Opinia 1
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale wbrew ogólnie panującemu szaleństwu nieuzasadnionego wzrostu cen praktycznie każdej nowości audio są na tym rynku marki, które szanując potencjalnych konsumentów nawet w przypadku sporej poprawy jakości brzmienia ich nowinek, bardzo wstrzemięźliwie kalkulują oczekiwane za nie kwoty. Owszem, to niestety bardzo rzadkie zjawisko, ale na szczęście się zdarza. Jak myślicie, o kim mowa? Naturalnie o norweskim Electrocompaniecie, który jako jeden z nielicznych od samego początku swej działalności, aż po obecne czasy postrzegany jest jako mistrz końcowych ocen w kontekście jakość/cena. Powiem więcej. W wielu przypadkach, pomimo utrzymania przyzwoitej ceny jego oferta bez problemu zostawia w tyle zdecydowanie bardziej szafujące zerami po przecinku komponenty konkurencji. Tak tak, w swej zabawie w zaawansowane audio już kilkukrotnie spotkałem się z takim obrotem sprawy nie raz. Trochę szkoda, że sprawy wzrostu cen przybrały taki niezbyt przyjazny dla nas bieg, ale z uwagi na brak jakichkolwiek możliwości wpływu na zaistniałą sytuację, skupmy się na jednym z nielicznych rodzynków szanujących swoich klientów, który w dzisiejszym boju testowym wystąpi w następującej konfiguracji: odtwarzacz płyt kompaktowych EMC1 MKIV, przedwzmacniacz liniowy EC 4.8 i potrafiące wypuścić osobny sygnał dla sekcji aktywnej wyposażonych w takową opcję kolumn monofoniczne końcówki mocy AW 600. Zapowiada się ciekawie? Jeśli tak, to zapraszam na kilka akapitów o możliwościach sonicznych wspomnianych zabawek, za przybycie których do naszej redakcji chciałbym podziękować warszawskiemu Hi-Fi Clubowi.
Temat przybliżenia Wam ogólnej aparycji produktów rzeczonej marki nie będzie zbiorem jakiś szczególnych nowinek designerskich, gdyż konstruktorzy od lat podążają wytyczoną na starcie drogą. Jaką? Po obejrzeniu serii fotografii przyznacie, że fantastyczną, gdyż do ubrania bardzo ciekawie wypadających dźwiękowo układów elektrycznych, o czym skreślę kilka strof w dalszej części tekstu, wykorzystuje w zależności od urządzenia większe lub mniejsze korpusy ozdobione wykonanym z czernionego akrylu ze złotymi akcentami frontem. Banał? Bynajmniej. Widziałem kilka prób naśladownictwa i niestety takiego sznytu elegancji nikomu poza Norwegami nie udało się uzyskać. A jak dokładniej to wygląda? Rozpoczynając naszą podróż po poszczególnych bohaterach testu od odtwarzacza płyt kompaktowych trzeba powiedzieć, iż w tym przypadku mamy do czynienia z tak zwanym top-loaderem, czyli odtwarzaczem ładowanym od góry. I jeśli ktoś nie miał z takim CD-kiem ECI do czynienia informuję, że miejsce usadowienia lasera znajduje się tuż przy froncie. Po prostu przesuwamy ku tyłowi przedni wycinek środkowej części dachu wraz z fragmentem frontowego akrylu i jak po wypowiedzeniu zaklęcia Alibaby otwierający się Sezam, jak na dłoni udostępnia nam serce kompaktu. Co wydaje się być ważne i jest bardzo wyraźnie opisane w instrukcji, sam czytnik płyt na czas transportu zabezpieczono trzema śrubami imbusowymi, które tuż przed usadowieniem urządzenia na docelowym miejscu należy odkręcić. Uzupełniając zestaw informacji o samym awersie nie mogę zapomnieć o bardzo ważnych dla designu złotych akcentach. A są nimi: mocujące front do obudowy, zlokalizowane w narożnikach cztery śruby, znajdujący się pod czytnikiem płyt przycisk inicjacji pracy urządzenia, na prawej flance zaaplikowane w kształcie krzyża cztery guziki funkcyjne, a wszystko to opisane również złotą czcionką. Jedynym odbiegającym od firmowego pomysłu na wygląd odstępstwem jest zlokalizowany tuż przy lewym boku wielofunkcyjny błękitny wyświetlacz. Przerzucając wzrok na tylny panel przyłączeniowy znajdziemy na nim jedynie zestaw wyjść analogowych RCA i XLR, a także gniazdo sieciowe i dwa wyjścia cyfrowe: SPDIF i TOSLINK.
Przechodząc z opisem do przedwzmacniacza liniowego oprócz informacji o nieco mniejszej gabarytowo obudowie ciekawostką jest prawie identyczna do źródła topologia akcesoriów na froncie, czyli: cztery śruby w narożnikach, centralny włącznik i z prawej krucyfiks – wszystko w złocie, a z lewej podający nieco typowe dla pre (głośność i wybrane źródło) dane wyświetlacz. I gdy wydawałoby się, że plecy po raz kolejny powielą wygląd kompaktu, po dokładniejszych oględzinach okaże się, że konstrukcja jest w pełni zbalansowana i nie znajdziecie na nich najbardziej popularnego pośród audiofilów wyjścia w standardzie RCA. Tak tak EC 4.8 oferuje jedynie wyjścia analogowe XLR, czy to się komuś podoba czy nie. Uzupełniając listę przyłączy należy wspomnieć jeszcze o wejściach liniowych XLR dla SACD/DVD, CD i RCA nazwane TAPE, TUNER, REC OUT, serii wejść do programowania urządzenia i gnieździe zasilającym IEC.
Zbliżając się ku końcowi tego akapitu doszliśmy do końcówek mocy. Niestety, tutaj żarty się skończyły, gdyż mamy do czynienia z prawdziwymi rozmiarowymi i wagowymi monstrami. Ale na szczęście ich ubranka nie różnią się zbytnio od reszty rodziny i wykonany z czarnego akrylu front zdobią cztery złote śruby, kilka złotych akcentów piśmiennych i centralnie umieszczone, świecące na błękitno logo marki. Dach piecyków z racji ich nagrzewania się podczas pracy uzbrojono w kilka ażurowych bloków wentylacyjnych. Zaś temat rewersu opiewa na podwojone zaciski kolumnowe, zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające i wspomniane we wstępniaku terminale z sygnałem dla aktywnej sekcji zasilanych sygnałem audio kolumn. Ja niestety nie miałem okazji sprawdzić tego patentu w akcji, ale rozmawiałem na ten temat z użytkownikiem tego rozwiązania, który potwierdził jego soniczną zasadność. Wieńcząc powyższy akapit chciałbym dodać jeszcze, że podczas testu do aplikacji płyty w napędzie zamiast standardowego wykorzystywałem dodający szczyptę muzykalności firmowy docisk o nazwie Spider i ergonomicznego pilota.
Moje dotychczasowe kontakty z tytułowym producentem zawsze krążyły wokół spójnego, nasączonego elementami koloru i gładkości grania. Zatem chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że każde, czy to testowe, czy też niezobowiązujące – wyjazdowe słuchanie produktów Electrocompanieta było fantastyczną przygodą. I gdy do tego wszystkiego dodamy fakt, iż dzisiejszy zestaw oferuje bezkresne, według producenta dochodzące do 600W pokłady mocy, w rozważaniach przed-testowych nie mogłem mieć innego nastawienia niż konsekwentne zatopienie się w pięknie generowanej przez Norwegów muzyce. I muszę przyznać, że tak też było. Naturalnie całość prezentacji na tle poprzednich starć zrobiła się bardziej zwarta i swobodniej podana, ale na szczęście podczas zbierania się dźwięku system nie utracił tak bardzo poszukiwanego przez wielu melomanów pierwiastka muzykalności. Gdybym miał w jednym zdaniu opisać, jak wygląda świat malowany przez wizytujący mnie system, określiłbym go jako eteryczny w średnicy, ale również kiedy wymagał tego materiał niepozbawiony energii niskich rejestrów i co ważne pięknie rysujący hasające w górnych parcelach pasma akustycznego, nieco posłodzone akcesoria perkusisty. A jak wiadomo, podobny zestaw zalet z dziecinną łatwością potrafi bardzo dobrze pokazać się z jeszcze jednej, w odniesieniu do naszego hobby, bardzo ważnej strony, czyli rozmachu w trzech wymiarach wirtualnej sceny muzycznej. Czy zatem w niniejszym spotkaniu mówimy o ideale? Niestety, nie do końca. I nie chodzi mi bynajmniej o wyrafinowanie – to jest bardzo dobre, tylko o estetykę dźwięku, która dla miłośników grania mocno wykonturowanymi w eterze instrumentami może być nazbyt słodka. Nie, nie zła, tylko zbyt obfita w dobro barwy i masy. Ale pamiętając, że nie ma takiego zestawu audio, który zadowoliłoby wszystkich, uwagę o ortodoksach i hołubieniu konturowości potraktujcie jako informację, że przy całej fantastyczności prezentacji ECI istnieje równoległy świat stawiający na szybkość i ostrość rysunku ponad wszystko. Nic więcej. Jakieś przykłady płytowe? A proszę bardzo. Na początek bez taryfy ulgowej przywołam spotkanie z muzyką Johna Zorna w jego projekcie MASADA z materiałem z koncertu “First Live 1993”. Żeby nie być posądzonym o lanie wody na młyn opiniowanych konstrukcji nie będę rozpływał się w tematach pięknych barw saksofonu, czy dobrze osadzonego w masie kontrabasu, tylko zwrócę uwagę na jeden drobny, ale bardzo ważny dla tej muzy aspekt. Jaki? Oprócz kilku ocierających się o szaleństwo projektów tego krążka, znajdziemy na nim bodajże dwa lub trzy, które poszczególne frazy opierają o bardzo energetycznie nadającą rytm stopę perkusji. Jakiekolwiek spowolnienie lub zbytnie zaokrąglenie tego uderzenia natychmiast powoduje utratę wspomnianej rytmiczności i muzyka zaczyna się rozlewać. Tymczasem w wykonaniu Electrompanieta bez względu na wprowadzaną do dźwięku dodatkową dawkę gładkości i wysycenia w porównaniu do wcześniejszych reprodukcji nie odnotowałem żadnych niedociągnięć. Owszem z każdym uderzeniem szła nieco większa masa, ale nie powodowała uszczerbku na efektywności uderzenia. To miał być strzał w bęben i taki był. Inny niż u konkurencji, ale patrzyłem na to od strony firmowego sznytu, a nie uśrednienia. Po materiale stawiającym na rytm i energię na czytniku srebrnych płyt wylądował kolejny John, tylko tym razem Potter z muzyką dawną w wydarzeniu zatytułowanym „Care-Charming Sleep”. Cóż, gdy przy naprawdę złośliwym podejściu do oceny zestawu na poprzedniej płycie mógłbym wytknąć Norwegom przypisaną każdemu dźwiękowi co prawda fajną, ale jednak krągłość, to w muzyce kościelnej wszelkie wspomniane niuanse były tym, czego miłośnicy tego typu twórczości potrzebują najbardziej. Czy to saksofon, klarnet basowy, czy strunowe instrumenty z epoki, wszystko, powtarzam wszystko włącznie z wokalizą artysty aż piały z zachwytu. To zaś sprawiło, że przez kolejne kilka godzin słuchałem tylko takiej twórczości. Ok. Ponownie fajny występ. A czy można by gdzieś ponarzekać? Szczerze powiedziawszy nie wiem, czy w przypadku tej pozycji jest ku temu jakiś punkt zapalny. Ale gdy postanowiłem zmierzyć naszych bohaterów z bardzo dobrze zrealizowanym Bobo Stensonem w Trio i jego najnowszym projektem „Contra La Indecisión”, okazało się, że set ze Skandynawii co prawda przepięknie, ale zawsze pokazuje blachy w odcieniu lekkiego złota, a powolnie wybrzmiewający u Stensona kontrabas stawia bardziej na pudło rezonansowe niż struny. Umiejętnie to dozuje, ale stoi na straży większego udziału pojemnika niż drutów w przekazie muzycznym. Ale zastrzegam, skreślony przed momentem słowotok jest li tylko pokazywaniem pomysłu na dźwięk tego brandu, a nie wytykaniem potknięć, jednak dla ukazania prawdy musiałem tę płytę aż tak drobiazgowo przeanalizować. Ale żebyśmy dobrze się zrozumieli, wszystko co wydarzyło się w moim salonie muzycznym bezproblemowo brylowało w mojej estetyce obcowania z muzyką.
Próbując na zimno określić wynik starcia Norwegów z posiadanymi przeze mnie Japończykami spokojnie mogę powiedzieć, że panowie z północnej części Europy konsekwentnie kroczyli swoją, wytyczoną przed laty drogą barwy i masy, ale nie popadali przy tym w ich szkodliwy nadmiar. Owszem, przez cały czas ten sznyt był odczuwalny, jednak umiejętnie aplikowany w wymagających tego rodzaju działalności momentach. Gdybym miał określić grupę docelową dla testowanego seta: EMC 1 MKIV, EC 4.8 i AW 600, powiedziałbym, że jeśli nie jesteście uczuleni, powtarzam uczuleni na punkcie grania kolorem, spotkanie z Elektrocompanietem może być tym, co zaspokoi Wasze najskrytsze oczekiwania. A co mam na myśli mówiąc o uczuleniu? Nic nadzwyczajnego, gdyż chodzi mi jedynie o miłośników żyletek przecinających między-kolumnowy eter, czyli w domyśle wielbicieli smagania swoich narządów słuchu ostrymi dźwiękami, a nie głaskania relaksującą muzyką. Niestety nie mam pojęcia, do jakiej kasty zaliczacie się Wy, ale jeśli utożsamiacie się z osobnikami kochającymi harmonię soniczną, powinniście spróbować sił z tytułowym zestawem. To może być strzał w przysłowiową dziesiątkę.
Jacek Pazio
Opinia 2
W czasach bezideowego, rozbuchanego konsumpcjonizmu, gdzie postępu nie wyznacza indywidualizm i unikalność a powszechny, ślepy pęd za pozornymi nowościami sygnowanymi konkretnym logotypem, są marki, które ów powszechny wyścig zbrojeń niejako omija. Zamiast realizować zapotrzebowania masowego odbiorcy, a sukces utożsamiać z sezonową popularnością, robią swoje i uparcie mierzą wysoko. W dodatku są to marki, których wyroby jesteśmy w stanie kolokwialnie mówiąc „brać w ciemno”. I nie chodzi mi w tym momencie wyłącznie o rynek audio, ale ogólnie o operujących w swoich niszach tzw. dostawców wszelakich dóbr luksusowych wpisujących się w nasze, nad wyraz subiektywne upodobania, gusta i guściki. Na mojej prywatnej liście z pewnością nie zabrakłoby czasomierzy Omegi i TAG Heuera, destylatów Ardbega, oraz nagrań sygnowanych przez Mapleshade Records i ECM. Jeśli zaś chodzi o Hi-Fi to nie ukrywam fascynacji wychyłowymi wskaźnikami Accuphase’a, Luxmana czy McIntosha a zarazem minimalistyczną elegancją Skandynawów z Electrocompanieta. Jak widać trudno którykolwiek z powyższych przykładów określić mianem mainstreamu a jednocześnie, w gronie pasjonatów danej tematyki, nie są to jakieś egzotyczne i tajemnicze hasła. Dlatego też niezmiernie miło mi poinformować, iż dziwnym zbiegiem okoliczności w ramach dzisiejszej recenzji przyjrzymy się właśnie norweskiej myśli technicznej i to myśli w topowym wydaniu, czyli w postaci systemu marzeń, w skład którego weszły odtwarzacz EMC 1 MKIV, przedwzmacniacz EC 4.8 i to na co czekaliśmy od dawna – flagowe monobloki AW600 Nemo.
Czego jak czego, ale rozpoznawalności urządzeniom Electrocompanieta odmówić nie sposób. Co prawda od jakiegoś czasu na szersze wody próbuje wypłynąć kolejny projekt Arilda Abrahamsen – Abrahamsen Audio, ale to nie czas i nie miejsce na dywagacje dotyczące genezy różnic i podobieństw obu marek. Skupmy się zatem na dzisiejszych bohaterach, których czernione akrylowe fronty i delikatne złote akcenty okraszone są ciepłą błękitną poświatą centralnie umieszczonych logotypów. Nie wiem jak Państwo, ale do mnie taka estetyka szalenie przemawia, choć pomimo upływu lat nie jestem w stanie przeboleć zastąpienia mini-piktogramów niezwykle czytelnymi, lecz niestety zdecydowanie mniej eleganckimi błękitnymi wyświetlaczami.
Zacznijmy jednak od początku, czyli od odtwarzacza EMC 1 MKIV, który jest pełnokrwistym top-loaderem reprezentuje dalece inny pomysł na umiejscowienie samego napędu od mojej austriackiej „cukiernicy” Ayona, czy też japońskiej „rozgwiazdy” C.E.C.-a Jacka. Bowiem u Norwegów drajw znalazł się tuż przy samym froncie a po zasunięciu jego pokrywa zrównuje się z arylowym płatem głównym. Po lewej stronie tej pseudo-szuflady umieszczono wyświetlacz a po prawej charakterystyczny „krzyżak” złożony z czterech mosiężnych przycisków nawigacyjnych. Temat guzikologii kończy włącznik główny usytuowany tuż pod transportem. A właśnie. Skoro mamy do czynienia z top-loaderem, to nie mogło zabraknąć stosownego krążka dociskowego, który może zostać zastąpiony opcjonalnym, obejmującym swymi ramionami cały srebrny krążek dociskiem o wszystko mówiącej nazwie Spider. Jak przystało na flagowe źródło cyfrowe na swych plecach EMC 1 może pochwalić się zarówno zbalansowanymi jak i dostępnymi w wersji RCA wyjściami analogowymi, choć akurat tych drugich lepiej używać jedynie w przypadku, gdy reszta toru nie wspiera XLR-ów. Nie zabrakło również wyjść cyfrowych (toslink i coax), oraz gniazda RS-232 i wejścia triggera. Gniazdo zasilające umieszczono niemalże centralnie po środku, co z pewnością „ucieszy” większość posiadaczy trójnogich stolików audio.
Przedwzmacniacz liniowy EC 4.8, z okazji testu monobloków AW 180, już u nas gościł, więc nie będę się powtarzał i jedynie przypomnę, że na lewej flance smolisto-czarnego frontu mamy błękitny wyświetlacz, na prawej czteroguzikowy krzyżak nawigacyjny a w centrum złotą nazwę marki, firmowy logotyp (tym razem złoty a nie błękitny) i włącznik główny. Za to na ściance tylnej użytkownicy do dyspozycji otrzymują dwa wejścia zbalansowane, trzy RCA i wyjście na analogowy rejestrator, oraz wyjścia XLR. Nie zbrakło również firmowych interfejsów SPAC i dwóch gniazd USB (ładowanie/sterowanie/serwis) a gniazdo zasilające ulokowano tym razem z lewej (patrząc od frontu) strony.
Niejako na deser zostawiłem najbardziej absorbujący gabarytowo element, a raczej elementy, dzisiejszej układanki, czyli potężne 600 W monobloki AW600 Nemo, które są … po prostu duże i z faktem tym nie ma nie tylko co dyskutować, co i ukryć się nijak nie da. Całe szczęście nikt nie wpadł na żaden szalony pomysł przyozdobienia ich jakimikolwiek wyświetlaczami, czy też wskaźnikami oddawanej mocy, więc ze stoickim spokojem możemy podziwiać centralnie umieszczony złoty napis i charakterystyczny błękity firmowy logotyp zdobiący masywny, czerniony frontowy płat akrylu. Ściana tylna przedstawia się równie minimalistycznie. Znajdziemy bowiem na niej podwójne terminale głośnikowe (niestety z kołnierzami utrudniającymi aplikację masywnych widełek), zintegrowany z gniazdem zasilającym i bezpiecznikiem włącznik główny i wejście XLR z dodatkową „przelotką” Link.
Mając na co dzień, i to od ładnych paru lat, przyjemność użytkowania pierwszej wersji integry ECI 5 przesiadka na dwie monumentalne końcówki Nemo z przyległościami była czymś w stylu trafienia kumulacji w Totka i randki z Monicą Bellucci (20 lat temu) w jednym. Zanim jednak owo zderzenie własnych przyzwyczajeń z dostarczonymi przez polskiego dystrybutora – warszawski Hi-Fi Club norweskimi flagowcami przybrało jakąś bardziej zobowiązującą formę mieliśmy okazję nie tylko obserwować zmiany zachodzące podczas okresu ich akomodacji w naszym OPOSie, co przede wszystkim w ramach unboxingu i spięcia całości w niemalże kompletny (zabrakło kolumn Nordic Tone – Model 1) system nieco nagimnastykować. O ile nad zagadnieniami natury logistycznej nie ma co się specjalnie rozwodzić, bo ile miejsca potrzebowała „flota” ECI widać na powyższych zdjęciach, to o samej akomodacji pozwolę sobie co nieco wtrącić. Otóż sam kilkudniowy okres adaptacyjny przybyłej elektroniki jest u nas swoistym standardem i nawet jeśli o nim nie wspominamy, to proszę mi wierzyć na słowo, że takowy zarówno u Jacka, jak i u mnie zachodzi, jednak w przypadku Electrocompanietów warto mieć na uwadze jeszcze jeden drobiazg. Otóż skoro trudno oczekiwać aby nabywcy 600-ek trzymali je cały czas pod prądem (każda bez obciążenia pobiera z sieci 230 W), to każdy krytyczny odsłuch powinien być poprzedzony co najmniej półtoragodzinną, a jeśli jest taka szansa nawet dłuższą, rozgrzewką. Niezastosowanie się do powyższej sugestii jakiejś strasznej krzywdy nam oczywiście nie wyrządzi, lecz warto mieć świadomość, iż przez blisko dwie godziny będziemy raczyć się zaledwie ułamkiem możliwości monobloków. I proszę mi wierzyć na słowo – nie piszę tego, aby wyprowadzić z równowagi ekologów, bądź zaskarbić sobie wdzięczność lokalnego dostawcy energii elektrycznej, lecz powyższą uwagę opieram na wielokrotnie powtarzanych – empirycznych doświadczeniach. Właśnie w ciągu pierwszych dwóch godzin dźwięk z nieco spowolnionego i ujednoliconego nie dość, że tężeje, to nabiera rozdzielczości i selektywności. Jednoznacznie ewoluuje – przestaje być jedynie „duży” a zaczyna być spektakularny. Różnice pozornie, znaczy się na papierze, wydawać by się mogły niewielkie, ale w praktyce porównać je można do zestawienia ze sobą Gérarda Depardieu z Dwaynem Johnsonem – waga niby podobna, ale reszta … I tutaj jest dokładnie tak samo. Weźmy na ten przykład będący nader udaną mieszanką synth-popu i rocka album „IN DREAM” Editors, gdzie bas praktycznie we wszystkich utworach stanowi podstawę motoryki i beatu a jakiekolwiek jego spowolnienie, czy też zaokrąglenie sprawia, że ekipa ze Stafford zaczyna brzmieć jak po Pawulonie. I tak właśnie ów krążek wypada na „zimnych” norweskich katafalkach. Za to powtórka z rozrywki, czyli druga tura z tym samym krążkiem po blisko dwóch godzinach dopiero pokazała prawdziwe oblicze Electrocompanietów. Do głosu doszły wieloplanowość, świetna rozdzielczość i niesamowita homogeniczność brzmienia, którą poniekąd zawdzięczały ponadprzeciętnie soczystej średnicy i gładkim wysokim tonom. A właśnie – górny skraj pasma to swoisty fenomen testowanego seta – z jednej strony bowiem nie sposób zarzucić mu nawet śladowej szklistości, czy hiper detalicznego osuszenia, a jednak nie jest to ani zaokrąglony, ani tym bardziej wycofany zakres. Po prostu słychać to, co słychać być powinno a że pod względem jedwabistej gładkości wypada lepiej od konkurencji, to raczej nie powód do zmartwień. Podobnemu uszlachetnieniu poddawana jest też średnica ze szczególnym uwzględnieniem głosów ludzkich, co objawia się ich dosaturowaniem a tym samym poprawą namacalności, gdyż z jednej strony mamy nieco powiększone źródła pozorne a z drugiej nikt nie zabiera im „oddechu” i otaczającego je powietrza.
Na takim sposobie prezentacji zyskują nieco szorstkie, żeby nie powiedzieć „garażowe” nagrania, gdzie pod względem muzycznym wszystko jest w jak najlepszym przypadku a jedynie owa wspomniana surowość może na dłuższą metę być zbyt fatygująca. A po przepuszczeniu przez ECI nawet ścieżka dźwiękowa z czterech pierwszych sezonów „Sons of Anarchy” na CD brzmi nieco bardziej „analogowo”. Nie mówię, że zbliża się do poziomu dźwięku jaki oferuje wersja wydana na podwójnym, transparentnym winylu, bo się nie zbliża, ale przynajmniej, jak na moje ucho, jest znacząco lepiej.
Oczywiście powyższe dywagacje dotyczą opisu całego systemu jako takiego i są wypadkową jego poszczególnych składowych. Jeśli jednak miałbym oceniać, bądź chociażby pokrótce scharakteryzować, każde z urządzeń osobno, to dokonując naprawdę daleko idącego uproszczenia mógłbym stwierdzić, iż CD skupia się przede wszystkim na średnicy, przedwzmacniacz również niemalże lampowy środek pasma ubogaca lśniącą górą a monosy dokładają od siebie potęgę i iście hollywoodzki rozmach. Ponadto śmiem twierdzić, iż to właśnie AW600 Nemo są w tym zestawieniu największymi, i to nie tylko ze względu na swoje gabaryty, gwiazdami. Patrząc na ich moc a przede wszystkim walory soniczne a następnie konfrontując to z kwotą, jakie za nie oczekuje producent na tle konkurencji wydają się reliktem minionej epoki i czasów, gdy właśnie w granicach 50-80 kPLN można było oczekiwać iście ultra high-endowych doznań. One nie mają praktycznie żadnych ograniczeń – śmiało można zakładać, iż są w stanie wysterować praktycznie dowolne, dostępne na rynku konsumenckim, zespoły głośnikowe a zarazem w ich brzmieniu trudno doszukiwać się epatowania posiadaną mocą, sztucznego prężenia muskułów i generalnie taniego efekciarstwa. One po prostu robią swoje, to do czego zostały stworzone i robią to świetnie. Trzeba jednak dać im dłuższą chwilkę na to, by mogły w pełni rozwinąć skrzydła, ale warto, oj warto.
Po blisko dwutygodniowej przygodzie z tytułowym systemem i mając świadomość ile za takie brzmienie mogłaby oczekiwać biorąca udział w szaleńczym pędzie ku cenowej stratosferze konkurencja, na usta cisną mi się słowa piosenki Anny Marii Jopek
„Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam
Na pierwszej stacji, teraz, tu!”
A stacja ta zwie się Electrocompaniet i jeśli miałby to być mój docelowy set na kolejne długie lata, to też bym z tego powodu nie płakał. Choć będąc zupełnie szczerym, to … do pełni szczęścia w zupełności wystarczyłaby mi parka AW600.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Ceny:
Electrocompaniet EMC 1 MKIV: 19 800 PLN
Electrocompaniet EC 4.8: 13 800 PLN
Electrocompaniet AW600 Nemo: 54 800 PLN (para)
Dane techniczne
EMC 1 MKIV
Obsługiwane formaty: CD, CD-R, CD-RW
Napięcie wyjściowe: 2.3Vrms (RCA), 4.6Vrms(XLR)
Poziom szumów: < -130dB
Separacja kanałów: > 110 dB
Zniekształcenia THD+N: <0.003%
Dynamika: 120 dB
Równomierność pasma przenoszenia 20Hz-20kHz: 0,05dB
Pobór mocy: 25 W, 0.5 W (Standby)
Wyjścia analogowe: para RCA, para XLR
Wyjścia cyfrowe: SPDIF COAX, SPDIF TOSLINK
Wymiary (S x G x W): 482 x 422 x 120 mm
Waga: 18 kg
Electrocompaniet EC 4.8
Wejścia: 2 pary XLR, 3 pary RCA
Wyjścia: 1 para XLR, para Record Out (RCA)
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Impedancja wyjściowa: 100 Ω
Maks. napięcie wejściowe: >15 Vp-p (RCA), >30 Vp-p (XLR)
Maks. napięcie wyjściowe: >15 Vp-p (RCA), >30 Vp-p (XLR)
Wzmocnienie: – 111dB do +6dB
Poziom szumów: <-130dB (@ 0dB gain)
Pasom przenoszenia: 0.5 – 200.000 Hz
Separacja kanałów: > 120dB
Zniekształcenia THD + N: <0.002%
Pobór energii: 30 W (bez obciążenia)
Wymiary (S x G x W): 483 x 386 x 76 mm
Waga: 9 kg
Electrocompaniet NEMO (AW600)
Moc znamionowa: 1×600 W / 8 Ω, 1×1200 W / 4 Ω
Wejścia: XLR
Impedancja wejściowa: 330 kΩ
Impedancja wyjściowa (20 Hz-20kHz): < 0,009 Ω
Pasmo przenoszenia: 10-120 000 Hz
Max. prąd: > 150 A
Zniekształcenia THD+N (@1 kHz -1 dB, 8 W): < 0,0015 %
Szum własny (400 Hz – 30 kHz) : 150 µV
Współczynnik tłumienia – Damping factor (20 Hz – 20 kHz): > 850
Pobór energii (bez obciążenia): 230 W
Wymiary (S x G x W): 465 x 450 x 288 mm
Waga: 41 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA