain” Barb Jungr, bądź „Bad As Me” Toma Waitsa, gdzie nad wyraz charakterystyczne głosy wokalistów, właśnie poprzez swoją oryginalność i wynikającą z „życiowego doświadczenia” szorstkość są bardziej autentyczne i bliższe temu, do czego w całej tej zabawie zwanej High Endem dążymy, czyli dźwięku live.
W podobny sposób traktowane są najwyższe składowe. Instrumenty smyczkowe są szorstkie, o ile tylko realizator nie postanowił, że zamiast kalafonii muzycy powinni używać pozyskiwanego z krzewu Simmondsia Chinensis olejku jojoba, dęciaki potrafią radośnie wwiercać się w nasze synapsy, a blachy od delikatnego, metalicznego szelestu przechodzić do kakofonii bliskiej zrzuceniu rodowych sreber z betonowych schodów. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie niespodziewana … drapieżność elektrycznych gitar, których riffy w większości przypadków są mniej bądź bardziej cywilizowane i tonizowane. W końcu poruszamy się na ultra high-endowym pułapie, więc śmiało można założyć, iż większość potencjalnych nabywców swoje rockowe poszukiwania zakończy na Dire Straits, Eagles i Garym Moorze a chcąc zaznać odrobiny szaleństwa od czasu do czasy włączy The Doors. Tymczasem mając słabość do zdecydowanie mniej mainstreamowych odmian rocka z lubością pławię się w kakofonicznych ekstremach z dziką satysfakcją patrząc jak co poniektóre „legendy” wykładają się na takim repertuarze niczym nieporadna dzieciarnia podczas pierwszej wizyty na lodowisku. Tymczasem Progression bez najmniejszych problemów był w stanie zachować pełną dawkę brutalnej energii w górze pasma nawet na groove metalowym, czyli będącym wielce udanym mariażem melodyjnego death metalu z deathcore, albumie „Orator” The Silenced, jak i nieco bardziej melodyjnym garażowo heavy metalowym, doprawionym szczyptą hardcore punku „Hydrograd” Stone Sour. To był iście bezpardonowy popis możliwości i bezkompromisowego podejścia do tematu amerykańskiej końcówki zbliżony do tego, co może czuć kierowca wspominanego już wcześniej 750-konnego Chevy Camaro ZL1, gdy wskazówka obrotów w najlepsze zadomowi się na czerwonym polu.

Prawdę powiedziawszy nie mam bladego pojęcia, czy pomysł na dźwięk proponowany przez Progression Stereo przypadnie Państwu do gustu, jednak mnie osobiście „podstawowa” końcówka mocy sygnowana przez Dana D’Agostino nawet nie tyle oczarowała, co uzależniła i mówiąc dosadnie rozbiła na atomy. Oferuje bowiem ten sam typ bezkompromisowości i bezpardonowości co mój dyżurny Bryston 4B³, z tą tylko różnicą, że dokonując bezpośredniego porównania wychodzi na to, że Kanadyjczyk zaledwie rozpoczyna i sygnalizuje to, co dopiero amerykański piec jest w stanie oddać i pokazać w pełnej krasie. Krótko mówiąc szach-mat, a teraz pozwolą Państwo, iż z traumą związaną z koniecznością odesłania tytułowego wzmacniacza posiedzę sobie w samotności.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Audiofast
Cena: 113 110 PLN

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 300 W / 8Ω, 600 W / 4Ω, 1200 W / 2Ω
Pasmo przenoszenia: 1 Hz – 200kHz, -1dB; 20Hz – 20kHz, +/- 0,1dB
Zniekształcenia: 300W @ 8W: 0,15% @ 1kHz
Stosunek sygnał/szum: 105 dB
Wejścia: 2 wejścia XLR
Impedancja wejściowa: 100 kΩ
Impedancja wyjściowa: 0.15 Ω
Wymiary (S x G x W): 45,7 x 50,8 x 19 cm
Waga: 57 kg

Pobierz jako PDF