1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Vitus Audio RI-101 MkII

Vitus Audio RI-101 MkII

Link do zapowiedzi: Vitus RI-101mkII

Opinia 1

Wydawać by się mogło, że całkiem niedawno gościliśmy u siebie poniekąd otwierającą duńskie portfolio, nad wyraz udaną, integrę RI-100. Niestety szybki rzut oka na datę publikacji soundrebelsowych refleksji dość brutalnie sprowadził nas na ziemię weryfikując owe „niedawno” do ponad 6 ½ roku od ostatniego spotkania z protoplastą naszego dzisiejszego gościa. Nie oznacza to bynajmniej „przespania” powyższego okresu, czy też ponad sześcioletniego odwyku od urządzeń wychodzących spod rąk Hansa Ole Vitusa, gdyż ograniczając się li tylko do amplifikacji w tzw. międzyczasie mieliśmy niekłamaną przyjemność brać na redakcyjny tapet niepozorne SL – 102 & SM – 011, monstrualną końcówkę MP-S201, czy też nie mniej imponujący zestaw SL-103 & SS-103, co jest nad wyraz namacalnym dowodem, że rękę na pulsie trzymaliśmy a i reprezentujący ww. markę rodzimy dystrybutor – katowicki RCM, nie zapominał od czasu do czasu porzucić nam coś ciekawego do odsłuchu. Niemniej jednak z powodu zaskakująco szybkiego, choć w pełni zrozumiałego, o czym dosłownie za chwilę, zastąpienia RI-101 gruntownie przekonstruowaną wersją mk2 na model pośredni się nie załapaliśmy, za to w ramach niniejszej epistoły i nadrabiania zaległości, serdecznie zapraszamy na spotkanie z Vitusem RI-101 mkII.

Biorąc pod uwagę powszechną, stosowaną w obrębie poszczególnych marek, unifikację już dawno dałem sobie spokój z próbami usilnego wynajdywania mniej, bądź bardziej oczywistych różnic. Oczywiście jeśli coś rzuci mi się w oczy to dobrze, jeśli jednak nic za gałkę nie złapie to też nic się nie dzieje, gdyż w dobrym tonie jest dostarczenie pakietu informacji o ewentualnych modyfikacjach przez samego producenta, bądź dystrybutora. Ot lista kluczowych, bądź li tylko kosmetycznych zmian sprawiających, by posiadacze starszych wersji bez większych oporów byli w stanie dokonać aktualizacji audiofilskiego parku maszynowego a jednostki dopiero wkraczające do elitarnego klubu miały świadomość zakupu przysłowiowej „świeżynki”. Tymczasem ani przed, ani co zaskakujące również po dostarczeniu tytułowej integry żadna ze stron nie kwapiła się z „puszczeniem farby” odnośnie skali i obszaru modów będących przyczynkiem do wprowadzenia najnowszej inkarnacji. Od czego jednak rozbudowana siatka naszych informatorów, oraz wszędobylski Internet.
Zacznijmy jednak od tego, co widać gołym okiem, czyli pobieżnej charakterystyki aparycji naszego bohatera. Jak to zwykle w Vitusach bywa masywny aluminiowy front na dwa „skrzydła” dzieli pionowa tafla akrylu, pod którą ukryto niewielki bursztynowy wyświetlacz oraz czujnik IR. Po lewej stronie, w orientacji pionowej, ulokowano trzy przyciski odpowiedzialne za wybór źródła, nawigację po menu i usypianie/wybudzanie. Prawa flanka może pochwalić się bliźniaczym zestawem przycisków, którym tym razem przydzielono funkcję regulacji głośności i wyciszenia. Korpus wykonano z jednego, giętego i zachodzącego na podstawę, przy czym gęsto ponacinanego profilu. Warto mieć przy tym świadomość, iż jego „ażurowość” nie wynika li tylko z „wizji artystycznej” konstruktora, lecz przede wszystkim z konieczności zapewnienia wentylacji trzewiom integry zdolnej oddać imponujące 300W przy 8 i 600 W przy 4Ω. Ponadto biegnące wzdłuż boków, ukryte pod nią masywne radiatory nader skutecznie nagrzewają całość i lepiej zostawić wokół 101-ki nieco miejsca o stawianiu na niej czegokolwiek nawet nie myśląc.
Ściana tylna, to prawdziwa radość dla audiofilskich oczu i sama przyjemność natury ergonomicznej. Dedykowane lewemu i prawemu kanałowi interfejsy rozmieszczono bowiem symetrycznie względem stanowiących oś symetrii gniazd uziemienia i zasilającego. Do dyspozycji otrzymujemy trzy pary XLRów i dwie RCA, uzupełnione zbalansowanymi wyjściami na zewnętrzną końcówkę mocy. Terminale głośnikowe są pojedyncze, lecz solidne i na tyle rozsunięte, że bez najmniejszych obaw możemy podpiąć pod nie nawet najbardziej masywne widły. Wzorem poprzedników nie zabrakło również zaślepionych slotów na wyjścia/wejścia opcjonalnych kart rozszerzeń. Na wyposażeniu znajduje się również standardowy apple’owski pilot zdalnego sterowania.
A teraz garść różnic, o jakich udało nam się w trakcie małego śledztwa o tytułowej integrze dowiedzieć W porównaniu do swoich przodków najnowsza odsłona 101-ki nieco urosła i przytyła, choć nie mając obu egzemplarzy podstawowej wersji duńskiej amplifikacji ani na pierwszy, ani na kolejny rzut oka nie sposób tego zauważyć, gdyż zmiany są praktycznie kosmetyczne. 100-ka bowiem miała 182 mm wysokości, 430 mm głębokości i wagę 37 kg, z kolei 101 mk2 może pochwalić się 195mm wysokości, 470 mm głębokości i 40 kg. Co ciekawe kilkukrotnie spotkałem się z opiniami wtajemniczonych w temat, czyli z kręgów możliwie bliskich Hansowi Olemu, że zmiany poczynione w trzewiach są na tyle krytyczne, iż ich zasięg znacznie przekracza to, co różniło RI-101 od RI-100. Chodzi mianowicie o zaimplementowanie w trzewiach dzisiejszego gościa kilku rozwiązań z obszaru zasilania i sekcji przedwzmacniacza pochodzących z flagowej integry SIA-030, gdyż właśnie jej premiera i opracowane specjalnie dla niej rozwiązania skłoniły Vitusa do tak szybkiej roszady w podstawowym modelu. Ile w tym prawdy nie mi osądzać, tym bardziej, że z pierwszą wersją 101-ki, która ujrzała światło dzienne zaledwie wiosną 2018 r., nie mieliśmy okazji się zaznajomić, jednak w porównaniu do 100-ki brzmieniowo przeskok jest dramatyczny. A czego dotyczy? Cóż, tym zajmiemy się w poniższym akapicie.

Po standardowej, kilkudniowej rozgrzewce pozwalającej na „dojście” wzmacniacza do siebie po trudach podróży, stabilizacji tak termicznej, jak i elektrycznej, oraz mając na uwadze fakt, iż o odpowiedni przebieg zadbał już dystrybutor, jasnym stało się, że najnowsza odsłona 101-ki po swoich protoplastach odziedziczyła co najwyżej numerację i aparycję, gdyż brzmieniowo odsadza je o lata i to świetlne. 100-ka była na swój unikalny sposób „wredna jak diabli”, jednak wrednością ze wszech miar pożądaną, gdyż stanowiła nader namacalny przykład „drutu ze wzmocnieniem”. Nic sobie nie zachowując, nic również od siebie nie dodawała, za to bezpardonowo punktowała wszystkie błędy jakie popełniliśmy przy konfiguracji naszego systemu, oraz te popełnione przez konstruktorów poszczególnych jego składowych. Ot takie pozornie sprzeczne dwa w jednym, czyli ucieleśnienie logiki parakonsystentnej – ideał, jak i przekleństwo jednocześnie. Nie ma się co oszukiwać – po prostu większość słuchaczy nie była, nie jest i pewnie jeszcze długo nie będzie przygotowana, bądź wręcz nie chce, poznać prawdy o własnym „ołtarzyku”. Oczywistą alternatywę stanowiła A-klasowa SIA-025, jednakże ze względu na swoją adekwatną do reprezentowanej klasy i wyrafinowania, cenę rozpatrywać ją można było co najwyżej w kategoriach czysto życzeniowych. Tymczasem śmiem twierdzić, iż 101-ce w odsłonie mk2 zdecydowanie bliżej właśnie do owej 25-ki, aniżeli samej 100-ki. Niby dalej mamy do czynienia z niezwykłą transparentnością i niesamowitą precyzją, jednak laboratoryjna analityczność ewoluowała w stronę iście organicznej rozdzielczości i wyrafinowania. „Body”, tkanka wypełniająca kontury stała się bezsprzecznie bardziej soczysta, krwista, tętniąca życiem i po prostu namacalna. Nawet tak pozornie banalne albumy, jak daleko nie szukając „Louder Than Words” Lionela Richie czarowały gęstym i aksamitnym brzmieniem niepozbawionym fenomenalnej trójwymiarowości i namacalności. Zaskakujące było to, jak precyzyjna a zarazem naturalna może być gradacja planów, jak realistycznie materializować może się wokalista i jak homogenicznie, spójnie wypada nomen omen stricte komercyjna produkcja. W dodatku nawet syntetyczny i zazwyczaj dwuwymiarowy bas pokazał swe nieznane do tej pory oblicze czarując z jednej strony mięsistością a jednocześnie nie stroniąc od ukazywania swej różnorodności i złożonej struktury. Zamiast monotonnego „łupania” zaprezentował bowiem pełne spectrum niuansów, bogactwo wybrzmień i oczywistych zmian tak tempa, jak i struktury, konstrukcji poszczególnych elementów kompozycji.
Kolejną z pozycji, którą z pewnymi obawami przepuściłbym przez „starą” setkę a na jej najnowszej odsłonie nie tylko mnie po prostu zachwyciła, niejako przy okazji wgniatając w fotel to prog-doom-black-deathowy, stanowiący iście wybuchową i ciężkostrawną, dla niewtajemniczonych, mieszankę album „The Banished Heart” pochodzącej z Houston formacji Oceans of Slumber. Ciężkie jak żarty posła Suskiego i powolne jak tok rozumowania Sasina gitarowe riffy wsparte perkusyjnymi blastami fenomenalnie kontrastują z iście zwierzęcym growlem intensyfikującym melodykę partii wokalnych Cammie Gilbert. O dziwo to nad wyraz poprawnie zrealizowany krążek, który dzięki duńskiej amplifikacji zyskał nie tylko na energii, co przede wszystkim na komunikatywności i mówiąc wprost atrakcyjności. Oczywiście słuchacze preferujący zdecydowanie mniej agresywne i skomplikowane formy artystycznego wyrazu mogą kręcić nosem na zbyt kakofoniczną partyturę i niezbyt licujące z High-Endem klimaty, jednakże wychodzę z założenia, że od pewnego pułapu sprzęt audio powinien każdy rodzaj muzyki grać co najmniej dobrze, by traktować go na serio nie czuję wewnętrznej potrzeby na stosowanie taryfy ulgowej. Dlatego też katuję go takimi a nie innymi krążkami a wszystkim malkontentom polecam odsłuch np. coveru „Cashmir” ww. kapeli, który powinien ich jeśli nie zainteresować, to przynajmniej udobruchać. W końcu to klasyka rocka, a że zagrana nieco ciężej niż zazwyczaj, to już zupełnie inna bajka.
Myliłby się jednak ten, kto uznałby najnowszą integrę Vitusa za podkręcającą tempo i stosująca swoiste turbodoładowanie zawsze i wszędzie, gdyż wystarczy sięgnąć po nad wyraz minimalistyczny, czy wręcz oparty na grze ciszą „White Night” Stephana Micusa zrealizowany w jego prywatnym MSM Studio. Ten, 23 z kolei, nagrany dla ECM-u krążek przywołałem z premedytacją, gdyż wykorzystane podczas jego powstawania instrumentarium daje niezwykłą okazję do smakowania wyrafinowanych i nieoczywistych barw, brzmień i smaków z najodleglejszych zakątków świata. Mamy 14-strunową gitarę, kalimbę z Botswany, duduk z Armenii a na „Fireflies” 22 ścieżki hinduskich gwizdków i to w dość zaskakujących kombinacjach. Całość jednak okazuje się nad wyraz spójna, idealnie wkomponowując się w ramy multikulturowego koncept-albumu. Vitus ze swojej strony dołożył tylko wewnętrzny spokój, atłasowo czarne tło i analogową barwę instrumentów. Mało? Może tak to z boku wyglądać, jednak podczas odsłuchu efekt był nie tylko wysoce satysfakcjonujący, co kompletny i skończony.

RI-101 mkII to moim zdaniem konstrukcja przełomowa. Konstrukcja, która podnosi już wcześniej i tak zaskakująco wysoko zawieszoną poprzeczkę walorów sonicznych otwierającej portfolio Vitus Audio serii Reference. Łączy w sobie motorykę i moc „starej” 100-ki z wyrafinowaniem oraz bogactwem barw SIA-025, stanowiąc jednocześnie przedsmak tego, co Hans Ole oferuje pod postacią nieosiągalnej dla większości śmiertelników SIA-030.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jedno jest pewne. Będący zarzewiem dzisiejszego spotkania duński producent Vitus Audio w naszym kraju jest typowym przedstawicielem tak zwanego pierwszego wyboru. To zaś oznacza, że zwyczajowo w nawet najbardziej niezobowiązujących kuluarowych rozmowach zostaje wymieniony w pierwszej kolejności do potencjalnego, przedzakupowego odsłuchu. Oczywistym jest, iż na taką reputację trzeba sobie zapracować, co biorąc pod uwagę mnogość wiadomych konstrukcji stacjonujących u moich znajomych mniemam, udało się znakomicie. Niestety czas mija i chcąc dotrzymać kroku cały czas rozwijającej swoje konstrukcje konkurencji nie można osiąść na laurach odcinając przysłowiowe kupony, tylko konsekwentnie wdrażać nowe, rzecz jasna podnoszące walory brzmieniowe dotychczas oferowanych konstrukcji, pomysły. Taki też cel przyświecał Ole Vitusowi, gdy stosunkowo niedawno wypuszczał na rynek najnowsze dziecko z samego dołu cennika. Nie miał zamiaru zostać na tak zwanym lodzie i po umiejętnych modernizacjach układów elektrycznych powołał do życia nową wersję rozpoczynającego ofertę firmy wzmacniacza zintegrowanego Vitus RI-101 Mk II, którego wizytę w naszej redakcji zawdzięczamy katowickiemu dystrybutorowi RCM.

Wygląd rzeczonego modelu Vitusa w stosunku do poprzednika nie przeszedł żadnych znaczących korekt. To w moim odczuciu bardzo dobry ruch, gdyż ryzykownym jest zmieniać coś, co przez lata sukcesów zdążyło zakorzenić się w umysłach klientów. Dlatego też w skrócie wspomnę, iż zderzając się z tytułowym RI-100 MkII mamy do czynienia ze stosunkowo dużą, do tego – uwaga! – bardzo ciężką jak na wzmacniacz zintegrowany, ubraną w aluminium maszyną. Jej front wykonano z dwóch grubych płatów wspomnianego glinu nachodzących na zorientowaną w ich centrum, pionową wstawkę z czernionego akrylu. W celach realizacji obsługi manualnej urządzenia – w komplecie startowym dostajemy oczywiście adaptowanego od Aple’a pilota, w dolnych parcelach każdej z bocznych nakładek zaimplementowano po trzy pozwalające poruszać się po rozbudowanym MENU guziki funkcyjne, a w znajdującym się pomiędzy nimi akrylu informujący nas o zadanej czynności, mieniący się poświatą jasnego bursztynu wyświetlacz. Z uwagi na solidne nagrzewanie się wewnętrznych układów elektrycznych boki i górna tafla obudowy spełniając zadanie wentylacji grawitacyjnej zostały uzbrojone w kilka bloków poprzecznych otworów. I gdy wydawałoby się, że najlepsze mamy już za sobą, dochodzimy do zjawiskowo na tle konkurencji, wyposażonego tylnego panelu przyłączeniowego. Jego zjawiskowość polega na szczelnym zapełnieniu całej połaci awersu, na którym znajdziemy pięć wejść liniowych – 3 XLR i 2 RCA, jedną przelotkę XLR jako PRE OUT, pojedyncze terminale kolumnowe, gniazdo zasilania IEC i w wersji testowej dwa zaślepione sloty na opcjonalne wyposażenie integry w wewnętrzny przetwornik cyfrowo/analogowy.

Przyznam szczere, że aplikując w swój tor opiniowany wzmacniacz nie wiedziałem, czego tak naprawdę się spodziewać. Powodem było bardzo równe, w znaczeniu bez żadnych wyskakujących z kapelusza artefaktów, granie pierwszej wersji RI-100. Mocne w dole, nasycone i energiczne na środku i może bez nadmiernych ekscytacji, ale co najmniej dobrze zaprezentowane w kwestii wysokich tonów. To była jego główna zaleta i bałem się, że siłowe upiększanie świata muzyki, aby tylko wprowadzić nowy model do cennika, może odbić się producentowi pewnego rodzaju czkawką. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Natomiast wydarzyło się coś innego i do tego bardzo pozytywnego w skutkach. Powiem więcej, przywołując z pamięci testowe starcie z protoplastą dzisiejszego bohatera wręcz naturalnego od strony szukania jakiegokolwiek rozwoju danej konstrukcji. Otóż Ole Vitus przeprojektowując układy wejściowe tchnął w nową „setkę” szczyptę oddechu, przez co zyskał praktycznie każdy aspekt brzmienia piecyka. Niby wzrosła tylko witalność dźwięku – nie mylić z rozjaśnieniem, a skorzystał na tym każdy wycinek pasma. Począwszy od dolnego zakresu, który teraz stał się bardziej zebrany w sobie, przez obecnie bardziej transparentnie wybrzmiewającą średnicę, po pełne powietrza wysokie tony, przekaz w pozytywnym tego słowa znaczeniu zaczął tryskać feerią dawniej nieco przykrytych, obecnie w końcowej fazie fenomenalnie słyszanych cichych wybrzmień. Niby wydarzyło się niewiele, ale od pierwszych dźwięków słychać było, jak mocno wpłynęło to na całościowe postrzeganie prezentacji świata harmonijnie ułożonych na pięciolinii dźwięków. To o tyle ważne, że zyskał na tym praktycznie każdy rodzaj muzyki. Nie było znaczenia, czy słuchałem pieśni do Sybilli w opracowaniu Jordi Savalla, gdzie w tym podejściu echo nie zakłócając głównej prezentacji partii wokalnych, fenomenalnie wzmacniało ich długotrwałe rozwibrowanie pod sklepieniem z rozmachem budowanego przybytku sakralnego, czy będących moim głównym konikiem muzycznym jazzowych trio z Garym Peacock-iem, Paulem Bley’em i im podobnym, w wirtuozerii których teraz z łatwością przysłowiowymi oczami wzmacnianej świetną prezentacją, wyobraźni dopatrywałem, a raczej dosłuchiwałem się najdrobniejszych, często wręcz niechcianych, bo przypadkowych, dotknięć obsługiwanych przez artystów instrumentów. Jednak zaznaczam, iż wspomniane artefakty nie stały się nagle myślą przewodnią dobiegających do mnie wydarzeń, tylko wybrzmiewającym w odpowiednim momencie, pełnoprawnym zapisem słuchanych produkcji muzycznych. W podobnym tonie, czyli w świetle dobrego, a przez to znacznie przyjemniej przyswajalnego wglądu w nagrania wypadała również nie tylko znacznie cięższa – czytaj rockowa i jej podobna, ale również elektroniczna muzyka. To za każdym razem było pozbawione natarczywości, ale pełne oddechu otwarcie się muzyki na słuchacza. Oczywiście agresja jako taka była, choćby z racji nieodzowności jej bytu w tego rodzaju twórczości, ale ta zaplanowana przez muzyków, a nie spowodowana natarczywością zbyt ofensywnego odtworzenia słuchanego materiału, co najczęściej jest pakietem zwykłych zniekształceń, a nie zapisanych na płycie informacji. To zaś oznacza, iż w wartościach bezwzględnych było odczuwalnie mocniej w niskich rejestrach, czytelniej w środku i lotniej na górze, ale tylko dlatego, że konstruktor zdjął z przekazu przysłowiową woalkę, co wprost proporcjonalnie przełożyło się na ową pozytywnie odbieraną drapieżność dźwięku. Naprawdę byłem tym pozytywnie zaskoczony. Tym bardziej, że takie zabiegi znacznie poprawiły jakość budowania wirtualnej sceny w wektorze głębokości i dokładniej rysowały krawędzie źródeł pozornych. Dzięki temu nawet po macoszemu potraktowane realizacje rockowe potrafiły zbudować świetny w odbiorze spektakl muzyczny, na co często liczy wielu z miłośników podobnych produkcji, a co o dziwo oferuje już Vitus RI-101 Mk II.

Jak wynika z powyższego tekstu, sparing z najnowszym wcieleniem startowej integry spod znaku Vitus Audio okazał się być bardzo owocny w pozytywne zaskoczenia. Rozpoczynając odsłuch byłem pełen obaw, czy dźwięk nie zostanie szkodliwie „podkręcony”, co w efekcie skierowałoby go w szpony nadpobudliwości w którymś z podzakresów. Tymczasem okazało się, że owszem, konstruktor poprawił osiągi soniczne tytułowej „sto jedynki”, tylko w sposób jedynie otwierający przekaz w domenie bezpośredniości i swobody, a nie usilnego przypodobania się słuchaczowi dodatkową szczyptą nasycenia tudzież i tak solidnie zaprezentowanej w pierwszym wcieleniu, energii. Dlatego też typując potencjalną grupę docelową z czystym sumieniem polecam RI-101 Mk II praktycznie każdemu, kto hołubiąc nasyconemu przekazowi, szuka w nim również przyjemnego w odbiorze oddechu. Nie spodziewałem się, że już na tym poziomie cenowym można taki konsensus osiągnąć, ale jak udowadnia powyższa przygoda, jak najbardziej jest to możliwe. Ale to nie koniec dobrych wieści, gdyż Mk II-ka za sprawą dobrego zebrania się w sobie dźwięku z powodzeniem sprawdzi się również w zestawach nieco otyłych. Zaś jedyną grupą, która może nie skreślać, ale powinna przynajmniej zastanowić się nad próbami z Duńczykiem w tle, to wielbiciele latających w eterze żyletek. Niestety jego równowaga tonalna z naciskiem na barwę i nasycenie nie pozwoli zrobić z niego anorektyka.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: RCM
Cena: 13 000 €

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2×300 W rms @ 8Ω, 2×600 W rms @ 4Ω
Wejścia: 3 pary XLR, 2 pary RCA
Pasmo przenoszenia: DC – 500KHz
Odstęp sygnał/szum: >100dB
Impedancja wejściowa: 22kΩ
Czułość wejściowa: 0,7V RMS RCA) / 1,4V RMS (XLR)
Wyjścia: pojedyncze głośnikowe, pre-out
Wymiary (W x S x G): 195 x 435 x 470 mm
Waga: 40 kg

Pobierz jako PDF