Opinia 1
Mając jako takie rozeznanie w branży Hi-Fi i po prostu interesując się tym, co w audiofilskiej trawie piszczy każdy z nas jest w stanie wymienić co najmniej kilka marek wyspecjalizowanych, pozostając przy samej elektronice, czy to w źródłach, czy to w amplifikacjach. Co prawda większość z nich w swoich przepastnych katalogach ma i urządzenia niekoniecznie wpisujące w główny nurt ich działalności, ale to pozycje po które sięgają głównie najwierniejsi akolici. Przykładowo jeszcze nie tak dawno C.E.C-a i Linna kojarzono głównie ze źródłami a Krella, czy Vitusa z potężnymi wzmacniaczami i niby, przynajmniej w teorii, nic nie stało na przeszkodzie, aby skompletować monoteistyczny set, lecz dziwnym trafem większość nabywców decydowała się na nieco mniej jednolite konfiguracje. Podobnie mają się sprawy z naszym dzisiejszym bohaterem, czyli angielską marką Musical Fidelity, którą większość złotouchej części populacji homo sapiens kojarzy głównie ze wzmacniaczami i to począwszy od klasycznego A1, poprzez dostojne integry i „dzielonki” z serii Electra, urocze „Prosiaczki”, czyli X-y, po współczesne eM-ki, czy wreszcie topowe Nu-Visty. Bowiem myśląc i rozglądając się za muzykalnie i soczyście grającym wzmacniaczem zawsze warto było rzucić uchem cóż tam ciekawego zmajstrował niestrudzony Antony Michaelson, gdyż w większości przypadków, może poza topową serią, szanse na spełnienie naszych oczekiwań przez MF wcale nie oznaczały zbytniego obciążenia naszego domowego budżetu. Ot świetna relacja jakości do ceny okraszona ugruntowaną pozycją na rynku, co dodatkowo dobrze rokowało przy ewentualnej, późniejszej odsprzedaży. Jednak jak to w życiu bywa apetyt rośnie w miarę jedzenia a skoro już przy konsumpcji jesteśmy, to jaki sens jest oddawać własny kawałek high-endowego tortu, skoro jeśli nawet nie wszystkim, to przynajmniej części posiadaczy i potencjalnych nabywców flagowej 800-ki można zaproponować adekwatne klasą brzmienia i posturą, dedykowane źródło. Tym oto dotarliśmy do głównego bohatera niniejszej recenzji, czyli topowego odtwarzacza Musical Fidelity – Nu-Vista CD.
Już podczas procesu spedycyjnego można na własnym grzbiecie przekonać się, że pojęcie downsizingu, przynajmniej na razie, jest dla poddanych Jej Królewskiej Mości całkowicie obce. W przepastnym, podwójnym kartonie zdolnym swobodnie zmieścić potężny wzmacniacz spoczywa otulona aksamitnym pokrowcem nie mniej imponująca bryła blisko dwudziestokilogramowego odtwarzacza. Masywny, ścięty na dole i górze front zdobi centralnie umieszczony dwuwierszowy, zielony wyświetlacz nad którym laserowo wyfrezowano nazwę modelu a poniżej wygospodarowano miejsce na uzbrojoną w prowadnicę tackę transportu, która może nie cierpi na deliryczną dychotomię budżetowych CD-ków, ale do płynności i kultury pracy znanej z dyskofonów Accuphase’a dzieli ją zaskakujący dystans. Nie ma jednak co marudzić, bo już normalna, czyli po połknięciu płyty, praca napędu jest praktycznie niesłyszalna. Zanim opuścimy en face Musicala wspomnę jeszcze o całkiem zgrabnie wkomponowanych dwunastu przyciskach, z których lewa szóstka odpowiada za wybór źródeł i wybudzanie/usypianie odtwarzacza a prawa za standardową obsługę jego pracy, oraz włączanie/wyłączanie wyświetlacza.
Pomimo braku jakichkolwiek technologicznych przesłanek ściany boczne zastąpiono znanymi m.in. z 800-ki podłużnymi radiatorami, które nadają bryle zauważalnej drapieżności i przy okazji idealnie komponują się ze wspomnianą amplifikacją. Na płycie górnej oczywiście nie zapomniano o ozdobnym szyldzie z nazwą marki i zakratowanym okienku, przez które poświatę roztaczają otoczone ledowymi aureolkami Nu-vistory. Podobnie jak we wzmacniaczu barwa podświetlenia ewoluuje od czerwonej od razu po włączeniu, poprzez żółtą w fazie rozgrzewania, po szmaragdowo-zieloną w momencie osiągnięcia stabilności termicznej.
Ściana tylna, dzięki wykorzystaniu miedzianego, zachowanego w naturalnym kolorze panelu stanowiącego bazę do licznych przyłączy prezentuje się niezwykle intrygująco. Pomijając fakt obecności zdublowanych wyjść analogowych – dostępnych zarówno w formie wygodnie rozsuniętych terminali RCA i ulokowanych poniżej XLRów przyjemną niespodzianką jest prawdziwa klęska urodzaju interfejsów cyfrowych począwszy od wyjść koaksjalnego i optycznego na dwóch koaksjalnych i dwóch optycznych wejściach skończywszy. Co prawda dziwić może brak tak oczywistego w XXI w. portu USB, ale Nu-Vista to zgodnie z solennymi zapewnieniami producenta rasowy, high-endowy odtwarzacz CD a obecność USB-DACa ową elitarność jedynie by rozmywała. Z resztą, skoro tytułowy player nie jest w stanie obsłużyć typowo gęstych, czyli wykraczających poza ramy 192 kHz sygnałów, to i sens podpinania pod niego komputera wydaje się dość dyskusyjnym pomysłem.
Na odrębne zdanie zasługują również nóżki, na jakich usadowiono Musicala, gdyż producent zadbał zarówno o miękkie filcowe podkładki, które zapewnią użytkownikom „pochwałę wzrokową” ze strony Pań domu, jak i masywne, wkręcane stożki nie tylko minimalizujące powierzchnię styku playera z podłożem, ale i nadające całej bryle nieco więcej optycznej lekkości.
Jeśli zaś chodzi o wspomnianą iluminację, to w zależności od nastroju i chwilowego widzimisię możemy wybierać i przebierać, niczym w ulęgałkach, wśród ośmiu dostępnych kombinacji począwszy od całkowitego zaciemnienia po pełne rozświetlenie ekranu frontowego, komory lamp i listwy dolnej. Nie powiem, żeby takie efekty specjalne nadawały topowemu Musicalowi elegancji i szyku, lecz uczciwie trzeba przyznać, że do niektórych wynalazków z CHRLD, czy ciężarówki Irlandzkiego Św. Mikołaja jeszcze sporo brakuje. W końcu, jak widać na załączonych zdjęciach Anglicy postawili na kojącą zszargane nerwy zieleń a nie oscylujący na granicy fioletu błękit, jak to mają w zwyczaju azjatyccy konkurenci a poza tym całą tą neonową otoczkę można po prostu wyłączyć i podczas odsłuchu pogrążyć się w nieprzeniknionym mroku.
Pomimo nad wyraz pokaźnych rozmiarów i równie imponującej wagi wizja lokalna trzewi angielskiego flagowca może najdelikatniej mówiąc wprawić ciekawskich w lekką konsternację, Centralnie umieszczony „komputerowy” napęd firmowany przez Stream Unlimited, zamkniętą w prostopadłościennej puszcze sekcję zasilania i usytuowane na poprzecznej belce miniaturowe cztery Nu-Vistory uzupełnia bowiem tylko kilka niewielkich drukowanych płytek a pozostała, pusta przestrzeń sprawia dość przygnębiające wrażenie. Nie ma jednak co marudzić, gdyż warto mieć na uwadze, że mamy do czynienia z członkiem królewskiej serii Musicala i takie pochodzenie zobowiązuje. Pół żartem pół serio można wręcz powiedzieć, że jedynym znanym przypadkiem aspiracji „naleśnika” do miana High-Endu jest Devialet a najwyraźniej Antony Michaelson niespecjalnie chciał się pod tym względem z Francuzami ścigać stawiając na zgodność i wzorniczą unifikację z pozostałymi urządzeniami flagowej linii. Z pozostałych niuansów natury technicznej warto wspomnieć, że w roli przetwornika użyto dwóch kości (po jednej na kanał) PCM1795 Burr-Browna zdolnych obsłużyć sygnały do 32-bit/192kHz. Jednak zdecydowanie bardziej istotną informacją wydaje się być fakt, iż stanowiące znak firmowy Nu-Visty metalowo-ceramiczne mini lampki tak naprawdę usłyszymy jedynie na wyjściach RCA gdyż na XLRach możemy jedynie cieszyć oczy ich podświetleniem a sygnał i tak i tak płynie przez kości Texas Instruments OPA1644.
W związku z informacjami podanymi w końcowej części powyższego akapitu sesję odsłuchową podzieliłem na dwie części – pierwszą z wykorzystaniem XLRów i drugą, z użyciem „ulampionych” terminali RCA. Kolejność taka wcale nie była przypadkowa, gdyż w większości przypadków w moim systemie lepiej grają połączenia zbalansowane, więc uznałem, że skoro wylądowało u mnie źródło za ponad czterdzieści pięć tysięcy to nie zaszkodzi odpowiednio je dopieścić i stworzyć możliwie komfortowe warunki pracy. Przedodsłuchowe oczekiwania dodatkowo rozbudziła nieopatrznie przeczytana deklaracja producenta jakoby „Nu-Vista CD charakteryzuje się znakomitym, ciepłym dźwiękiem”, czyli można byłoby uznać, że po wpięciu tytułowego odtwarzacza w tor powinniśmy zyskać dostęp do pastelowej krainy łagodności. Tymczasem o pierwszych taktach, jakie dobiegły mych uszu można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są ciepłe. Pech chciał, że w szufladzie Musicala wylądował blues-rockowy, dość chropawy z natury krążek „’Til Your River Runs Dry” Erica Burdona i owa chropawość zamiast kojąco-miodowej otoczki została ewidentnie zintensyfikowana. Chociaż nie, to nie była intensyfikacja a raczej zniwelowanie jej zawoalowania, zbliżenie do naturalnej surowości i nastawienie na neutralność i transparentność aniżeli puszczanie oka ku publiczności. Dla pewności i świętego spokoju przez kilka kolejnych dni odtwarzacz poddawałem głównie zbiegom wygrzewająco-akomodacyjnym aby mieć pewność, że powyższe obserwacje nie dotyczą jedynie początkowej fazy jego użytkowania. Jednak gdy po prawie tygodniu efekt był dokładnie taki sam uznałem, że ten typ po prostu tak ma i już. Nie, żeby mi taki sposób grania w czymkolwiek przeszkadzał, bo charakterystyczna rześkość i witalność dźwięku oferowana przez MF niosła nie tylko potężną dawkę witalności, ale i ponadprzeciętne doznania natury przestrzennej. Scena była bowiem nie tylko niezwykle szeroka, co głęboka a przy okazji okraszona niesamowicie wysoko usytułowanym sklepieniem nadającym całości swobody i oddechu. Wybornie w takiej stylistyce odnajdywały się nagrania zrealizowane w kubaturach kościelnych, czyli m.in. „In My Solitude: Live at Grace Cathedral” Branforda Marsalisa, czy „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda. W obu powyższych przypadkach w pełni uprawnione wydaje się używanie takich określeń jak spektakularne i imponujące jeśli chodzi o aurę pogłosową oraz precyzję w ogniskowaniu źródeł pozornych i to zarówno w wektorze szerokości, jak i głębokości, więc w rubryce odpowiedzialnej za efekty 3D spokojnie możemy wpisać dużego plusa. Nie ma jednak róży bez kolców i skoro eteryczność i holograficzna wręcz trójwymiarowość zbierają same superlatywy, to już fundament basowy aż takiego entuzjazmu, przynajmniej u mnie, nie budził. Co prawda nie można mu było zarzucić braku kontroli, szybkości, czy zróżnicowania, lecz w jego przypadku akcent został ewidentnie postawiony na chrupkość, po angielsku świetnie w tej roli spisuje się słowo „crispy”, aniżeli wolumen i masę. Mamy zatem do czynienia z prezentacją z jednej strony obszerną i niewątpliwie imponującą, lecz z nieco przesuniętą ku górze równowagą tonalną, co niektórym zbyt ociężałym nagraniom „robi dobrze” i takie „New Moon Daughter” Cassandry Wilson potrafi pokazać swoje drugie, nieco bardziej rozdzielcze oblicze, lecz już na „…And Justice For All” Metallicy trzeba mieć ewidentnie nastrój i po prostu się za nim stęsknić, bo całość wypada nieco zbyt szkliście i szeleszcząco.
W tym momencie mógłbym zakończyć recenzję jakimś wymijającym stwierdzeniem, że na topowego Musicala lepiej uważać i zanim się na niego zdecydujemy dokładnie przejrzeć posiadaną płytotekę, jednak tego nie zrobię, gdyż … czas najwyższy na zmianę kanału transmisji i przesiadkę na „dopalone” nu-vistorami złocone terminale RCA. Dodatkowo aby zachować pozory obiektywności opierać się będę na pozycjach płytowych wykorzystanych w pierwszej części i od razu zaznaczę, że … będzie tak jak w kinie. Nie, nie chodzi mi w tym momencie o zapachy i odgłosy konsumpcji wszelakiej maści przekąsek serwowanych w przedsionkach, lecz o pewną, nieosiągalną w domowych warunkach atmosferę i kolorystykę. Z lampowym wspomaganiem dźwięk angielskiego flagowca ewoluował, wydoroślał i nabrał nie tylko masy, lecz i soczystości. To, co wcześniej można było określić mianem precyzyjnego, czy rozdzielczego zyskało na realizmie, lecz odbyło się to nie na drodze dalszego wyostrzania konturów a jedynie przyoblekania ich w żywą, tętniącą tkankę. Eric Burdon nadal chrypiał swym szorstkim i lekko matowym głosem, ale głos ten dobiegał z głębszych pokładów jego płuc, większą rolę zaczęły odgrywać barwa oraz wolumen i wreszcie można było mówić o tzw. ładunku emocjonalnym, który wcześniej był co najwyżej sygnalizowany. W „kościelnych” reprodukcjach Marsalisa i Godarda też zmieniło się co nieco, gdyż nadal obecny pogłos kubatury wzbogacony został o aurę otaczającą poszczególne instrumenty. To już nie było tylko echo, czy pogłos, lecz również ciepła poświata otaczająca solistów. Nawet nieco „dopalona” na średnicy Cassandra Wilson nie straciła animuszu i nic a nic nie poświęcając z napowietrzenia przekazu potrafiła zaśpiewać ze zdecydowanie większym sex-appealem. A teraz najlepsze, czyli zostawiona na deser Metallica. Przemiana jaką przeszedł Musical po zmianie stopnia wyjściowego podziałała na Metę niczym letnia ulewa po upalnym dniu. Wspominane wcześniej przesunięcie środka ciężkości ku górze zostało bowiem nie tylko skorygowane, co wręcz nieco przesunięte ku dołowi, co automatycznie zaowocowało subiektywnym zwiększeniem dynamiki i potęgi przekazu, To, co wcześniej cykało i syczało przerodziło się w oświetlone złotymi promieniami zachodzącego słońca uderzenia blach i soczyste gitarowe riffy. Co ciekawe góry nie ubyło, ale wyraźnie w stronę ciepła przesunięta została jej temperatura a tym samym zwiększyła się przyjemność odsłuchu. Podobnie było ze średnicą, gdzie zarówno gitary, jak i dziarskie porykiwania Jamesa Hetfielda miały w sobie tyle adrenaliny, że można byłoby ją dawkować z równym powodzeniem, co podwójne espresso w poniedziałkowy poranek.
Jednak aby docenić zbawienny wpływ Nuvistorów wcale nie trzeba uciekać do thrashu, czy heavy metalu, lecz wygodnie rozsiąść się w fotelu i włączyć coś, na czym przynajmniej teoretycznie niewiele się dzieje – dajmy na to „50 Words for Snow” Kate Bush. Wiem, że ten album jest sam w sobie nieco ciemny i wyciszony a wokalistka snując swą opowieść stawia bardziej na aspekt emocjonalny i zainteresowanie słuchaczy nie tylko tym, co słychać za pierwszym razem, lecz również drugoplanowymi niuansami i przede wszystkim samą historią. Historią mającą prowadzić do zadumy, refleksji. Jednak to nie chodzi o wyłapywanie jakiś detali „robiących” klimat, lecz postrzeganie całości jako homogenicznego, podobnego do bursztynu monolitu, który choć daleki od bezbarwnej transparentności górskiego kryształu potrafi w pełni ukazać nawet najmniejsze niuanse budowy anatomicznej zatopionego w nim owada.
Musical Fidelity Nu-Vista CD to tak naprawdę nie jeden, wyposażony w obfitość wejść i wyjść cyfrowych odtwarzacz CD, lecz dwa odtwarzacze o dość znacząco różnym dźwięku. Z napędzanych „krzemem” XLR-ów uzyskujemy precyzyjny i rozdzielczy, możliwie analityczny obraz sprawdzający się wszędzie tam, gdzie konieczna jest właśnie analiza i ocena, czy to samej realizacji, czy też wręcz dokładności, wierności partyturze. Za to przesiadka na wspomagane dwiema parami Nuvistorów terminale RCA sprawia, że jesteśmy w stanie dać się dźwiękowi otulić, zachwycić i popaść w ciężkie uzależnienie. Czy trzeba czegoś więcej? … Nie wiem jak Państwo, ale ja poproszę dwa razy więcej czasu na słuchanie.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Accuphase DP-410; Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Audio Analogue Maestro Anniversary; Constellation Audio Inspiration INTEGRATED 1.0
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform; Thixar Silence Plus
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Gdy jakiś czas temu mieliśmy przyjemność zmierzyć się z firmowym współpartnerem z linii produktowej dzisiejszego bohatera (wzmacniacz zintegrowany NU-VISTA 800), wiadomym było, iż tylko kwestią czasu jest podejście do uzupełniającego flagowy zestaw odtwarzacza CD. Oczywiście na zakładaliśmy upływu aż tak długiej przerwy, ale summa summarum ów moment właśnie nadszedł. Nie będę silił się na wyszukane pasaże słowne sztucznie rozmywając wstępniaka, tylko gwoli przypomnienia wspomnę, że będąca głównym zagadnieniem mojej prelekcji marka pochodzi z Wysp Brytyjskich i od zarania dziejów w tytułowej serii do każdego z komponentów implementuje układy elektryczne niepozorne i do tego ubrane w metalowe kubki lampy elektronowe zwane Nuvistorami. A lampki w swej aparycji są tak skromne, że nawet będąc usytuowanymi na dachu urządzeń w celu ich ekspozycji otrzymały świetlne aureolki. Ok. Z grubsza wiemy z czym będziemy się mierzyć, dlatego odkrywając do końca karty mam przyjemności zaprosić Was na kilka ciekawych spostrzeżeń o ukrywającym się pod nazwą NU-VISTA CD odtwarzaczu płyt kompaktowych z funkcją przetwornika angielskiej marki Musical Fidelity, o którego pojawienie się w naszej redakcji zadbał stacjonujący w Białymstoku dystrybutor RAFKO.
Spoglądając na załączone zdjęcia nie sposób nie odnieść wrażenia, iż mamy do czynienia ze swoistym, w dobrym tego słowa znaczeniu, wręcz pożądanym przez sporą rzeszę audiofilów wizualnym „czołgiem”. Dlaczego? Spróbujcie postawić naszą NU-VISTĘ CD na swoim stoliku ze sprzętem, a przekonacie się, że proponowana przez designerów bryła obudowy ma dwa zadania. Podczas realizacji pierwszego swym niebagatelnym jak na odtwarzacz ciężarem zapewnia stabilne pod względem izolacji od szkodliwych wibracji warunki pracy uzupełnionych o opisywane we wstępniaku lampy elektronowe układów elektrycznych. W drugim zaś, napompowanie wysokiej jak na CD-ka obudowy z automatu pozwala potencjalnemu nabywcy przyznać konstrukcji kilka punktów dodatnich za pewnego rodzaju majestatyczną solidność, a o taką rozpoznawalność chyba wszystkim konstruktorom chodzi. Ktoś powie: „Toż to wielkie i monotonne wizualnie pudło”. A ja natychmiast kontruję. Nic z tych rzeczy. Panowie z działu projektowego za sprawą kilkupłaszczyznowego poziomego przełamania płaszczyzny frontu sprawili, że mimo sporych, jak na poczciwy kompakt, rozmiarów wizerunek nie trąca nudą, ani megalomanią. Owszem, całość robi spore wrażenie, ale po kilku dniach użytkowania ze stanu wstępnej akceptacji temat gabarytów staje się czymś, bez czego nie wyobrażamy sobie naszego audio-ołtarzyka. Przesadzam? Spróbujcie, a sami się przekonacie, ale zostawmy indywidualne poczucie piękna i idźmy dalej. Przywołany przedni panel oprócz wyartykułowanych wielopłaszczyznowych zabiegów stylistycznych oferuje dodatkowo dające łatwo się wyłączyć – decyzja należy do użytkownika – bijące w dół ośmiopunktowe podświetlenie półki, na której NU-VISTA spoczywa. Idąc tropem informacyjno-manualnym należy wspomnieć o centralnie umieszczonym wyświetlaczu, usytuowanej pod nim szufladzie, głęboko wyciętej nazwie produktu i porozrzucanych symetrycznie na prawej i lewej flance mieniących się bielą, małych guzikach funkcyjnych. Przemierzając obudowę w kierunku pleców widzimy poziomo osadzone pióra radiatorów stanowiących boczne ścianki– urządzenie prawie się nie nagrzewa, ale efekt wizualny jest bardzo ciekawy i dwa poprzeczne otwory z których jeden jest zaślepiony firmowym szyldem, a drugi wykorzystany jako gniazdo dla będących znakiem rozpoznawczym konstrukcji czterech Nuvistorów. Wieńcząc opis rzeczonego źródła dźwięku listą przyłączy należy zeznać, iż tylny panel oprócz oferty wyjść analogowych typu XLR i RCA przyjmuje i oddaje sygnał cyfrowy w standardzie COAXIAL i OPTICAL. To zaś sprawia, że mamy do czynienia z idącym pożądaną przez wielu wyedukowanych plikowo melomanów ścieżką wielofunkcyjności komponentem audio, a takich rzeczy w dobie niezbędności posiadania na pokładzie wszystkich nowalijek związanych z odczytem protokołów cyfrowych jest nie do przecenienia.
Rozpoczynając akapit o brzmieniu wyspiarskiego odtwarzacza mam do zakomunikowania dobrą wiadomość. Chodzi mianowicie o fakt jego kroczenia drogą przyjemnego w odbiorze, trochę ciemnego, ale za to dobrze pokolorowanego i solidnie posadowionego w masie dźwięku. Dlaczego? Raz, że jest to kontynuacja poczynań sonicznych wspominanego na początku wzmacniacza NU-VISTA 800, a dwa, osobiście wolę nieco więcej barwy aniżeli zderzenia z szukającym na siłę równowagi tonalnej pełnego zestawienia anoreksją jednego z komponentów. W tym przypadku obydwa Musicale w tym co robią, bez popadania w końcową ociężałość dzielnie się wspierają i tylko naprawdę przesadnie gęsta układanka może sznyt grania Nu-Visty odebrać jako zbyt dużo cukru w cukrze. Ale proszę przedwcześnie się ekscytować. gdyż piękno malowanego miłą dla ucha farbą świata muzyki przez tytułowy odtwarzacz nie jest jedynym pozytywnym aspektem tego urządzenia, ponieważ w sukurs ciekawej kolorystyce idzie spójność całego pasma. To zaś oznacza, że górne rejestry nie tylko nie wychodzą przed szereg, ale w swej lekko stonowanej palecie zer i jedynek w dobrze zestawionym systemie potrafią dostarczyć nam wielu ciekawych doznań w zakresie mikro-informacji. Oczywiście duńskiego Gryphona w tej dziedzinie nie dogonimy, jednak produkt potrafi mile zaskoczyć. A jeśli mowa o dobrym oddaniu pakietu informacji, wiadomym jest, iż dzięki takiej dobroci dostajemy świetnie wykreowaną, trójwymiarową wirtualną scenę muzyczną. Co prawda, w stosunku do słuchanego przeze mnie na co dzień dzielonego napędu Reimyo uczucie przyciemnienia światła na tak oddanej scenie bez problemu dawało się wychwycić, jednak krótka akomodacja z większością będącej testową play listą muzyki całkowicie niwelowała tę przypadłość. O tym, dlaczego padło słowo „większość” opowiem za moment, a teraz skupię się na pozytywach. Swój marsz po ciekawie zaprezentowanych realizacjach płytowych rozpocznę od najnowszego krążka Ani Jopek „Minione”. Jak przystało na wspomnianą wokalistkę, w temacie napowietrzenia przekazu tej płyty wszystko było w normie, czyli pełna transparentność każdej wycyzelowanej w balladowych kawałkach nuty. Mało tego. Mając większość, jeśli nie wszystkie krążki wspomnianej diwy śmiem twierdzić, iż ten ostatni album jest chyba najlepiej zrealizowany i powiem Wam, że natychmiast odczuwamy to na zasadzie tchnięcia w materiał muzyczny tak oczekiwanej przeze mnie w jej głosie uwodzącej homogeniczności. Pani Ania nie tnie bezlitośnie naszych narządów słuchu, tylko umiejętnie sprowadzonym w rejony erotyzmu wokalem czaruje łatwo rozpoznawalnymi tekstami standardów. A dlaczego tak usilnie piję do najnowszego dziecka AMJ? To proste. Wszystko, co opisałem, jest wynikiem słuchania tego materiału na moim flagowym systemie i gdy po pierwszym słuchaniu wydawało mi się, że jakiekolwiek podkolorowanie temu wydawnictwu raczej zaszkodzi, niż pomoże, po wkroczeniu do działania odtwarzacza NU-VISTA świat muzyki stał się bardziej dostojny. Pani Ania swój jeszcze bardziej zniewalający głos wydobywała z głębszych otchłani płuc, a goszczący na scenie spokój w pozytywnym odczuciu ściągnął cugle czasem wyskakującym przed artystkę sybilantom. To był bardzo zaskakujący w dobrym tego słowa znaczeniu pokaz, że spokojniej nie oznacza od razu nudniej ani gorzej. Niestety, wielbiciele szaleństwa otwartości graniczącej z przenikliwością dawnych produkcji spod znaku AMJ – tak tak, znam kilka osób właśnie za to kochających tę muzę – mogą na ingerencję MF lekko utyskiwać, ale temat co jest lepsze: analityczność, czy muzykalność pozostawiam potencjalnemu odbiorcy, gdyż tutaj bardzo mocno w grę wchodzą już oczekiwania słuchacza. Odchodząc od polskiej twórczości gdy na tacy odtwarzacza wylądował typowo ECM-owski jazz, okazało się, iż podejście do muzyki z punktu widzenia gładkości i dociążenia nawet w tym rodzaju muzyki wbrew pozorom ma wiele zalet. Owszem, za każdym razem po przejściu z mojego na oceniane źródło do pełnej satysfakcji ze słuchanego świata dźwięków potrzebowałem kilka minut adaptacji słuchowej, ale trwało to krótko, a zaskakującą konsekwencją było pokazywanie innego punktu widzenia na ukryte w tak podkolorowanych instrumentach piękno. Ok. Przyszedł czas na coś nie do końca cieszącego się z wprowadzania nadmiaru dawki spokoju. Oczywiście mam na myśli dział muzyki w dużej mierze opartej na elektronicznych samplach. W roli kata wystąpił sam Nils Peter Molvaer z krążkiem „Switch”. No, może trochę z tym katem przesadziłem, ale z pewnością nawet ja momentami odczuwałem zbyt wielki spokój okraszonych sztucznie generowanymi dźwiękami pasaży trąbki frontmana. To z założenia jest pewnego rodzaju połączenie ognia i wody i niestety maniera miłego grania Anglika nie do końca oddawała ducha tego eksperymentu. Jednak w tym momencie liczę na Wasze wyedukowanie i w założeniach przed-testowych wzięcie pod specjalną uwagę filozofię mojego, już w pakiecie startowym operującego w domenie gładkości zestawu audio. Japończyk swą filozofią muzykalności zawsze stawia pewne uwarunkowania dla pretendentów do laurów i nie można mieć pretensji do danego urządzenia, że idąc w kierunku oczekiwanej przez wielu melomanów barwy walczy o utrzymanie gardy z tryskającym nią zestawem referencyjnym. A jeśli nawet jakimś trafem mojego ostrzeżenia nie weźmiecie sobie do serca, lektura powyższego testu wyraźnie pokazuje, iż tytułowa NU-VISTA CD w wielu wypadkach potrafi wyjść z opresji z tarczą.
Gdy po nabraniu po-testowego dystansu przywołuję w myślach obraz opisywanego odtwarzacza, uzupełniając przewrotne określenie „czołg” do pakietu rozpoznawalności przez solidność konstrukcji i opartą o wagę urządzenia walkę ze szkodliwymi wibracjami dodałbym jeszcze sznyt gęstego barwowo dźwięku. Naturalnie w moim zestawieniu przydałby się świeższy sonicznie produkt. Nie zapominajcie jednak, że występ każdego bohatera testu u mnie jest zawsze pewnego rodzaju wymuszonym przez procedurę opiniowania czystym przypadkiem. I gdy weźmiecie to pod uwagę, po wielu symptomach pozytywności grania nawet w niesprzyjających warunkach podczas kreowania listy odsłuchowej z pewnością nie zapominajcie o źródle Musical Fidelity NU-VISTA CD. Z jakiej to niby racji? Nie mówcie, że zapomnieliście. Przecież we wstępniaku wyraźnie zaznaczałem, iż za sprawą zdublowanych wejśći COAXIAL i OPTICAL mamy do czynienia ze swoistym centrum dowodzenia sygnałami cyfrowymi. I jestem przekonany, że gdy spojrzycie na niego z tej perspektywy, po dobrym odbiorze jako zwykły odtwarzacz punkt dotyczący wielofunkcyjności z pewnością ułatwi Wam decyzję zakupu.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Rafko
Cena: 45 555 PLN
Dane techniczne:
– Przetwornik DAC Burr-Brown PCM1795 32 bit Delta-Sigma (bit stream) dual differential 8x over-sampling
– Pasmo przenoszenia: 10 – 20 000 Hz
– Separacja kanałów: >105dB
– Pasmo przenoszenia CD: 20 – 20 000 Hz
– Stosunek sygnał/szum CD: 117dB
– Zniekształcenia THD CD: <0.003%
– Poziom wyjściowy: 4.4V (XLR), 2.2V (RCA)
– Impedancja wyjściowa: 50 Ω
– Wejścia cyfrowe: 2 x Coax (24-bit/192kHz), 2 x Optical (24-bit/96kHz)
– Wyjścia cyfrowe: Coax (24-bit/192kHz), Optical (24-bit/96kHz)
– Wyjścia analogowe: Para RCA, para XLR
– Całkowity jitter skorelowany: <135pS
– Zużycie prądu 20W
– Wymiary (W x S x G): 21.2 x 48.3 x 39.5 cm
– Waga: 18.62 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA