1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Kinki Studio EX-M1+

Kinki Studio EX-M1+

Link do zapowiedzi: Kinki Studio EX-M1+

Opinia 1

Choć świat przez ostatnie kilka dekad zauważalnie się skurczył, jego status osiągnął rangę globalnej wioski a w związku z powyższym część wytwórców zmieniła swój model sprzedaży z globalnej sieci dystrybucji na bezpośrednią, to nadal pewien odsetek odbiorców nadal lubi przed zakupem wypatrzony w sieci towar pomacać. Niby jest trochę drożej, jednak odpada problematyka związana z ewentualnym odsyłaniem nietrafionego nabytku a i wizyta w pobliskim, wyspecjalizowanym salonie audio zawsze może skończyć się negocjacją ceny i/lub drobnym, acz cieszącym tak oko, jak i ucho gratisem. Czemu o tym wspominam? Oczywiście nie bez powodu, gdyż będąca bohaterem niniejszej recenzji chińska manufaktura Kinki Studio do niedawna dostępna (globalnie) była głównie poprzez stronę singapurskiego sklepu Vinshine Audio. Tak jak jednak wspomniałem szczytne idee redukcji poszczególnych ogniw łańcucha dystrybucyjnego sobie a realia, vide przyzwyczajenia i oczekiwania odbiorców, sobie. Dlatego też zaglądając do stosownej zakładki na stronie producenta, listę lokalnych przedstawicieli w kilkunastu krajach jednak znajdziemy. Tym oto sposobem dochodzimy do sedna, czyli do informacji, iż dzięki uprzejmości jaworskiego AVcorp Poland trafił do nas wielce urodziwy wzmacniacz zintegrowany Kinki Studio EX-M1+.

Choć już sam producent z wielką troską zadbał o bezpieczeństwo swojego wyrobu pakując go w solidny podwójny karton a znajdujący się w foliowym worku wzmacniacz usadawiając w wykonanym ze sztywnej pianki łożu, to znając rodzime realia AVcorp Poland dołożył od siebie pancerną drewnianą skrzynię z ułatwiającymi działania spedycyjne uchwytami. Mała (oczywiście umownie, bo sama skrzynia jest najdelikatniej rzecz ujmując „spora”) rzecz a cieszy. Dzięki powyższym zabiegom egzemplarz testowy dotarł do nas nie tylko wygrzany, lecz i w idealnym stanie. Pierwszy rzut oka na aparycję dzisiejszego bohatera okazał się nader pozytywnym doznaniem, gdyż Kinki wygląda nie tyle atrakcyjnie, co wręcz obłędnie i to nie tylko z odległości dwóch, czy trzech metrów, jak to jeszcze niedawno miało miejsce w przypadku wyrobów pochodzących z CHRLD, lecz i z dystansu, gdzie mój astygmatyzm przestaje upiększać obserwowaną rzeczywistość. Ba, precyzja wykonania i jakość anodowania (oprócz czarnej wersji dostępna jest również srebrna) przywodzi na myśl ofertę Jeffa Rowlanda, bądź Constellation a sami musicie Państwo przyznać, iż to marki z innej – nieco wyższej ligi. Front to masywny, centymetrowej grubości płat poziomo ponacinanego aluminium z centralnie umieszczonym, szalenie czytelnym, dającym się zarówno przyciemnić, jak i kompletnie wygasić, wyświetlaczem i dwiema masywnymi gałkami, z których lewa odpowiada za wybór źródła a prawa za regulację głośności. Firmowy logotyp precyzyjnie wycięto nad wyświetlaczem a włącznik ukryto tuż pod dolną krawędzią frontu – w połowie jego szerokości. Ściany boczne są gładkie i niczym specjalnym się nie wyróżniają, w przeciwieństwie do płyty górnej, w której zamiast standardowych nacięć zapewniających cyrkulację powietrza w trzewiach, po obu stronach wycięto prostokątne otwory z których wyzierają poprzewiercane fronty masywnych i pyszniących się złotem bloków radiatorów. Rzut gałki, tym razem ocznej, na ścianę tylną i kolejny powód do zadowolenia. Obie flanki okupują masywne, zakręcane, przypominające nieco te stosowane w Vitus Audio RI-101 MkII terminale głośnikowe, których nie przykręcono bezpośrednio do obudowy, lecz zamontowano w ww. blokach radiatorów (wcielenie w życie maksymalnego skrócenia ścieżek sygnału), dla których wycięto jedynie niewielkie okienka. Rozmieszczone symetrycznie interfejsy we/wyjściowe okupują centrum pleców i obejmują parę wejść zbalansowanych Neutrika, trzy pary RCA, wyjście z przedwzmacniacza, oraz bezpośrednie wejście na końcówkę mocy. Możemy zatem używać tytułowego wzmacniacza jako klasycznej integry, przedwzmacniacza, bądź końcówki mocy i/lub poprowadzić stosowne połączenie do kolumn półaktywnych, jak w przypadku rezydujących u nas Tridentów Gryphona, lub chociażby subwoofera. Centrum dolnego pasa zajmuje zintegrowane z komorą bezpiecznika świetne gniazdo zasilające IEC… FI-03 Furutecha a tuż obok niego przycupnęły dwa zaciski – uziemienia i masy . A właśnie, masę można samodzielnie przełączyć zlokalizowanym w pobliżu stosownym mini przełącznikiem hebelkowym a po przeciwległej stronie znajdziemy bliźniaczy pstryczek aktywujący filtrację DC. Do listy należy jeszcze dopisać toczone i podklejone w celu ochrony podłoża nóżki na jakich posadowiono EX-M1 + i stanowiący standardowe wyposażenie masywny aluminiowy pilot zdalnego sterowania.
Uff, to tyle wrażeń czysto wizualnych. Wychodząc jednak z założenia, żeby nie oceniać książki po okładce zasadnym wydaje się pytanie odnośnie tego, co siedzi w trzewiach naszego bohatera. A tam, cytując klasyka „jest jakby luksusowo”. Począwszy od odpowiadającej za regulację głośności 100-krokowej drabinki rezystorowej JRC MUSES 72320 uwagę zwraca nad wyraz estetyczna topologia dual mono, w której każdy, dysponujący niebagatelną mocą 215 W przy 8Ω kanał obsługują dwie pary angielskich MOSFET-ów Exicona i osobne – dedykowane lewemu i prawemu kanałowi zaekranowane w stosownych puszkach, również pochodzące z wysp, 400VA toroidy AMPLIMO. Z kolei za zasilanie sekcji przedwzmacniacza dbają dwa niskoszumowe transformatory Talemy a całość uzupełniają amerykańskie kondensatory Vishay BC. Jakby tego było mało, ścieżki na płytkach drukowanych pokrywa 0.2µm warstwa złota. I to wszystko w cenie nieprzekraczającej 16 kPLN!

Skoro uznaliśmy, iż wartość postrzegana, w tym również tzw. wkład materiałowy znacznie przekracza oczekiwaną przy kasie kwotę dochodzimy do momentu, w którym wywindowane na podstawie dotychczasowych obserwacji wymagania znajdą odzwierciedlenie w dźwięku, bądź też legną w przysłowiowych gruzach stanowiąc kolejny dowód na to, że nawet „rasowe” komponenty i zachwycający design plus świetne wykonanie nie gwarantują nie tylko sukcesu, co tak po prawdzie niczego. Ponieważ dystrybutor marki zapewnił nas, iż dostarczony na testy egzemplarz ma na swym koncie przebieg znacznie przekraczający zalecany przez producenta 300h przebieg, na redakcyjną akomodację przeznaczyliśmy jedynie kilka dni. Przy okazji empirycznie pozytywnie zweryfikowaliśmy deklarację, iż po każdym dłuższym nieużywaniu, co osobiście zdefiniowałem jako 6-8h, warto dać Kinkiemu przynajmniej dwa-trzy kwadranse na dojście do pełni możliwości. W tym czasie jego brzmienie wyraźnie ewoluuje z lekko bezdusznej analityczności do pełnej blasku i emocji rozdzielczości. Warto jednak już na wstępie wspomnieć, iż EX-M1 + nie ma aspiracji do bycia „dobrym wujkiem” pobłażliwie podchodzącym do niesubordynacji i wybryków towarzyszącej mu dziatwy. Mówiąc wprost nie spodziewajcie się Państwo po nim maskowania błędów i ułomności, może z jednym wyjątkiem, o którym wspomnę dosłownie za chwilę, podpiętych do niego źródeł i kolumn. To zupełnie nie ta liga i nie ten pomysł na granie. Tutaj liczy się timing, precyzja i krystaliczna wręcz czystość dźwięku, jednak bez jakiejkolwiek nerwowości, sztucznego podkręcania tempa, czy antyseptycznej i zabijającej muzykalność analityczności. Oznacza to jednak również brak autorskiego, emocjonalnego „dopalania” przekazu poprzez podnoszenie jego temperatury i/lub saturację barw. W związku z powyższym jeśli podepniecie pod niego nazbyt entuzjastycznie nastawione do sybilantów i laboratoryjnego chłodu źródło, plus gustujące w podobnej estetyce okablowanie, to chińska integra bez mrugnięcia okiem Was po prostu ogoli. I to na sucho. Dlatego też, żeby już nie było żadnych niedomówień szczerze sugeruję i gorąco rekomenduję aplikację Kinkiego w systemy, gdzie będzie on najtańszą składową Waszej misternej układanki. A, jeszcze wspomniany wyjątek. Otóż jedyną „ułomnością” jaką nasz bohater jest zdolny tolerować w swoim towarzystwie to lekko pluszowa misiowatość dołu pasma w kolumnach, które mówiąc wprost łapie stalowym uściskiem krótko przy pysku i stawia do pionu. Coś Państwu to przypomina? Mi na pewno, gdyż z podobną estetyką obcuję od kilku lat niemalże na co dzień za sprawą końcówki Bryston 4B³. Oczywiście chodzi o pomysł na dźwięk a nie identyczność, gdyż kanadyjski piec ma nieco większą moc i kilka asów w rękawie, ale zdecydowanie to ten sam kierunek poszukiwań dla miłośników mocnych wrażeń. Zaskoczeni? Biorąc pod uwagę różnicę cen obu urządzeń ów stan wydaje się całkiem uzasadniony.
Przechodząc do konkretów, czyli udokumentowanych stosownymi linkami przykładów muzycznych tym razem w ramach swoistego resetu a zarazem prewencyjnego wygaszenia jakichkolwiek zarzutów o drukowanie meczu, zamiast czarujących karmelową słodyczą i aksamitną zmysłowością pozycji z płytoteki idealnych na romantyczny wieczór we dwoje szansonistek sięgnąłem po buntowniczy i szorstki jak papier ścierny „Never Mind The Bollocks, Here’s The Sex Pistols” Sex Pistols a potem poprawiłem „London Calling” The Clash. Czyli klasyczna punkowa garażówa sprawdzająca się co najwyżej jako trigger spontanicznego pogo? Nic bardziej mylnego. Jest to bowiem świetny materiał weryfikujący jak z ową surowością radzi sobie konkretny komponent. A Kinki poradził sobie wybornie nie dość, że nie próbując nadać całości jakiejś bardziej uczesanej, cywilizowanej formy, to jeszcze bezpardonowo oddając zawarte tam emocje. Owszem, było surowo, brudno i ze świecą można było szukać tam soczystości średnicy, czy mięsistości w krótkim i kopiącym basie, ale właśnie tak te albumy brzmieć powinny. A romantyzm? Przepraszam, ale to zły adres.
Podobne obserwacje poczyniłem przy nieco cięższych klimatach, choć elektroniczne – syntezatorowe otwarcie „Queen of Time” Amorphis, czyli utwór „The Bee” nie zwiastowało niczego niepokojącego. Jednak już wściekły ryk Tomiego Joutsena jasno dał do zrozumienia, że tutaj również nie będzie miejsca na nudę i wytchnienie. I tak też jest w istocie, choć oprócz stricte deathmetalowej brutalności sporo tu łagodniejszej, nader udanie romansującej z folkiem melodyki. Co ciekawe Kinki bezpardonowo smagając słuchaczy gitarowymi riffami, których nie szczędzą Esa Holopainen i Tomi Koivusaari, ani na moment nie popadał w zupełnie niepotrzebną napastliwość. Nie oznacza to bynajmniej wycofania, czy też złagodzenia przekazu a jedynie wierność oryginałowi – materiałowi źródłowemu. Było piekielnie mocno, brutalnie i apokaliptycznie, jednak nie dość, że w tej ścianie dźwięku ani na moment nie zapomniano o detalach, niuansach i wieloplanowości, to chińskiej integrze udało się zachować zdolność stopniowania tak emocji, jak i dynamiki na poziomach, gdzie większość, czasem znacznie droższej i utytułowanej konkurencji, już dawno poszłaby na łatwiznę ujednolicając przekaz. Weźmy na warsztat taką perełkę jak daleko nie szukając epicki „Daughter Of Hate”, gdzie wydawać by się mogło chóralne wstawki, growl Joutsena i typowa deathmetalowa nawalanka powodują dojście do przysłowiowej ściany i szklanego sufitu, czyli moment, gdzie robi się tylko głośniej a dynamika niestety nie wzrasta. W tym momencie potęgując wrażenie „końca świata” odzywa się saksofon Jorgena Munkeby, co powoduje odruchowe zdjęcie nogi z gazu. Tymczasem Kinki reaguje zupełnie na odwrót – wbija pedał gazu w podłogę i odjeżdża niczym GTR z nitro z takim samym przyspieszeniem jakby startował od zera a nie od niemalże dwóch stów na liczniku. Jak głośno może zagrać niestety się nie dowiedziałem, gdyż w obawie tak o własny słuch, jak i dobrosąsiedzkie relacje pierwszy powiedziałem pas, ale czuć było, że skubany cały czas ma zapas i to nie tylko pod względem zwiększania dawek decybeli, co również a może przede wszystkim dynamiki. To nie był jednostajny, skompresowany łomot, lecz prowadzony żelazną ręką, w pełni kontrolowany spektakl, gdzie każdy dźwięk miał swoje ściśle określone miejsce, początek i koniec a przy tym idealnie wkomponowywał się, współtworzył w pełni logiczną i koherentną całość.
Czyżbyśmy mieli zatem do czynienia z konstrukcją predestynowaną do roli odtwórcy Aimona Freya – Niszczyciela Światów? Niekoniecznie. Wystarczy bowiem zapewnić EX-M1+ strawę w postaci eterycznej i misternie utkanej wielowątkowej jazzowej pajęczyny „Lund Quartet”, czy pulsującej gorącymi rytmami „Stay Tuned!” Dominique Fils-Aimé a odkryjemy zdecydowanie bardziej ludzką twarz tytułowej amplifikacji. Pojawi się skupienie, w pełni naturalna umiejętność gry ciszą i świetne operowanie oscylującymi na granicy percepcji a jednocześnie nieodzownymi przy kreowaniu klimatu akcentami. Barwy pozostaną jednak nadal naturalne, bez podkręcenia ich intensywności a różnicowanie nagrań oczywiste, więc cały czas sięgając po określoną produkcję będziemy mieli pewność, że usłyszymy to, co i jak rzeczywiście na niej zostało zarejestrowane a nie autorską interpretację.

Nie ma co się oszukiwać, tylko trzeba uczciwie przyznać, że Kinki Studio EX-M1+ to kawał fenomenalnego wzmacniacza, który równie obłędnie wygląda, co gra. Jak jednak na wytrawnego gracza przystało warto zapewnić mu odpowiednie warunki egzystencji i zadbać, by nie grał z byle czym i byle czego. Jeśli tylko powyższe kryteria Państwo spełnicie, to szanse na to, by zagościł u Was na długie lata są całkiem spore.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jeśli już, to naprawdę pomylę się stosunkowo nieznacznie, gdy powiem, że dla znakomitej większości audiofilów pochodzenie danego sprzętu ma bardzo duże znaczenie. Wszyscy chcieliby móc pochwalić się zabawkami z Japonii, USA, czy Europy, brutalnie spychając w tym rankingu, nie oszukujmy się, największą fabrykę tego typu akcesoriów – Chiny – na brutalny koniec wyliczanki. Na szczęście wiele coraz ciekawszych w odbiorze rynkowych nowości z tego landu ww. trend wyraźnie zmienia. Przyczyna jest banalna i na bazie wieloletnich działań sprowadza się do wyciągania wniosków przez Państwo Środka. Jakich? Ja widzę co najmniej trzy. Pierwszym jest dawniej oferowana w imię jak najniższej możliwej ceny dla klienta, obecna eliminacja wprowadzania na światowe rynki marnej jakości swoich produktów. Drugim unikanie kontrowersyjnych kształtów komponentów. Zaś trzecim hołdowanie wizerunkowemu spokojowi awersu. Naturalnie w zalewie sprzętu z tamtych stron nadal bez problemu znajdziemy przypominające dawne czasy potworki, jednak to zdaje się być w wyraźnym odwrocie, czego idealnym przykładem jest dzisiejszy bohater. Tak tak, produkt z Chin nawet dla wymagającego wielbiciela muzyki może być bardzo przyjazny. Przyjazny dwojako, bowiem nie tylko pod względem wyglądu, ale również oferowanego dźwięku. Co to za cudo? Już zdradzam. Otóż dzięki stacjonującemu w Jaworze dystrybutorowi AVcorp Poland udało nam się pozyskać na testy udowadniający moją tezę, znakomicie zadający kłam dawniejszym, niezbyt dobrze postrzeganym praktykom chińskiej myśli technicznej, oddający niebagatelne 215W mocy na kanał, zintegrowany wzmacniacz Kinki Studio EX-M1+. Oczywiście jest to jeden z wielu przedstawicieli nowego rozdania, dlatego jestem pewien, że w obecnych czasach bylejakości za sprawą podobnego podejścia do tematu przez chińską myśl techniczną ów trend stosunkowo szybko się ugruntuje i lokowanie państwa zza wielkiego muru na liście pożądania wreszcie zacznie piąć się ku górze. Zaintrygowani? Jeśli tak, z pewnością znacie dalszą procedurę, czyli najzwyczajniej w świecie przeczytajcie poniższy tekst.

Gdy powiedziało się „a”, należy powiedzieć „b”, dlatego na początek opisu budowy czym prędzej spieszę zdradzić, co takiego tytułowa integra oferuje w kwestii designu i wyposażenia. Po pierwsze mamy do czynienia z dość spokojną wizualnie, prostopadłościenną bryłą. Dość spokojną, a nie monotonną, gdyż w przypadku wersji testowej, kruczoczarną czerń wykończenia (dostępna jest również wersja srebrna) wyraziście, ale na szczęście ze smakiem, przełamuje złoty akcent w postaci zorientowanych w tylnej części górnej powierzchni obudowy, dwóch prostokątnych bloków wentylujących układy wewnętrzne wzmacniacza. Świetnie wyglądający, bo ryflowany poprzecznie awers EX-a w swej ascezie proponuje użytkownikowi jedynie dwie wielkie, zagłębione na przedniej powierzchni gałki wzmocnienia i selektora wejść liniowych oraz centralnie umieszczony, wielki, bardzo czytelny z daleka, mieniący się błękitnymi pikselami na czarnym tle wyświetlacz. Temat pleców opiewa na rozlokowaną symetrycznie względem osi serię wejść liniowych – trzy RCA i jedno XLR, jedną przelotkę z preampa oraz jeden bypas jedynie w standardzie RCA, pod nimi gniazdo zasilania IEC, lekko na boku zaciski masy i uziemienia, a także na skrajach pojedyncze zaciski kolumnowe. Oczywiście w standardzie ze wzmacniaczem otrzymujemy pilot zdalnego sterowania.

Gdybym miał opisać brzmienie tytułowego wzmacniacza, powiedziałbym, że zdefiniowanie go nie było łatwe. Powodem było fajne granie skrajami pasma z niezłym nasyceniem środka, ale znowu z pewnego rodzaju doświetleniem jego wyższego podzakresu. Bas raczej z tych mocnych i obfitych, rysowanych niezbyt ostrą kreską, ale nie rozlany. Góra dźwięczna, jednak nie przekraczająca nadpobudliwości. Natomiast wspomniany środek z jednej strony – mam na myśli jego dolny zakres – był przyjemnie gęsty, ale za to z drugiej – czyli wyższy – czasem powodował zbytnią lekkość ludzkich głosów. To nie był efekt na poziomie jakiegoś wielkiego problemu, jednak wyraźnie słyszalny. Oczywiście nie zdziwię się, gdy wielu osobnikom to nawet się spodoba, jednak w oparciu o prezentację reszty pasma przywołany temat był delikatnym, bo nieszczególnie bolesnym, ale jednak odejściem od pełnej spójności, mimo nadal ciekawego przekazu. Jakiego?
Na początek woda na młyn Kinki’ego w postaci mocnego uderzenia Dream Theater „The Astronishing”. Dobrze oddana agresja muzyki z jej wyraźnym zaznaczeniem przekazania sporej dawki energii, czerpała z oferty brzmienia wzmacniacza pełnymi garściami. Mocne uderzenia perkusji, ciężkie gitarowe przebiegi i zaskakująco lekko zaprezentowana w założeniu pełna energii fala dźwiękowa nie były w stanie wybić chińskiego piecyka z rytmu. Mało tego. Dzięki wyartykułowanemu na początku tego akapitu spisowi zalet Kinki ani przez moment nie złapał nawet najmniejszej zadyszki, tylko brutalnie realizował zamierzenia artystów. To zaś dobitnie pokazywało jego pierwszą grupę docelową, czyli przedstawicieli gatunku homo sapiens, którzy lubią przeżyć muzykę nie tylko organami przyswajania fonii, ale również całym ciałem. Ale zaznaczam, wygłoszona teoria jest z gatunku tych dobrych, a nie ostrzeżeniem przed bliżej nieokreśloną kakofonią. No dobrze. Jeśli dobry atak dźwięku, natychmiastowe zmiany rytmu i zarezerwowany dla tej muzyki timing nie zrobiły na nim specjalnego wrażenia, to co wydarzy się, że gdy zorganizujemy mu pracę z bardziej wyrafinowanym materiałem? Będzie gorzej?
Na pytanie rzuci nieco światła kolejny srebrny krążek rodzimego artysty Marcina Wyrostka „Coloriage”. Jednak pewnie ku zdziwieniu kliku z Was po raz kolejny pozytywnego światła. To jest bardzo dobrze zrealizowana przez oficynę znanej piosenkarki Kayah vel „KAYAX”, co w przypadku wpadki sekcji wzmocnienia byłoby natychmiast słychać. Jednak nic takiego się nie stało. Powiem więcej. Owe doświetlenie wyższej średnicy pozwalało nie tylko pokazać się z dobrej strony towarzyszące akordeoniście instrumentarium oraz nie zaszkodzić wokalizie wspierającej go w projekcie Kayah, ale także dobrze wypaść wiodącemu pierwsze skrzypce na tej płycie Marcinowi Wyrostkowi. Chodzi o wydobycie większej dźwięczności i kolorystyki z obsługiwanego przez niego akordeonu, który dzięki dodatkowemu otwarciu wyższej średnicy był jakby ciekawszy. Co interesujące, na tyle fajnie oddany, ze nie odmówiłem sobie przesłuchać tej pozycji od deski do deski.
Na koniec płyta pokazująca w czym tkwi diabeł, jeśli chodzi o prezentację środka pasma. Mianowicie mam na myśli swoistego killera w postaci wydawnictwa muzyki Handel-a śpiewanego przez Philippe Jarousky’ego pod Artraserse „The Handel Album”. Może nie był to sprowadzający na ziemię zbyt mocno zapatrzonych w gwiazdy konstruktorów, przysłowiowy Palec Boży, jednak tak wykonywana muzyka pokazała, jak ważna dla niej jest spójna prezentacja. Jakiekolwiek faworyzowanie pojedynczego aspektu ma li tylko zależeć od artysty, a nie odtwarzającego jego pracę systemu. Jeśli tak nie jest, to tak jak na przykładowej na płycie, śpiewający już dość jasnym i lekkim jak na mężczyznę głosem – kontratenorem – wokalista potrafił być zbyt dotkliwy w najwyższych rejestrach. To co prawda były chwilowe i niezbyt bolesne „piki”, ale były. Czy to oznacza, że nasz bohater powinien chadzać od takiego repertuaru szerokim łukiem? Nic z tych rzeczy, gdyż wystarczy dokonać lekkiej korekcji reszty systemu – zastosować chociażby gęstsze okablowanie, lub idąc mocniej w działaniach któryś z komponentów i temat spokojnie jest do ogarnięcia. Osobiście tego nie zrobiłem z prozaicznego powodu sprawdzenia prawdziwego „ja” wzmacniacza, aby wskazać Wam potencjalne zagrożenie. Dlatego ferowanie jakichkolwiek krytycznych wyroków zalecam po osobistym zapoznaniu się z tematem.

Jak wynika z powyższego opisu, pojawiło się u mnie coś z Chin i ku pozytywnemu zaskoczeniu pokazało się z dobrej strony. Strony fajnego nasycenia, masy i swobody grania z lekkim otwarciem najwyższego podzakresu środka pasma. Czy ten ostatni aspekt będzie Wam przeszkadzał, pokaże konkretna konfiguracja. Jeśli tak, wiecie co zrobić. Jeśli natomiast nie, oszczędzone na końcową konfigurację środki mogą zostać przeznaczone na płyty. Komu konkretnie dedykowałbym tytułowy wzmacniacz Kinki Studio EX-M1+? To wynika z testu, czyli bez wyjątku wszystkim, poza posiadaczami już na starcie nazbyt jasnych systemów. Co prawda i takie da się skonfigurować na swoją modłę, jednak na tle reszty zestawów może to być ciężka harówka. Jednak biorąc w obronę tych ostatnich, w przypadku końcowego sukcesu nie zdziwię się, gdy zakochają się w Kinkim na zabój. Przecież od dawna wiadomo, że im w sprostaniu danego problemu nam jest trudniej, tym rozwiązanie go satysfakcjonuje nas znacznie dłużej.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: AVcorp Poland
Cena: 15 790 PLN

Dane techniczne
– Pasmo przenoszenia: 10-150 kHz (± 3dB)
– THD+N: 0,0232%; 0,006% (A-ważony)
– Stosunek S / N: > 103dB
– Moc wyjściowa: 2 x 215 W (8Ω)
– Współczynnik tłumienia: 2000
– Gain (wzmocnienie): Normal Gain 26 dB
– Wejścia: 3 x RCA, 1 x XLR, HT BYPASS x 1
– Czułość wejściowa: 2,25 Vrms – 3,6 Vrms
– Impedancja wejściowa: 50 kΩ
– Wyjście: terminale głośnikowe, wyjście przedwzmacniacza x 1
– Maksymalne napięcie wyjściowe: 55VAC
– Wymiary (S x W x G): 430 x 125 x 370 mm
– Waga: 25 kg

Pobierz jako PDF