Opinia 1
Przyznam szczerze, że mimo od dwóch lat snutych gdzieś w zakamarkach mojego ośrodka zarządzania ciałem, testowych planów, do momentu ich ziszczenia nie wierzyłem w opisywane dzisiaj dokonanie razem z Marcinem, prawie niemożliwego. Mianowicie po starciu przed dwu laty z wówczas flagową konstrukcją duńskiego producenta kolumn głośnikowych Dynaudio Evidence Master, potem w czerwcu tego roku z obecnie zajmującym szczyt oferty modelem Confidence 60, dzisiaj przyszedł czas na zderzenie się czymś od początku do końca bezkompromisowym. Tak tak, bohaterki dzisiejszego spotkania już na desce kreślarskiej były zaplanowane jako wymykające się jakimkolwiek ograniczeniom konstrukcyjnym z finalnymi kosztami włącznie. Jaki był tego powód? Zdradza go już sama nazwa modelu – Consequence, czyli skupienie wszystkich osiągnięć marki w jednym. Oczywiście patrząc na pomysł z perspektywy biznesowej, temat był ryzykowny. Jednak po latach okazał się strzałem w przysłowiową dziesiątkę, bowiem po spektakularnym sukcesie na świecie producent nie zdejmował tego modelu z cennika przez okrągłe 30 lat. Naturalną koleją rzeczy nie obyło się bez wprowadzanych co jakiś czas drobnych zmian typu: korekty zastosowanych komponentów w zwrotnicach i zastosowanie nowszej generacji przetworników, ale sam pomysł przetrwał trzy dekady. Dlatego też gdy dowiedzieliśmy się, iż po latach sukcesów, co ważne nadal w świetle pełnej chwały, ale niestety decyzją producenta, tytułowy projekt definitywnie schodzi ze sceny, bez namysłu skontaktowaliśmy się z warszawsko-krakowskim Nautilusem – dystrybutorem marki, z zapytaniem o szanse na pożegnalny test tej ikony branży kolumnowej. W efekcie pełnego zrozumienia naszych eksploracyjno-audiofilskich pobudek, oczywiście po niemałym wysiłku logistycznym pracowników warszawskiego salonu, w naszej redakcji wylądowały ostatnie przedstawicielki niekwestionowanej korony duńskiej myśli technicznej, przez wielu parających się zaawansowanym audio osobników homo sapiens uważane za kultowe Dynaudio Consequence Ultimate Edition wraz z wykonywanymi przez Nautilusa dedykowanymi kwarcowymi podstawami Base Audio.
Jak wspominałem, w przedprodukcyjnych założeniach tytułowe kolumny miały być bezkompromisowe pod każdym względem. I takie też są. Temat udowadniają już gabaryty osiągające około 130 cm wysokości, 40 cm szerokości i 60 cm głębokości przy wadze dobrze ponad 110 kilogramów sztuka. Ale to dopiero początek technicznego szaleństwa, bowiem w tym przypadku mamy do czynienia z wykorzystującą sześć przetworników konstrukcją pięciodrożną i do tego w ich odwróconej aplikacji – wysokotonówka znajduje się tuż nad podłogą celem mechanicznego wyrównania czasowego dobiegającego do naszych uszu sygnału – z dwoma basowcami pracującymi w układzie izobarycznym. Ciekawostką tego modelu jest trójbrylowość konstrukcji na bazie prostopadłościanów. Najważniejszym technicznie modułem jest przy sporej wysokości niezbyt głęboka ostoja dla mocno rozbudowanej zwrotnicy i odizolowanych w osobnych komorach przetworników obsługujących wyższe pasma przenoszenia. Przybliżając zastosowane głośniki startujemy od dołu, gdzie znajduje się supertweeter, tuż nad nim obsługujący podstawowy zakres górnych rejestrów typowy tweeter, potem kopułka średniotonowa, następnie głośnik dla niskiej średnicy. To jest oczywiście tylko oferta frontu, gdyż na plecach znajdziemy dodatkowo dwa otwory stratne dla średniotonowców. Tak uzbrojony moduł od góry przykrywa licująca z frontem kolumny kubatura dla pierwszego głośnika basowego. Zaś pod nią, tuż za sekcją wysoko-średniotonową do samej podstawy dodano kolejną skrzynię dla drugiego basowca. Ważną, oczywiście przywołaną już informacją jest ich współpraca w układzie w stylu push pull, czyli widoczny na awersie, usadowiony pionowo, pierwszy przetwornik mówiąc kolokwialnie, pcha zakotwiczony w poziomie, w miejscu połączenia dwóch skrzyń – górnej i tylnej – drugi taki sam. To przy stosunkowo niedużych litrażach obudów każdego z nich pozwala na skrajnie niskie zejście zakresu basu przy jego znakomitej, bo pozbawionej zniekształceń jakości. Co dodatkowo jest bardzo istotne, każdy przetwornik zawsze pracuje wespół z sąsiadującym, co pozwala płynnie, wręcz bezkosztowo, sonicznie scalić obsługiwane przez te kolumny pasmo przenoszenia. Oczywistym jest, iż tak zjawiskowa konstrukcja musi stabilnie stać na podłożu, co realizuje uzbrojona w masywne stopy, solidna platforma. Wieńcząc temat technikaliów chyba nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, że temat przyłączenia Consequence’ów do wzmacniacza realizują zorientowane w podstawie, tuż nad podłogą, konsekwentnie uważane za duńskich inżynierów jako zupełnie wystarczające, pojedyncze terminale. Ofertę dostępnej kolorystyki w tym modelu wyczerpują tylko dwie opcje, czyli wykończony w półmacie ze złotymi pierścieniami wokół głośników, rosewood, i mocno uwydatniający rysunek słoja zastosowanej okleiny, w tym przypadku ze srebrnymi ringami jako ozdoba przetworników, wenge. Tak prezentujące się panny na czas procesu logistycznego pakowane są w drewniane skrzynie.
Wpinając tytułowe kolumny w tor spodziewałem się dosłownie wszystkiego, nawet najgorszego. Oczywiście z uwagi na stacjonującego u mnie Gryphona Mephisto nie obawiałem się braku możliwości prawidłowego wysterowania tych przecież bardzo trudnych do okiełznania paczek. Głównym powodem do niepokoju była odwrotna implementacja przetworników. Co prawda słuchałem tych kolumn trochę u znajomego, ale jak wiadomo, co system towarzyszący, kubatura goszczącego go pomieszczenia i często nawet adaptacja podłogi, to diametralnie inny wynik soniczny. Ja mam znacznie mniejszy pokój, grającą w większą soczystością elektronikę, a podłoże wyściełane grubą wykładziną. To dotychczas nigdy nie robiło najmniejszego problemu, ale nie oszukujmy się, na poziomie ekstremalnego High Endu nawet najdrobniejsza zmiana jednej ze wspomnianych składowych potrafi mocno zafałszować finalny dźwięk nawet najskrupulatniej konfigurowanego zestawu. A przecież w testowych potyczkach o wyciśnięcie z danej konfiguracji maksimum możliwości chodzi. To był pakiet zdroworozsądkowych obaw. Jednak oprócz wewnętrznego niepokoju miałem również pewnego rodzaju oczekiwania, z których podstawowym było przekonanie się, jaki jest sposób na muzykę według tych trzy dekady temu opracowanych konstrukcji w zderzeniu z obecnie panującymi trendami nie tylko pośród producentów, ale również odbiorców. Jakie to trendy? Nie będę tego zbytnio roztrząsał, gdyż to temat na osobną rozprawkę, dlatego w telegraficznym skrócie zasygnalizuję, iż najczęstszym jest pewnego rodzaju „siłowe” przyciąganie słuchacza do muzyki. Poszczególne komponenty lub całe zestawy w pewien sposób, oczywiście bardzo przyjemnie, ale jednak narzucają się słuchaczowi ze swoją prezentacją, gdy tymczasem to jest działka muzyki. A ta ma na to szansę tylko wtedy, gdy nikt jej nie pomaga – faworyzowanie wycinka pasma przenoszenia i tym podobne zabiegi, a do tego jest odtworzona z w miarę możliwości równo tonalnie i spójnie. Niestety paradoksem w tym wszystkim jest to, że wielu melomanów uważa taki pokaz za nudny, bo albo system nie masuje mu notorycznie trzewi, albo nie epatuje z kapelusza wyskakującymi artefaktami w górnych rejestrach. Tymczasem, owe aspekty naturalnie są solą zapisów nutowych, jednak w moim odczuciu powinny wybrzmieć tylko wtedy, gdy artysta zapisał w przysłowiowej partyturze, a nie umiejętnym podciągnięciem sznytu grania zestawu audio bywają stałą składową – o zgrozo – nawet solowych koncertów fortepianowych. Jak zatem na tle przed momentem wyartykułowanych oczekiwań wypadły tytułowe Dynaudio Consequence Ultimate Edition?
Z niekłamaną przyjemnością stwierdzam, iż świetnie. Żadnych nadprogramowych fajerwerków, tylko pełna realizacja założeń muzyków. Powiem więcej, na pierwszy rzut ucha pozornie dzieje się jakby mniej niż zazwyczaj. Jednak tylko do momentu, gdy któraś z fraz nie powinna pojawić się z większą energią. I nie ma znaczenia, czy to jest fortepian, perkusja, wszelkiego rodzaju dęciaki, o wokalizie nie zapominając, wszystko wychodzi przed szereg jedynie w momencie otrzymanych przez realizatora danego materiału muzycznego, swoich pięciu minut. To w pierwszym momencie zaś powoduje uczucie jakby lekkiego braku dotychczas wszechobecnego basu, zjawiskowej, dzięki faworyzowaniu przez wielu producentów, średnicy i łapiących za ucho, sztucznie rozświetlonych wysokich tonów. Jednak zapewniam, to tylko pozory, które łatwo zweryfikować przez spojrzenie na całość prezentacji przez pryzmat spójności i równowagi tonalnej całego grania. Wręcz idealnym przykładem jest najzwyklejsze trio jazzowe. Oczywiście w dobrej realizacji wykonaniu np. Paula Bley’a z Garym Peacockiem Paulem Motianem na koncertowej płycie „When Will The Blues Leave”. Jak? Wystarczy ściszyć dźwięk i gdy mimo wszystko dość nienaturalnie wyraźnie słyszymy któryś z instrumentów typu – nadal mocne, zbyt mocne dla zadanej głośności uderzenie stopy perkusji lub konsekwentnie brylującego w eterze, będącego drugoplanową postacią danego wydarzenia, kontrabasistę, czy nadal zjawiskowe atrybuty perkusji, ewidentnie obsługujące te generatory dźwięku pasmo zostało – często zamierzenie – dotknięte przez system odtwarzający materiał muzyczny. Na szczęście w przypadku obcowania z clou dzisiejszego spotkania nic takiego nie miało miejsca. Każdy instrumentalista w zależności od zadania w danym momencie raz był tłem, a raz myślą przewodnią utworu i to bez znaczenia na poziom głośności. Wszystko w zgodzie z naturalną prezentacją. Podobnie wypadała muzyka dawna w wykonaniu Johna Pottera z The Dowland Project w projekcie „Care – charming sleep”. Choć w pierwszym momencie odczuwałem lekkie niedocenienie często wykorzystywanych w jego repertuarze klarnetów, gdy rzeczony dochodził do głosu, na moich rękach pojawiało się coś na kształt gęsiej skórki. To była soczystość na poziomie wilgoci plus pełna energii bez najmniejszego, często powodowanego podbiciem środka pasma, w efekcie szkodliwego uśredniania, feeria najdrobniejszych niuansów jego prezentacji. Bez specjalnego wysiłku, pozbawiony zniekształceń i celowego faworyzowania wręcz tryskał milionem informacji o nawet najdrobniejszych ruchach klap, co w efekcie fenomenalnie wybrzmiewało w przepastnej kubaturze klasztoru goszczącego muzyków. I to mówię ja, osobnik jeszcze do niedawna stawiający na lekko przerysowane nasycenie jako najważniejsze medium w przyswajaniu wszelkiego rodzaju muzyki. Do niedawna wydawało mi się, ze bez tego ani rusz. Tymczasem po kilkunastu tygodniach obcowania z pozbawioną siłowego kolorowania świata prezentacją okazało się, że dotychczas błądziłem. I nie chodzi o to, że to się działo, bo błądzenie jest rzeczą ludzką, raczej trochę szkoda straconego na takie zabawy mijającego czasu. Ale żeby nie było aż tak dołująco, spieszę donieść, iż zestawiony testowo set nadal szedł drogą świetnej barwy, unikania nadmiernego doświetlania przekazu, tylko zwyczajnie wyrównał udział poszczególnych zakresów w słuchanych przeze mnie przedsięwzięciach muzycznych. Tak wyglądały sprawy dotyczące równego przebiegu charakterystyki częstotliwościowej, co niestety nie wyczerpuje tematu klasy opiniowanych kolumn.
Kolejnym, bardzo istotnym aspektem występu duńskich panien był sposób prezentacji w domenie namacalności i rozmiarów wirtualnej sceny dźwiękowej. To oczywiście było pokłosie kwestii wyłożonych w poprzednim akapicie. Jednak dotychczas nie spotkałem się z szerokimi kolumnami, tak dobrze radzącymi sobie z budowaniem realiów sceny w zakresie jej głębokości. To na tle większości konkurencji są wręcz trzydrzwiowe szafy, a mimo to w zależności od repertuaru potrafiły pokazać wręcz hektary zakolumnowej przestrzeni. Mało tego. Owe realia swój byt rozpoczynały na linii kolumn, co znakomicie wzmacniało poczucie realnego bycia na danym wydarzeniu, a kończyły przy ustalającej rozmiar pokoju tylnej ścianie. Brzmi trochę niewiarygodne, bo zazwyczaj mamy albo rybki, albo akwarium, tłumacząc na nasze, albo system skupia się na pierwszym lub głębszym planie, ale zapewniam, sam zaliczyłem swoisty dysonans A gdy zrozumiałem przywołany fenomen, w transporcie lądowały wręcz pokazujące palcem te umiejętności pozycje płytowe. Na koniec wspomnę swoisty „Palec Boży” tego testu, jakim była ścieżka dźwiękowa filmu „Gladiatior”. Zazwyczaj z racji znikomych artefaktów pierwszych dwóch utworów, słucham tego materiału od trzeciego, obrazującego moment bitwy tracka. Jednak tym razem zrządzeniem losu włączyłem płytę od samego początku. I gdy w przygotowaniu do uderzenia przywołaną bitwą rozsiadałem się wygodnie w fotelu, niczym piorun z jasnego nieba zostałem ustrzelony z pozoru niepozornym, bo z wolna snującym pierwszym kawałkiem. Niby nic. Muzyka przygotowując nas na mocne doświadczenia płynie gdzieś w oddali. Tak było zawsze. Tymczasem w tym podejściu doszła jedna drobna, jednak bardzo brzemienna w skutkach różnica. Otóż akcentujący nadchodzący Armagedon, niepozorny, bo cichy, ale za to mocny kocioł, jak to zwykł robić, nie snuł się po podłodze rozleniwioną bułą, tylko okazał się być bardzo zwartym, ale ze zjawiskową energią, bez najmniejszych oznak wymuszenia mikro-trzęsieniem ziemi. To było tak nieoczekiwane, a przy tym zjawiskowe pokazanie tego materiału, że nie odmówiłem sobie posłuchania krążka do samego końca, ze szczególnym zwróceniem uwagi na niesamowitą dynamikę prezentacji. To jest muzyka w głównej mierze obrazująca walkę, dlatego mocne akcenty były dominantą, jednak gdy przyszedł moment wyciszenia, bez problemu słychać było najdrobniejszy niuans tej pieczołowicie zrealizowanej na potrzeby kinematografii muzyki symfonicznej. Jednym słowem, zaliczyłem urealniającą się w okowach mojego pokoju bajkę o szlachetnym wojowniku. Tym krążkiem zakończę tę opowieść. Oczywiście mógłbym tak pisać i pisać bez końca. Tylko prawdę mówiąc nic nowego to by nie wniosło, bo tytułowe kolumny przy odpowiedniej konfiguracji same się obronią. Dlatego też nie pozostaje mi nic innego, jak z wypiekami na twarzy od przelewanych na klawiaturę emocji niestety zaprosić Was do podsumowania tego testu.
Nie będę owijać w bawełnę. Ten test był dla mnie jednym z tych najlepszych, jakie udało mi się przeżyć we własnym sanktuarium. Początek z racji odejścia brzmienia kolumn od obecnie faworyzowanego, bezwolnego angażowania słuchacza lekko mnie zaskoczył. Jednak z płyty na płytę opiniowane paczki pokazywały, jak dużo o świetnym dźwięku, inżynierowie Dynaudio wiedzieli już ponad trzydziestu lat temu. To zaś sprawia, że owo nienachalne, ale przy tym zjawiskowo podane nie tylko w kwestii rozmiarów, ale również namacalności i równouprawnienia poszczególnych pasm przenoszenia, granie nie pozwala mi na nic innego, jak określić je jako zjawiskowe. Czy dla każdego? Jak najbardziej. Oczywiście aby takowe uzyskać, potencjalny zainteresowany musi przyłożyć się do skonfigurowania reszty toru ze szczególnym uwzględnieniem sekcji wzmocnienia – kolumny mają niska skuteczność i dość bolesne spadki oporności. Jak to spełni, z pełną odpowiedzialnością za słowa zapewniam, jakiekolwiek roszady w wykorzystującym oceniane kolumny systemie przez długi czas nie będą miały racji bytu. Jest tylko jeden szkopuł. Będący iskrą tego spotkania model Dynaudio Consequence Ultimate Edition trochę ponad rok temu w blasku chwały zszedł ze sceny. Dlatego też targany potencjalnym niepokojem braku drugiego podejścia do ostatecznej decyzji zakupowej, nie mogę zrobić nic innego, jak wystosować do dystrybutora zapytanie o numer konta wraz z kwotą do przelewu, co ni mniej ni więcej, oznacza jedno – popularne Dynki Consequence Ultimate Edition zostają u mnie na stałe. Co prawda nie w jednym, a dwóch słowach zamykając temat – „szach mat”.
Jacek Pazio
Opinia 2
Wbrew ogólnie przyjętym zwyczajom i wieloletniej tradycji wyłuskiwania z ogromu rynkowej oferty co smakowitszych kąsków, które dopiero co ujrzały światło dzienne, czyli mówiąc wprost – elektryzujących audiofilską opinię publiczną nowości, tym razem pozwalamy sobie na iście archeologiczne wykopaliska noszące niemalże znamiona ekshumacji. Wzięliśmy bowiem na warsztat konstrukcje bezapelacyjnie przełomowe i kultowe, lecz mające swoje narodziny … 36 (słownie trzydzieści sześć) lat temu. Co prawda ostatnia, będąca przedmiotem niniejszej epistoły inkarnacja pojawiła się „zaledwie” 11 lat temu – w 2009 r. i ponadto biorąc pod uwagę, iż nie jest już od lat produkowana śmiało można uznać, że coś nam się pod kopułą poprzestawiało i zaczynamy bawić się w „vintage”. Proszę się jednak niepotrzebnie nie martwić, gdyż mając na koncie pełną listę wszelakiej maści nowinek, jak i pełne spektrum duńskich flagowców, z czysto rekreacyjnych pobudek postanowiliśmy rzucić okiem i uchem na dawny top topów.
Zamieszczony w podtytule cytat z „Nieśmiertelnego” w przypadku dzisiejszych bohaterek wydał nam się równie trafny co „Samotność długodystansowca”. Czemu? Cóż, po pierwsze Dynki ostały się jako jedyne z wizytującej nas wielce utytułowanej konkurencji, a po drugie ich bieg bynajmniej nie kończy się na będącej niniejszą recenzją mecie, lecz tak naprawdę dopiero rozpoczyna. Niemniej warto w tym momencie podkreślić, że ich początki wcale nie były nawet nie tyle łatwe, co wręcz rokujące na chociażby pozytywną recenzję. Serio, serio, bowiem pierwotny plan był taki, że na testy bierzemy aktualne flagowce Confidence 60, co też uczyniliśmy, a wiedzeni wrodzoną ciekawością, dzięki uprzejmości i zaangażowaniu dystrybutora marki – krakowsko-stołecznego Nautilusa, niejako przy okazji w kontrolowanych warunkach posłuchamy jednej z ostatnich par Consequence Ultimate Edition. Równolegle wygrzewając aktualną i byłą duńska parę królewską dość szybko stwierdziliśmy, że 60-ki na tyle zaczynają „odjeżdżać” tytułowym monstrom, iż na razie wypada skupić się na nich, co po ponad miesięcznych odsłuchach zaowocowało finalnym opisem naszych obserwacji. Skoro jednak Consequence’y cały czasu nas stały, uznaliśmy, iż damy im drugą szansę grając z nich niemalże przy każdej nadarzającej się sposobności. I tak mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, a duńskie „szafy” co i rusz odkrywały zazdrośnie strzeżone do tej pory walory. Aż po ponad trzech miesiącach doszliśmy do punktu, w którym z czystym sumieniem możemy podzielić się z Państwem skrupulatnie zapisywanymi uwagami dotyczącymi dokonującej się na naszych oczach i uszach ewolucji Dynaudio Consequence Ultimate Edition.
Skoro wynikający z nader absorbujących gabarytów Dynaudio, poziom trudności spedycyjnej przedstawiliśmy w sesji unboxingowej bez zbędnego smędzenia spokojnie możemy przejść do ich walorów wizualnych. I tutaj od razu mała uwaga natury estetycznej, gdyż dawne flagowce w swej ostatniej odsłonie występowały w dwóch wersjach wykończenia – w okleinie palisandrowej (Rosewood) z elementami metalowymi w odcieniu ciepłego złota i Wengé z chromowanymi dodatkami i to właśnie ona zagościła w naszych skromnych progach.
Choć na froncie widać „jedynie” pięć przetworników, co niejako pokrywa się z drożnością naszych bohaterek, to każda z kolumn może pochwalić się szóstką drajwerów. Patrząc bowiem od … dołu mamy dwie obsługujące sekcję wysokotonową kopułki – 21 mm Esotar² i 28 mm Esotar², nad którymi pyszni się średniotonowa kopułka 52 mm Esotar² wspomagana 17 cm Esotarem MSP (magnesium silicate polymer) i dedykowane basowym pomrukom dwie 30-ki Esotar² MSP, z których jedną widać gołym okiem a druga ukryta jest w tylnej skrzyni i zamontowana horyzontalnie. Jakby tego było mało dwuczłonowy, składający się z panelu frontowego i lekko odsuniętego, przypominającego postawione na głowie duże „L”, tylnego, podzielono na trzy komory. W pierwszej – wysokotonowej pracują 21 i 28 tweetery, w drugiej mamy sekcję średniotonową czyli potężną, 52mm kopułkę i 17 cm mid-woofer, za to cała ww. e-L-ka to królestwo pary pracujących w układzie izobarycznym 30 cm basowców – jednego, usytuowanego na wysokości 1 m frontowego i drugiego zlokalizowanego na przegrodzie części tylnej, dodatkowo wspomaganego skierowanym do dołu potężnym tunelem bas-refleks. Częstotliwości podziału w zwrotnicy ustawiono na 15kHz, 2.7kHz, 1.4kHz i 800Hz. Jak to u Duńczyków terminale głośnikowe są pojedyncze, bo nie po to ekipa R&D zarywała noce, by jakiś samozwańczy guru próbował zniweczyć ich wysiłki dwiema parami zupełnie przypadkowych drutów.
Całość ustawiono na masywnych, toczonych stopach a ekipa Nautilusa dodatkowo wraz z kolumnami dostarczyła dedykowane im kwarcowe platformy Base Audio.
Jak już zdążyłem nadmienić we wstępie, gdybyśmy mieli wydawać opinie li tylko na podstawie pierwszego wrażenia Consequence’y już dawno wróciłyby do dystrybutora a my ograniczylibyśmy się do sesji unboxigowej, co najwyżej nad wyraz zdawkowo odnotowując fakt ich goszczenia. Skoro jednak czytają Państwo te słowa, to cytując klasyka „Wiedz, że coś się dzieje”, czyli przekładając na nasze, że jednak coś się po drodze takiego zadziało, że zostały na dłużej i jak już Jacek zdążył się wyspowiadać, pewnie jeszcze swoje postoją. I bynajmniej nie chodzi tu o nasze usilne starania zgodne z zasadą mówiącą, że dobry recenzent tak długo słucha, aż mu się dane urządzenie spodoba, lecz o fakt iście maratońskiego dystansu rozgrzewki jakiej Duńskie kolumny potrzebowały do osiągnięcia pełni swych możliwości. Jednak po kolei. Pierwsze kilka tygodni grania Dynaudio poświęciły bowiem na jakże zgodne z obecną retoryką ekipy rządzącej „wstawanie z kolan”. Serio, serio. Chodziło bowiem o to, że z niewygrzanych Dynek dźwięk nie tylko niechętnie się odrywał, co operował poszczególnymi podzakresami zgodnie z orientacją widniejących na ich frontach przetworników. Jak opłakany był tego efekt chyba nie muszę nikomu uświadamiać, a wszystkim tym, którzy nie są owej mizerii pewni pozwolę sobie na zaprezentować małą próbkę. Proszę sobie tylko wyobrazić wszelakiej maści dęciaki, blachy i soprany grające na wysokości naszych goleni a generalnie całą pionową propagację dźwięków kończąc mniej więcej na wysokości metra. Tyleż ciekawe, co traumatyczne przeżycie z jednej strony mogące nakłonić słuchacza do przesiadki z fotela na podłogę a z drugiej nader brutalnie uświadamiające nam jakże istotnym, a o dziwo pomijalnym, aspektem prezentacji jest umiejscawianie dźwięków na odpowiedniej wysokości. Całe szczęście wraz z przyrostem „przebiegu” powoli, bo powoli, acz zauważalnie, wszystko zaczynało nie tyle wracać, co wędrować na swoje miejsce, by finalnie osiągnąć poziom na tyle nas satysfakcjonujący, że mogliśmy z czystym sumieniem zasiąść do przelewania poczynionych obserwacji na komputerowe klawiatury.
A jest o czym pisać, gdyż wygrzane i rozegrane Consequence’y wymykają się większości stereotypów, jakie przypisuje się lwiej części dużych i bardzo dużych kolumn. Mowa oczywiście o przepotężnym i imponującym basie sprawiającym , iż to właśnie dół pasma stawiany jest na pierwszym miejscu i dopiero w jego cieniu potulnie ustawiają się wyższe składowe. Natomiast w tytułowych Dynaudio, ze względu na świadome uwolnienie wooferów od anomalii wprowadzanych przez interakcję z podłogą basu w żadnym wypadku nie sposób uznać za czynnik dominujący przekazu. Nie jest on permanentną składową mniej bądź bardziej intensywnie odciskającą swoje piętno na całości reprodukowanego pasma, lecz pojawia się dokładnie wtedy, gdy pojawić się powinien i równie natychmiastowo znika. Oczywiście jest piekielnie mocny i precyzyjny, precyzją zupełnie niespodziewaną po 30 cm wooferach zadając tym samym kłam twierdzeniom, iż dużego przetwornika nie da się odpowiednio kontrolować, więc lepiej implementować kilka mniejszych i co w pełni logiczne, „szybszych” drajwerów. Cóż, nie miejsce to i czas by prowadzić takie czysto akademickie dywagacje, jednakże ekipa z Skanderborga udowadnia, iż na pewnych pułapach jakościowych, gdzie nie trzeba nerwowo zerkać na księgowych, godzić się na kompromisy i wybierać mniejsze zło, no i oczywiście o ile tylko się potrafi, to jak najbardziej można osiągnąć fenomenalne rezultaty. W dodatku nad wyraz absorbujące gabarytowo Dunki „znikały” z adekwatną niewielkim monitorom łatwością. Bajki opowiadam? Cóż, wystarczyło tylko sięgnąć po album, który przewija się jeśli nie we wszystkich, to na pewno w większości naszych recenzji, czyli „Khmer” Nilsa Pettera Molværa, gdzie syntetyczny, zapuszczający się w iście infradźwiękowe rejony, a bas powinien współgrać z naturalnym, zdecydowanie wyżej umiejscowionym instrumentarium. Podkreślam – współgrać a nie li tylko być i napawać się swoim jestestwem. Proszę tylko zwrócić uwagę ile dzieje się w utworze „Tlon” i jaka feeria odcieni, barw i niuansów kryje się w niskich tonach, czyli tam gdzie w większości przypadków mamy do wyboru albo wolumen i potęgę, ale z niezbyt satysfakcjonującą kontrolą, albo chrupkość i zróżnicowanie, lecz bez prawidłowego wypełnienia i ciężaru gatunkowego. A Dynaudio oferują, bez albo-albo, pełen pakiet doznań. Tak po prostu, niemalże zupełnie mimochodem i przy okazji na stricte ultra high-endowym poziomie. Jednak prawdziwym papierkiem lakmusowym okazał się odsłuch ścieżki dźwiękowej do superprodukcji „Gladiator” autorstwa Hansa Zimmera, gdy w oczekiwaniu na podkład do wielkiej bitwy okazało się, że również we wstępie dzieje się zaskakująco dużo, lecz nie na pierwszym, faworyzowanym zazwyczaj planie, a zdecydowanie dalszych. Chodzi bowiem o to, że odzywający się w tle gran cassa zamiast bezkształtnej plamy jest w pełni zdefiniowaną bryłą, w dodatku generującą tyle energii, iż nie sposób jej nie zauważyć i tym samym pominąć milczeniem. Niby to wyświechtany i odmieniany przez wszystkie przypadki slogan, ale nie da się ukryć, iż frazes „słuchanie swoich płyt na nowo” z Consequence’ami nabiera w pełni realnej formy.
Średnica mówiąc wprost i bez ogródek jest klasą sama dla siebie. Połączenie rozdzielczości i precyzji 52 mm Esotara² z wypełnieniem i soczystością 17 cm Esotara MSP wywołują iście piorunujący efekt. Nawet na tak komercyjnym materiale jak „Desire” Hurts namacalność wokali wywołuje ciarki na plecach. Co ciekawe efekt ten nie jest pochodną ordynarnego wypchnięcia środka pasma przed szereg, lecz realizmu ogniskowania źródeł pozornych i zawieszeniu ich w fenomenalnie zdefiniowanej przestrzeni od linii kolumn w głąb sceny. Niby czuć, słychać kompresję, jednak nie jest to mankament na tyle krytyczny, by psuć przyjemność odbioru, ot coś w stylu nieco zbyt słodkiego lukru na skądinąd i tak i tak obłędnym babcinym makowcu. Wystarczy jednak sięgnąć po wydaną na srebrnym krążku w technologii XRCD „babcię” Tinę i jej po wielokroć platynowy album „Private Dancer”, by zrozumieć geniusz tytułowych konstrukcji. Jak to bowiem w przypadku audiofilskich produkcji sterylność nagrania na większości systemów może nie tyle zabija, co znaczny stopniu eliminuje zjawisko muzykalności, przez co trzymujemy zbitek niezwykle precyzyjnych i wycyzelowanych dźwięków nijak niechcących ułożyć się w sensowną całość, a tym razem osiągnęliśmy poziom zaawansowania, pozwalający nam na zjedzenie ciastka i nadal go posiadanie. Cud? Niekoniecznie, raczej trudna do powtórzenia umiejętność zachowania równowagi pomiędzy rozdzielczością a wysyceniem, czyli z jednej strony pokazaniem mocnego, świadomego własnej klasy (na tym etapie kariery Turner już nic niczego nikomu udowadniać nie musiała) wokalu solistki, z iście mistrzowską grą towarzyszących jej muzyków sesyjnych. I tutaj wielce przydatna, przynajmniej z mojego punktu widzenia cecha, którą Dynki mnie poniekąd „kupiły”. Mowa o zdolności oddania pełnego ładunku energii nawet podczas reprodukcji tak ekstremalnych odmian metalu, jak te uprawiane przez Behemotha. Jako przykładem posłużę się epickim i zaskakująco dobrze zrealizowanym „I Loved You at Your Darkest” gdzie u niedoświadczonych słuchaczach istna lawina kakofonicznych dźwięków może wywoływać długotrwałe stany lękowe, jednakże osobiście uwielbiam wracać do tego albumu sprawdzając jak kolejne „legendy” padają jak przysłowiowe muchy próbując usilnie ogarnąć nieprzebrane bogactwo riffów, perkusyjnych blastów i wściekły growlowy skowyt Nergala przeplatany chórkami niewinnych małoletnich. Poniekąd zdaję sobie sprawę, że raczej żaden zdrowy na ciele i umyśle „operator” systemu na dowolnej wystawie audio-video z własnej i nieprzymuszonej woli nie położy ww. krążka na tacce odtwarzacza i nie wciśnie przycisku Play, jednak śmiem twierdzić, że z podpiętymi do odpowiednio wydajnej amplifikacji Dynkami może i w pokoju zrobiłoby się nieco luźniej, jednak nikt, ale to absolutnie nikt nie miałby podstaw do stwierdzenia, że grałoby to źle. Oczywiście pomijając upodobania repertuarowe, bo jednak do black i death metalu nie wszystkich da się od razu, bądź nawet kiedykolwiek, przekonać.
No to, żeby rodzinka była w komplecie wypadałoby jeszcze kilka zdań popełnić o górze pasma, która obsługiwana przez operujące tuż przy podłodze dwa „gwizdki” przynajmniej podczas rozgrzewki nie wypadała zbyt zachęcająco. Tymczasem po osiągnięciu pełni możliwości nawet tak eteryczne i wymagajcie niewątpliwego kunsztu i wyczucia nagrania, jak „En el Amor” Natašy Mirković wspieranej przez serpent Michela Godarda, czy też pełen gitarowych wybrzmień koncert „Acoustic Live” Nilsa Lofgrena sprawdziły, że podział reprodukowanego pasma na kilka przetworników, czy też ich dość niekonwencjonalna lokalizacja przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczyło się tylko szalenie intensywne i realne uczucie uczestnictwa w konkretnym wydarzeniu i chłonięcie dźwięków takimi jakie są w rzeczywistości, bez bezsensownego tracenia czasu na dywagacje odnośnie ich książkowej definicji. Wystarczy, że blachy brzmiały jak blachy, gitara jak gitara a wszelakiej maści przedmuchy i inne karkołomne formy artystycznego wyrazu operatorów instrumentów dętych działy się tu i teraz. Po prostu koherencja, spójność reprodukowanego pasma sprawiały, że niejako z automatu przechodziliśmy nad ich w pełni tożsamą z „żywym” brzmieniem obecnością w naszym pokoju odsłuchowym i zamiast analizy przestawialiśmy się w stan percepcji i to percepcji suto podlanej sosem czysto hedonistycznej przyjemności.
No dobrze, dość tego cukrowania i najwyższy czas na podsumowanie. Czy zatem możemy uznać Dynaudio Consequence Ultimate Edition za niedościgniony ideał i wzór ultra high-endowych kolumn, który wypadałby oprawić w szklaną gablotę i umieścić obok pozostałych wzorców w Sèvres pod Paryżem? Przewrotnie powiem, że tak, jednak z małym „ale”. Jest to bowiem swoisty wzorzec dla wszystkich nad wyraz cierpliwych akolitów bezwzględnej referencji, gdyż aby dostąpić audiofilskiej nirwany wypada zarezerwować sobie co najmniej kwartał na ich wygrzanie i to przy założeniu, iż dysponujemy amplifikacją zdolną owego procesu dokonać. Bądźmy bowiem szczerzy. Bezkompromisowość konstruktorów Dynaudio podczas tworzenia swoistego opus magnum ich radosnej twórczości niesie ze sobą równie hardcore’owe wymagania do reszty towarzyszącego Consequence’om toru, co automatycznie pociąga za sobą nader bolesne wydatki. Jeśli jednak mogą sobie Państwo na taką ekstrawagancję pozwolić, to powiem tak. Lepiej się pospieszcie, bo dostępnych na rynku tytułowych kolumn zostało jak na lekarstwo, a w razie czego o towarzyszące im peryferia będziecie martwili się potem.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo, Accuphase A-250, Soulution 511 (mono mode)
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 199 000 PLN
Dane techniczne
– Konstrukcja: pięciodrożna, sześcioprzetwornikowa
– Pasmo przenoszenia (+/- 3 dB): 17 Hz-30 kHz
– Impedancja: 4 Ω
– Skuteczność (2,83 V/1 m): 85 dB IEC
– Moc RMS: >400 W
– Wymiary (S x W x G): 430 x 1330 x 630 mm
– Waga: 114 kg / szt.
– Wykończenie: Wenge satin, Rosewood satin