1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Kuzma Stabi S New

Kuzma Stabi S New

Link do zapowiedzi: Kuzma Stabi S

Opinia 1

Dzisiejszy recenzencki odcinek na tle zwyczajowego opiniowania całkowicie nowych lub co najmniej mocno odnowionych, często oznaczonych jako wersja MK II komponentów audio, nie będzie dla nas typowym wydarzeniem. Gdybym miał określić, jak widzę to testowe podejście, po trosze potraktowałbym je jako zaskakujący w ciekawe wnioski powrót do przeszłości. Jednak nie jako odkurzanie zapomnianego produktu, tylko pokazanie wręcz przysłowiowym palcem, obecnie już w pełnym wymiarze tekstowym, iż nawet z pozoru nieduże zmiany mają zasadniczy wpływ na końcowy wynik soniczny danej konstrukcji. Co jest aż tak podatne na nawet najdrobniejsze korekty? Oczywiście świat analogu, z szerokiego spektrum którego na oficjalnych łamach przyjrzymy się znanemu chyba wszystkim – teraz po małym upgrade – gramofonowi słoweńskiego producenta Kuzma Stabi S New. Co skłoniło nas do pochylenia się nad gramofonem znajdującym się na co dzień w posiadaniu Marcina? Po pierwsze cięższy o prawie półtora kilograma, a przez to znacznie poprawiający kinetykę jego pracy talerz. Po drugie aplikacja na wspomnianym werku bardzo pożądanego przez wielu miłośników popularnych drapaków, ramienia od długości 12 cali. I po trzecie jako próba wyciśnięcia z tak uzbrojonej konstrukcji ostatnich soków, powieszenie na ramieniu wyśmienitej wkładki. Zainteresowani, co wydarzyło się podczas zabaw przy muzyce z tak wysoko jakościowo skonfigurowanym mówiąc kolokwialnie, bałkańskim Terminatorem? Jeśli tak, zatem zapraszam na kilka akapitów, których pojawienie się na naszych łanach zawdzięczamy staraniom katowickiego dystrybutora RCM.

Z uwagi na pewnego rodzaju wizualną prostotę rzeczonego gramofonu nie będę zbytnio rozwodził się w temacie technikaliów, tylko przybliżę jego ogólne założenia techniczne. Ten w swym pozornym nieskomplikowaniu jako konstrukcję nośną dla talerza i ramienia wykorzystuje połączone w kształt litery T, dwa mogące pochwalić się solidną wagą, a przez to na przekór filigranowemu wyglądowi, zaskakująco odporne na szkodliwe wibracje podłoża mosiężne wałki. Stabilizacja całości konstrukcji na miejscu spoczynku realizowana jest za pomocą grubych ringów osadzonych na końcach każdej z trzech kończyn. Jeśli chodzi o umiejscowienie najważniejszych akcesoriów, ramię zorientowano na krańcu tej swoistej litery T, w pozwalającej dobrze je skalibrować, wykorzystującej ten sam materiał co podstawa, pionowej tulei, zaś łożysko dla sub-talerza i obecnie cięższego o półtora kilograma głównego talerza tuż obok przecięcia się ramion nośnych. Jak można się domyślić, na opisanym werku nie ma miejsca na aplikację silnika napędzającego platformę nośną dla płyty winylowej, dlatego też ów ubrany w identyczną kolorystycznie obudowę motor, stawiamy pod talerzem na odległość realizującą naciąg paska klinowego, mniej więcej po przeciwnej stronie punktu mocowania ramienia, w sposób umożliwiający łatwą obsługę włącznika. Samo ramię jest firmowym, tłumionym olejowo, 12 calowym unipivotem z płynną regulacją wartości VTA – Stogi S 12 VTA. Natomiast całość wieńczy również pochodząca ze Słowenii, skądinąd świetna w kwestii dźwięku wkładka KUZMA CAR-20. Na koniec nie mogę nie wspomnieć, iż po zakupie rzeczonego drapaka nie musicie martwić się o osobisty brak wiedzy na temat złożenia tych puzzli w jedną, co istotne, dobrze spełniającą swoje zadanie całość, bowiem zawsze robi to przedstawiciel dystrybutora lub obsługującego Was sklepu.

Rzecz jasna, podobne do dzisiejszego starcie, z co prawda nieco inaczej skonfigurowanym, ale jednak w założeniach konstrukcyjnych tym samym gramofonem, nie może obejść się bez choćby zdawkowych, za to bardzo pomocnych w wychwyceniu różnic pomiędzy wersjami, porównań z punktem odniesienia, czyli konfiguracją Marcina. Dlatego też od tego rozpocznę. Otóż dotychczas bywając u mojego testowego pobratymcy, zderzałem się z dojrzałym, pełnym energii i dobrze zdefiniowanym w kwestii swobody wybrzmiewania dźwiękiem. Żadnych niekontrolowanych wyskoków w bok, tylko na ile pozwalała konfiguracja, rzetelne granie praktycznie każdego materiału, co stawiało ową wersję jako bardzo dobry wybór w zestawieniu aspektów cena/jakość. I gdy wydawało nam się, że z tego niepozornego malucha niewiele da się już wycisnąć, za sprawą katowickiego dystrybutora brutalnie zostaliśmy sprowadzeni na ziemię. Po aplikacji nowego wcielenia Stabi S w redakcyjny tor okazało się, iż to moi drodzy nie był drobny, ba, nawet nie duży, ale bardzo duży przeskok jakościowy. Oczywiście finalny wynik opierał się o sumę trzech zmiennych, w postaci wspomnianego cięższego talerza, dłuższego oraz bardziej zaawansowanego ramienia i stojącej znacznie wyżej w hierarchii jakości oferowanego dźwięku wkładki, jednak w duchu nie spodziewałem się aż takiej skali zmian. Powodem powątpiewania było kilkukrotne zderzenie się w mojej karierze z przekombinowanym analogowym konglomeratem, gdzie werk mówiąc kolokwialnie nie uciągnął towarzystwa zbyt wyrafinowanych elementów. Czyli? Jak to zwykle bywa, miało być dokładnie, muzykalnie i co wydaje się być oczywistym, analogowo, niestety wszystko często kończyło się fiaskiem typu nadpobudliwość, przeciążenie, a czasem spowodowana prostotą napędu nawet degradacja dźwięku. Tymczasem to, co udało się uzyskać panom z RCM, było świetnym trafieniem w ciekawy punkt. Jaki? Z jednej strony daleki od często bronionej przez posiadaczy tego typu dźwięku jako analogowa muzykalność, nieczytelnej lawy zapisów nutowych. A z drugiej przy świetnym napowietrzeniu, szybkości i transparentności przekazu, umiejętnie unikający efektu jego nadpobudliwości. Oczywiście na życzenie wymianą choćby jednego kabla łatwo mogłem wszystko zmienić, jednakże pełen pozytywnego zaskoczenia postanowiłem pławić się w zastanej konfiguracji przez cały, bardzo owocny w miłe doznania test, z którego do zaprezentowania możliwości naszego punktu zainteresowania wybrałem trzy pozycje płytowe.
Na początek postawiłem na męski wokal Erica Claptona z przez niektórych uważanego za niezbyt udany realizacyjnie, krążka „Unplugged”. Tymczasem okazało się, że jeśli wkładka nie generowała zbytniej ilości zniekształceń, długie ramię znakomicie poprawiało błąd prowadzenia przywołanego rylca, a całość znakomicie uspokajała dodatkowa masa talerza, naprawdę nie miałem podstaw do najdrobniejszych narzekań. Z przerwami na oklaski publiczności odśpiewałem z Erice-m całą płytę utwór po utworze i muszę stwierdzić, iż oprócz świetnej namacalności słuchanego wydarzenia, a w szczególności brzmienia gitary, zestaw bez problemu oddawał aurę owocnego w wiele scenicznych informacji koncertu na żywo, od jego rozmachu począwszy, a na różnicowaniu głośności oklasków licznych wielbicieli w zależności od miejsca siedzenia skończywszy.
Kolejny czarny placek opiewał na jazdę be trzymanki w dwupłytowym wydaniu składanki Massive Attack „Collected”. Cel? Sprawdzenie, czy wspomniana na wstępie transparentność w obliczu elektronicznego wyżywania się na naszych organach przyswajania fonii nie przerodzi się w ciężką do zaakceptowania, bo nadpobudliwą, a przez to bolesną kakofonię. Naturalnie ta muza w założeniu jest tego orędownikiem, jednak czym innym jest dostać w ucho zamierzonym przez artystę elektronicznym przesterem, tudzież modulowanym głosem, a czym innym, znakomicie słyszalnym, bo natychmiast wychwytywalnym z racji czy to kompresji, czy też jakościowego oderwania od reszty frazy, zniekształceniem. I tutaj po raz kolejny muszę stanąć w obronie zestawu Kuzmy. Owszem, na moim secie ta płyta brzmi nieco mniej przenikliwie, za co osobiście uwielbiam firmę Mijajima, bo przy tym nie traci na rozdzielczości, jednak w wartościach bezwzględnych dla wielbicieli tego typu twórczości wkładka Kuzmy zrobiła to bardziej neutralnie. Kiedy trzeba, był łomot na dole, innym razem pisk na górze, jednak zawsze przy zachowaniu zdrowego rozsądku.
Na koniec zostawiłem starcie z odrobiną wyrachowania, czyli popisy znanego z projektów z Leszkiem Możdżerem Larsa Danielsona w kwartecie zatytułowanym „Liberetto II”. Interesowało mnie nasycenie kontrabasu i energia reszty instrumentów. Przecież nie samym atakiem i lotnością dźwięku muzyka żyje. Bez odpowiedniego zbilansowania ilości strun w stosunku do pudła rezonansowego tych przerośniętych skrzypiec nie usłyszymy poprawnie odtworzonej sekcji rytmicznej, co w jazzie – nie mylić z free-jazzem – jest podstawą zrozumienia, co kilku wyżywających się podczas solowych popisów, na przemian ze spokojnymi balladami muskających swoje instrumenty panów owym spektaklem na osiem rąk chciało nam przekazać. Efekt? Było dobrze, jednak osobiście dodałbym muzyce nieco miękkiego body. Jednak nie, żeby ją ratować od porażki. Co to to nie. Jedynym doskwierającym mi niuansem – choć nie zawsze – szczególnie w partiach nostalgicznych była zbyt duża zwiewność przekazu, przez co nie do końca przemawiał do mnie w kwestii intymności. Teoretycznie było wszystko, z niezłą masą włącznie, jednak jakby twardawo, co trochę utechniczniało dobiegające do mnie wydarzenia. Jednak zaznaczam, to mój punkt widzenia. Reszta aspektów od budowania wirtualnej sceny w wektorach szerokości i głębokości wespół z wyczuwalnym zrozumieniem się artystów na scenie były na bardzo dobrym poziomie.

Czy opisany przed momentem, wyraźnie lepiej wyposażony niż Marcina gramofon Kuzma Stabi S New jest dla wszystkich? Jak najbardziej. Przecież pisałem, że łatwo jest w granicach rozsądku choćby kablem sygnałowym, przewartościować jego końcowy efekt soniczny. Jednak jestem dziwnie przekonany, iż potencjalny nabywca wcale tego nie będzie chciał robić, gdyż jego brzmienie jest pewnego rodzaju próbą połączenia wody z ogniem, czyli dobrej energii ze swobodą dźwięku. A to dopiero jedna strona medalu, bowiem ta wyglądająca na fotografiach jak „zemsta hydraulika” konstrukcja, podczas konfrontacji ogranoleptycznej nabiera całkowicie innego wymiaru nie tylko w kwestii wizji, ale również solidności wykonania i co chyba najistotniejsze, założeń technicznych. Piszę to, bo nie raz z tym modelem miałem do czynienia i z każdym razem zaskakuje mnie jego dana przez stwórcę jedynie kameleonowi umiejętność metamorfozy, czyli przekładając z polskiego na nasze, łatwość przemiany z brzydkiego kaczątka na fotografiach w pięknego łabędzia podczas starcia oko w oko.

Jacek Pazio

Opinia 2

Patrząc na dynamikę zmian i iście szaleńczy pęd otaczającego nas świata trudno oprzeć się wrażeniu, że jeszcze chwila a pomimo najszczerszych chęci po prostu przestaniemy za tym wszystkim nadążać. Nawet ograniczając się li tylko do naszego podwórka wystarczy wspomnieć o sezonowej fluktuacji modeli w segmencie budżetowym i jedynie nieco spokojniejszych dwu, góra pięcioletnich interwałach odświeżania ofert producentów operujących na wyższych pułapach cenowych. Szaleństwo? Śmiem twierdzić, że w najczystszej postaci a tym samym jeden z czynników, iż zainteresowanie Hi-Fi i High-Endem bardzo często przybiera charakter czysto okazjonalny. Znaczy się uaktywniający się dosłownie chwilę przed zakupem konkretnego urządzenia, osiągające apogeum w momencie nabycia i gasnące niczym zapałka na wietrze wraz ze spadkiem emocji i oswojeniem się z nowo nabytą „zabawką”. Proszę sobie jednak wyobrazić, że są jeszcze na tym ziemskim łez padole producenci na tyle zdroworozsądkowo podchodzący do swojego portfolio, iż zmian dokonują tak sporadycznie, iż wręcz można uznać, że robią to bądź dla świętego spokoju, bądź na skutek jakiegoś tajemniczego, wewnętrznego imperatywu wywołanego konkretną koniunkcją planet. Do takich właśnie „przypadków klinicznych” śmiało możemy zaliczyć Franca Kuzmę, który bohatera niniejszej recenzji w praktycznie niezmiennej postaci trzyma w swym katalogu od … 1998 roku. Mowa oczywiście o pieszczotliwie określanym, poniekąd z racji swej niezwykle charakterystycznej aparycji, „zemstą hydraulika”, otwierającym słoweńskie portfolio modelu Stabi S, który całkiem niedawno doczekał się wersji New a dzięki uprzejmości dystrybutora marki – katowickiego RCM-u pojawił się u nas.

Nie ukrywam, iż patrząc na naszego dzisiejszego gościa i swoją, już kilkuletnią wersję, poza oczywistymi różnicami dotyczącymi kolorystyki i ramienia (używam czarnej wersji uzbrojonej w 9” Stogi), to niespecjalnie cokolwiek rzuciło mi się w oczy. Mówiąc wprost to praktycznie ten sam uroczy „brzydal” o szczątkowym chassis wykonanym z mosiężnych i przy tym zaskakująco ciężkich prętów. Diabeł jednak tkwi w szczegółach, gdyż o ile w „starej” wersji standardowy talerz ważył 3,4 kg i w ramach opcji można było go dociążyć 1,3 kg firmowym „ring clampem”, o tyle w najnowszej odsłonie utył on do 4,9 kg. Delikatnych modyfikacji doczekał się również łożyskowanie samego talerza.
Jak widać na sesji unboxingowej stabilizację na podłożu zapewniają jedynie gumowe oringi nasunięte na krańce mosiężnego „teownika”, więc obowiązek prawidłowego wypoziomowania konstrukcji spoczywa na blacie, na jakim gramofon ustawimy. Silnik jest dostawiany i przenosi napęd płaskim gumowym paskiem na ukryty pod talerzem głównym aluminiowy subtalerz. Zmianę prędkości obrotowej dokonujemy poprzez zdjęcie talerza głównego i założenie pasa na rolkę o większej/mniejszej średnicy. W komplecie znajduje się jeszcze firmowy 370g docisk i dedykowana osłona.
Dostarczony na testy egzemplarz wyposażono w firmowe ramię Stogi S 12 VTA uzbrojone w również sygnowaną przez Kuzmę wkładkę CAR-20. Ów imponujący, tłumiony olejowo 12” unipivot wykonano z aluminium a dzięki autorskiej konstrukcji mocowania nie dość, że umożliwiono regulację VTA „w locie” to również montaż w punkcie osadzenia standardowych ramion 9”.

Śmiem twierdzić, iż Franc Kuzma projektując ponad dwadzieścia lat temu Stabi gdzieś tam cały czas z tyłu głowy miał maksymę Alberta Einsteina, który uparcie twierdził, że „Wszystko powinno być tak proste, jak to tylko możliwe, ale nie prostsze”. Czego by bowiem nie mówić nie sposób odmówić naszemu dzisiejszemu bohaterowi daleko posuniętego minimalizmu, jednak minimalizmu polegającego na przemyślanych działaniach a nie standardowych oszczędnościach. Wystarczy tylko na spokojnie zastanowić się nad praktycznie będącym w zaniku, lecz zarazem zaskakująco ciężkim chassis. Zazwyczaj „zwykła” plinta, to jeśli nie pudło rezonansowe w przypadku konstrukcji „linnopochodnych”, to mniej, bądź bardziej zaawansowana technologicznie wariacja na temat popularnej „deski”, która też od siebie potrafi „dorzucić” a przy okazji owym „podrzutkiem” uraczyć zamontowane na sobie ramię. A w słoweńskiej „szlifierce” mówiąc wprost drgać nie ma za bardzo co, bo jest to konstrukcja nie dość, że nieodsprzęgnięta, to śmiało można uznać ją za masową. Oczywiście w porównaniu z daleko nie szukając Transrotorami (chociażby Dark Star Silver Shadow), ma wagę zdecydowanie mniej „absorbującą”, jednakże w zupełności wystarczającą zarówno do wygaszania ewentualnych rezonansów, jak i zapewnienia stabilnej pracy.
Podobnie sprawy mają się z ramieniem a generalnie wszystkimi ramionami Kuzmy. Doskonale zdaję sobie sprawę, że może nie wyglądają one tak finezyjnie i biżuteryjnie jak dajmy na to konkurencyjne rozwiązania Morcha, czy nawet SME, jednak już po kilku dniach użytkowania przejawu słoweńskiej myśli technicznej jakikolwiek kontakt z ramionami konkurencji może wywoływać lekkie stany lękowe, czy aby nie rozpadną się w trakcie pracy, bądź wręcz nie zostaną nam w palcach. Solidność Kuzmy przywodzi bowiem na myśl niemalże niezniszczalnego Willysa MB/MA, do którego ewentualnych napraw wystarczyły klucz, młotek i ewentualnie nożyce do blachy.
Skupmy się jednak na dźwięku, gdyż jest on nazwijmy to oględnie kompletnie nieadekwatny do postury źródła go generującego. Stabi gra bowiem dźwiękiem o zaskakująco dużym wolumenie, jednak bez zbytniego przesadyzmu, czy też sztucznego pompowania źródeł pozornych. O nie. Raczej chodzi o to, iż patrząc przez pryzmat jej aparycji – gabarytu ze zdziwieniem odkrywamy, iż nijakiego przeskalowania sceny w dół nie ma. W dodatku odważnie podane skraje pasma nieco potęgują wrażenie skali całości prezentacji. Jeśli okrasimy to ponadprzeciętną dynamiką i brakiem zawoalowania, czy też zmiękczenia ataku okaże się, że dostajemy prawdziwy dynamit. I tak też jest w rzeczywistości, gdyż z małą Kuzmą wpiętą w system nie sposób się nudzić a pozycje w stylu „Hardwired…To Self-Destruct” Metallicy, czy „RECHARGED” Linkin Park potrafią na tyle skutecznie „przedmuchać” nasz system, że po odsłuchu konia z rzędem temu, kto znajdzie choć drobinkę kurzu na wooferach. Krótko mówiąc jazda bez trzymanki. Co istotne efekt Wow nie jest budowany li tylko na iście subsonicznych pomrukach, lecz na fenomenalnej kontroli i zróżnicowaniu najniższych składowych. Wyraźnie słychać poprawę w tym podzakresie w porównaniu z moim, uzbrojonym w 10-kę Dynavectora, set-upem. Niby u mnie też jest zejście i „mięcho”, jednak firmowy zestaw Kuzmy lepiej, precyzyjniej definiuje poszczególne dźwięki nie tracąc nic a nic z natywnej homogeniczności. Oferuje też nieco więcej „powietrza” – oddechu, dzięki czemu nawet przy gęstych i zawiłych aranżacjach nie mamy uczucia klaustrofobicznego zaduchu.
Czuć to również na zdecydowanie bardziej spokojnych, wręcz minimalistycznych albumach. Przykładowo na „Vägen” Tingvall Trio, bądź nieco „gęściej” i ciemniej nagranym „Minione” Anny Marii Jopek i Gonzalo Rubalcaby oprócz niezwykłej precyzji w pozycjonowaniu poszczególnych muzyków na obszernej scenie do głosu dochodzi nieodłączna w jazzie tzw. „gra ciszą”. I tutaj nie sposób pominąć kolejną cechę Kuzmy, która dla miłośników właśnie takich klimatów może okazać się kluczową. Chodzi bowiem o jej kulturę pracy a dokładnie niezwykle niski szum własny. Powiem więcej. Prędzej w głośnikach „zaszumi” nam pseudo audiofilski phonostage, aniżeli cokolwiek związanego z pracą samego gramofonu, pomijając oczywiście fakt przesuwu igły po płycie. Chociaż uczciwie trzeba przyznać, że i pod tym względem CAR-20 raczej skupia się na ekstrakcie danych użytecznych, czyli informacji zapisanych w rowkach płyt, aniżeli wyciąganiu na światło dzienne każdego paproszka, zabrudzenia, czy ryski. Nie twierdzę bynajmniej, że nie informuje o ich istnieniu, lecz fakt ten nie zaburza melodyki i klimatu poszczególnych utworów. Ot klasyczne, niejako wpisane w winylowy krajobraz, artefakty z faktu istnienia których doskonale zdajemy sobie sprawę, lecz niespecjalnie zwracamy na nie uwagę.
Jest też jednak i druga strona medalu, przy czym objawia się ona przy dość chłodnych, czy wręcz nieco szklistych nagraniach, jak wspomniany „Vägen”, gdzie choć układ ramię-napęd cechuje fenomenalne zejście i dynamika, o czym z resztą już zdążyłem wspomnieć, to wkładka CAR-20 sama z siebie nijakiego ciepła, czy mięsistości, o ile tylko w materiale źródłowym ich nie będzie, nie doda. Dlatego też miłośnicy stereotypowo „analogowego” – dopalonego na średnicy i ociekającego słodyczą na górze grania przed decyzją o zakupie powinni sprawdzić ww. konfigurację we własnym systemie. Mój dyżurny Dynavector DV-10X5, choć ustępuje Kuzmie pod względem rozdzielczości i dynamiki, to zdecydowanie bardziej „czaruje”, więc przy bardziej agresywnym repertuarze, o ile tylko nie gustujemy w cold-industrialnych klimatach, może okazać się nie mniej ciekawą propozycją. Decyzję proszę jednak podejmować na „własne ucho”, gdyż powyższe dywagacje są oczywistą projekcją moich wybitnie subiektywnych osądów i upodobań, plus wypada wziąć poprawkę na wpływ m.in. sygnatury obecnego w Państwa systemie przedwzmacniacza gramofonowego, który z powodzeniem może dorzucić od siebie kilka kresek na suwaku saturacji tam, gdzie CAR-20 stawia na bliską wzorca transparentność.

No i mam przysłowiowy ból zęba, gdyż gdzieś tam po cichu liczyłem, iż zmiany spowodowane „przytyciem” talerza i wyższej klasy ramieniem, oraz wkładką nie będą aż tak znaczące. Niestety już po kilku taktach wiedziałem, że owe nadzieje mogę sobie co najwyżej w buty wsadzić i chciał, nie chciał powoli oswajać się z myślą kolejnych wydatków. Nie twierdzę, że moja „zemsta hydraulika” przestała grać, jednak mając świadomość jaki potencjał w niej drzemie, raczej prędzej niż później zafunduję jej mały lifting. A Państwu jedynie szczerze polecę kontakt z tym niepozornym maluchem, gdyż trudno będzie Wam znaleźć bardziej wdzięczny, vide zdolny ukazać rzeczywistą klasę aplikowanych komponentów, obiekt ewentualnych udoskonaleń w tak rozsądnej kwocie.
I jeszcze na koniec jedna uwaga. Jakby komuś przeszkadzał dość absorbujący sposób zmiany prędkości obrotowej, to też nie ma problemu – da się do Stabi S New dołożyć zaawansowany zasilacz, gdzie takich nastaw dokonuje się jednym kliknięciem. Mała rzec a cieszy.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0 , Melco N1Z/2EX-H60
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: RCM
Ceny:
Kuzma Stabi S New: 8 390 PLN
Kuzma Stogi S 12 VTA: 9 600 PLN
Kuzma CAR-20: 6 800 PLN

Dane techniczne

Kuzma Stabi S New
Masa gramofonu: 13 kg
Masa talerza: 4,9 kg
Wymiary: 400 x 300 x 130 mm
Prędkość: 33 / 45 obr/min
Silnik: synchroniczny

Stogi S 12 VTA
Długość efektywna: 304,8mm
Odległość pivot to spindle: 291mm
Odległość montażowa: 212mm
Wysięg (overhang): 13,8mm
Przesunięcie osi wkładki (offset angle): 17,8°
Masa efektywna: 13g
Max masa wkładki standardowa przeciwwaga: 15g
Masa całkowita: 1750g

Kuzma CAR-20
Typ: MC
Materiał wspornika: aluminium
Igła: syntetyczna o eliptycznym szlifie
Cewka: Miedź STD
Pasmo przenoszenia: 10Hz-33kHz
Napięcie wyjściowe: 0.3mv
Zrównoważenie kanałów: <1dB
Separacja kanałów: >23dB
Tracking Force: 2.0gr
Compliance: 8×10-6cm/dyne
Trackability: >70μm
Impedancja: 4Ω
Load Impedance: <100Ω
Waga: 17 g

Pobierz jako PDF