Opinia 1
Dzisiejszy bohater, jakim jest niebagatelny, bo flagowy zestaw wzmacniający Octave Audio Jubilee znakomicie pokazuje, jak określający nasz byt na tym ziemskim łez padole czas nie tylko nieubłaganie, ale i szybko mija. Tak tak, ze smutkiem oznajmiam, iż od pierwszego starcia na naszych łamach z tą konstrukcją minęło nieco ponad siedem lat. Lat, które oprócz zrozumiałego zasiadania marki w loży producentów segmentu High End, przy okazji pozwoliły działowi inżynierskiemu skupić się na próbie udoskonalenia już wówczas znakomitego produktu. Po co kolokwialnie mówiąc grzebać w czymś bardzo dobrym? Z dwóch powodów. Po pierwsze – bez względu na znajomość znanej prawdy, iż „lepsze jest wrogiem dobrego”, jeśli w swym dążeniu do ideału umiemy zachować zdrowy rozsadek, w końcowym rozliczeniu temat ma szansę się powieść. Zaś po drugie – mimo naturalną koleją rzeczy niezmiennego wzorca dźwięku na żywo, na przestrzeni czasu ewaluują gusta oraz wymagania melomanów, co liczący się w branży podmiot powinien brać pod uwagę. Co mam na myśli wspominając zmiany gustu i oczekiwań? Z jednej strony same banały, zaś z drugiej swoiste pułapki typu: poszukiwanie przez konsumentów nieco innego sznytu grania niż poprzednik lub w przypadku będących bohaterami dzisiejszego spotkania, z uwagi na coraz bardziej wymagające kolumny znaczne zwiększenie wydajności prądowej. Dlaczego pułapki? W pierwszym przypadku zderzamy się ze zmianą znanego od lat brzmienia, co rodzi ryzyko buntu wiernych fanów, a w drugim bardzo łatwo wpaść w pułapkę przerostu formy nad treścią, gdy nastawienie konstruktora na uzyskanie jak największej mocy zabije muzykalność urządzenia. Jeden i drugi aspekt na tym poziomie jakości jest bardzo newralgiczny dla finalnego brzmienia systemu, a mimo to Niemcy w odpowiedzi na potrzeby konsumentów podjęli rękawicę skorygowania czegoś teoretycznie skończonego. A jeśli tak, pewnie zainteresuje Was kilka poniższych akapitów, w których postaram się przybliżyć starcie numer dwa z dystrybuowanym przez warszawsko-krakowskiego dystrybutora Nautilus zestawem pre-power niemieckiego producenta Octave Audio Jubilee Preamp z najnowszą odmianą monofonicznych końcówek Jubilee Mono SE.
Jeśli chodzi o kwestię budowy i wyglądu obydwu produktów, w znakomitej większości mamy do czynienia z identycznymi konstrukcjami. Jednak stwierdzenie „znakomita większość” nie oznacza 100% zgodności. Temat identyczności dotyczy jedynie przedwzmacniacza liniowego – to ta sama konstrukcja sprzed lat i wyglądu końcówek mocy ze znakiem rozpoznawczym w postaci zaaplikowanego w centrum frontów pomiędzy dwoma grubymi płatami aluminium, przepięknego, bo jasnobeżowego z wyrazistymi żyłami w odcieniu brązu kamiennego granitu. Jak pokazują fotografie liniówkę podzielono na dwa moduły, z czego jeden jest wydzielonym zasilaczem, drugi sercem konstrukcji z układami elektrycznymi w swych trzewiach wykorzystującymi szklane bańki. W kwestii obudowy zasilacz prostopadłościanem, a główny człon wariacją przyjemnie wyglądającej płaszczki z bardzo pomocnymi uchwytami logistycznymi na bokach. Wyposażenie frontów w przypadku zasilacza opiewa na główny włącznik i diodę sygnalizująca pracę urządzenia, natomiast sekcji sterującej trzy wielkie gałki – lewa aktualny wybór stanu urządzenia, środkowa wzmocnienia, a prawa wybór wejść. Gdy dotarliśmy do rewersów obydwu konstrukcji, w dawcy energii mamy do dyspozycji wyprowadzony na stałe, zakończony wielopinowym wtykiem kabel dystrybuujący prąd, gniazdo zasilania, dwa gniazda pozwalające na kontrolę całego zestawu z pułapu jednego komponentu oraz przydatny uchwyt transportowy, natomiast w pre kilka różnorodnych bloków wejść i wyjść w wersji RCA./XLR, kilka hebelków wybory pracy RCA/RLX, zacisk uziemienia, komputerowy terminal dla podłączenia opcjonalnego pilota zdalnego sterowania oraz wielopinowe gniazdo odbierające energie elektryczną.
Czym zaszczycają nas monobloki? Tym razem obudowa przy solidnej głębokości, dość niewielkiej szerokości tworząc dwie wieże w temacie wysokości poszybowała mocno w górę. Powód? W dolnej części znajdują się układy elektryczne, zaś na samej górze pod metalowymi osłonami dwa rzędy po cztery sztuki – po 8 na każdy piecyk – lamp mocy KT 120. Przyznam szczerze, że nie tylko wygląda to fenomenalnie, ale również jest bardzo funkcjonalne, gdyż nie zajmuje połowy podłogi i tak obstawionego sprzętem pokoju. Front tak prezentujących się skrzynek jest kontynuacją pomysłu z przedwzmacniacza, czyli umieszczony pomiędzy dwoma płatami grubego aluminium identycznie wyglądający granit z logo marki. Górna część obudowy w swym centrum jest ostoją dla trzech guzików – Standby, Muting oraz wyboru punktu pracy lamp Power Pre Selector, tuż za nimi pokrętła wyboru regulowanej w danym momencie lampy mocy, natomiast tuż przed tylną ścianką wyświetlacza wartości poziomu wybranej pracy lampy. Co do rewersu, w górnej części znajdziemy 8 pokręteł regulacyjnych wartość BIAS-u wspomnianych baniek próżniowych, z lewej strony wejścia RCA/ XLR z hebelkami wyboru jednego z nich, tuż obok nich wielki prostokątny radiator, a pod nim włącznik główny, dwa komplety zacisków kolumnowych, gniazdo zasilania oraz gniazdo opcjonalnie spinające monobloki w jedną kompatybilną całość z całym zastawem Octave.
Co można powiedzieć o różnicach pomiędzy wcześniejszą, a najnowszą wersją końcówek mocy? Po pierwsze – oczywistym posunięciem są drobne zmiany w układach elektrycznych. Po drugie – zamiast wyboru pracy pomiędzy funkcją triody i pentody mamy do wyboru poziomy punktu pracy lamp, czyli dwa rodzaje Bias-u – wysoki i niski. Po trzecie – konstruktor w trosce o ostatnimi czasy bardzo oczekiwaną dobrą wydajność wzmacniaczy zamierzenie przewymiarował transformatory, które przy poborze energii na poziomie 2KW znacznie łatwiej oferują podawane przez producenta wówczas i obecnie 400W mocy na kanał. Mało? Bynajmniej, bowiem tym razem w przypadku Octave Jubilee śmiało możemy mówić o potrafiących napędzić przysłowiowe słupy telegraficzne „konsumenckich spawarkach”. Spawarkach, które w połączeniu z dwoma opcjami wzmocnienia w przedwzmacniaczu dają użytkownikowi nie tylko szeroką paletę wyboru odpowiedniego wzmocnienia do posiadanych zespołów głośnikowych ale również specyfiki budowania realiów spektaklu muzycznego.
Rozpoczynając opis recenzenckiego mitingu o tytułowym zestawie jestem zobligowany wspomnieć, iż w kwestii ostatniego szlifu brzmienia słyszałem go w dwóch ciekawych odsłonach. Jednej z wyrazistymi kolumnami Audio Physic Midex 2, zaś drugiej z będącymi tematem dzisiejszego opisu stacjonującymi u mnie na stałe Gauderami Berlina RC-11 Black Edition. W pierwszym kontynuując sznyt grania niemieckich kolumn było bardzo wyraziście w domenie krawędzi i ekspresji na górze, zaś w najnowszej odsłonie również niemieckich produktów ze stajni Rolanda Gaudera znacznie płynniej. To były dwa nieco różniące się światy, co pokazuje, że set Octave mimo posiłkowania się lampami we wzmacnianiu sygnału nie forsował sznytu zawsze miłego i plastycznego grania, tylko w zależności co do niego podłączyłem, czyniąc produkt w miarę uniwersalnym wynik w zdroworozsądkowym zakresie ciekawie ewaluował. Mało tego. Dodatkowym atutem była możliwość dobrania do własnych potrzeb poziomu wzmocnienia w przedwzmacniaczu w stosunku do Bias-u w końcówkach mocy, co oprócz wyrazistszego lub płynniejszego wysterowania kolumn zmieniało realia budowanej wirtualnej sceny. Raz była bliska i dzięki temu bardzo namacalna, zaś innym razem odleglejsza, a przez to budowana z sugestywnym rozmachem. No dobrze, posłodziłem ile mogłem, zatem przyszedł czas zdradzić, jak nasz bohater spisał się w głównym starciu?
Po pierwsze – zagrał z mocnym, gdy wymagał tego materiał powodującym trzęsienia ziemi, bo soczystym i energicznym dolnym zakresem. Po drugie – z zarezerwowaną dla lamp elektronowych świetną plastyką na środku pasma. A po trzecie – z podobnie prezentowanymi, czyli w estetyce raczej informacyjnego, ale jednak spokoju wysokimi rejestrami. Bez wyostrzeń, czy nadmiernej ekscytacji poszukiwaniem ostrej kreski, tylko w służbie muzykalności gładko i esencjonalnie. Czy to jest bajka dla każdego, to już inny temat, gdyż jeden woli ostro i wyraziście, inny w stylu naszego bohatera, czyli z pulsującą plastyką, a jeszcze inny anorektyczny syrop. Ja osobiście w odniesieniu do poprzednika, oczywiście bazując na dwóch wspomnianych występach wolę obecną niż poprzednią odsłonę Octave Jubilee, gdyż nowa oprócz przyjemnego sznytu grania potrafiła pokazać go w dwóch różniących się obliczach. Wcześniejszy model bez względu na fakt wyboru pracy w trybie pentody lub triody zawsze był mocno wyrazisty w oddaniu krawędzi dźwięku i agresji górnego zakresu, za co wielu melomanów przyklejało mu łatkę tak zwanego lampowego tranzystora. Nie było znaczenia, z jakimi kolumnami grał, zawsze był zaczepny, dlatego jestem rad, że w tym przypadku udało się uniknąć.
Jak wypadała konkretna muzyka? Na początek ewidentna woda na młyn opiniowanego konglomeratu w postaci ścieżki filmowej „Blade Runner 2049”. To była feeria sejsmicznych pomruków poprzecinana mocnymi tąpnięciami i długimi elektronicznymi smugami dźwiękowymi. Na tyle narkotycznie wypadającymi, że popadając w zamierzoną przez kompozytora hipnozę mój mózg natychmiast, wręcz bezwiednie, jednak z pełną aprobatą formatował się na pełne chłonięcie tych raz spokojnych, a innym razem mrocznych fraz nutowych. I nie było znaczenia, że co któryś kawałek ta batalia o zawładniecie moim ośrodkiem zarządzania ciałem była przerywana również dobrze odbieranymi utworami wokalnymi, gdyż natychmiast po powrocie do głównego motywu za sprawą nie tylko głębi dźwięku, ale również fenomenalnej wieloplanowości wirtualnej sceny, system ponownie wyłączał moje odruchy obronne i pozwalał wybudzić się dopiero po dobrnięciu soczewki lasera do stanu początkowego.
Innym przykładem potwierdzającym sznyt plastyki przekazu była muzyka barokowa spod znaku Jordi Savalla „Pieśni do Sybilli”. Wszelkiego rodzaju wokaliza – czy to damska, męska, czy chóralna – wypadała zjawiskowo. Esencja wspomagania gładkością, a przez to namacalnością znakomicie odnajdywały się w wielkich kubaturach kościelnych. Z dobrym pokazaniem ich budowlanego rozmachu i monumentalizmu, a także oddaniem gradacji wszechobecnego echa. Naturalnie w znakomitej większości w sukurs ludzkim głosom szło często będące wierną repliką instrumentarium. Oddanie materiału z jakiego zostały wykonane, pokazanie czasem ich innego niż obecnie strojenia z jednym małym „ale” w konfiguracji z Gauderami, a bez uwag z Audio Physic-ami były znakomite. Co takiego mi doskwierało? Spokojnie, to drobiazg, ale czasem pożądany. Chodzi mianowicie o sporadyczne poczucie zbyt małego udziału palca na przykładowej strunie gitary barokowej i temu podobnych aspektów. Było miło i przyjemnie, jednak szczypta agresji w szarpaniu strun czasem jest niezbędna. Jednak zaznaczam, taki niuans odczuwałem w jednej z konfiguracji.
Na koniec kilka zdań o muzycznym buncie w wykonaniu Yello na płycie „Touch” oraz AC/DC „Higway To Hell” . Biorąc pod uwagę swobodę oddania energii basu oraz jego niezbędnej ilości płyta z elektroniką wypadła fenomenalnie. Było mięso i mocny puls. Natomiast w kwestii pokazania elektronicznie wykreowanego oddechu i ostrego cięcia międzykolumnowego eteru z uwagi na zapisaną w kodzie DNA plastykę prezentacji nieco łagodniej niż prawdopodobnie życzyliby sobie miłośnicy takich nurtów. Nie to, że źle, ale ze zbyt dużym spokojem. Z drugiej strony produkcja hardrockowa raczej na tym zyskiwała. To jest materiał zrealizowany dość szczupło i jazgotliwie, dlatego posmak lampy, a także jej esencja podparta energią spowodowały, że mimo naturalną koleją rzeczy spowolnienia narastania sygnału, odbiór niewiele stracił na nieobliczalności, a za to stał się znacznie przyjemniejszy. Niestety zawsze jest coś za coś, co występ naszego punktu zainteresowań na ile to możliwe, starał się minimalizować.
Gdzie na osi sznytu grania umieściłbym tytułowy set pre/power Octave Jubilee? Bez większego namysłu pomiędzy ostrym i nadmiernie wyrazistym malowaniem świata muzyki, a jego przeciwnością, czyli przekazem zdradzającym symptomy zażycia Pavulonu – niby gładko i plastycznie, jednak bez energii. Najnowsza odsłona niemieckiego wzmocnienia nie szuka poklasku w byciu pierwszym w każdym aspekcie typu: ostra kreska, czy bezpardonowa wyrazistość prezentacji, tylko skupia się na pokazaniu świata muzyki z jego przyjemniejszej strony. Jednak jak wspominałem, w zależności do konfiguracji z możliwością lekkiego naginania jej do swoich potrzeb. Oczywiście także wówczas oferuje kopnięcie i wyczuwalny puls niskich tonów, pełną energii średnicę i skrojone w służbie reszty pasma, nie wychodzące przed szereg wysokie tony. Czy to jest oferta dla każdego? I tak i nie? powód? Jeśli wszyscy zadadzą sobie trud dobrania odpowiedniej reszty toru, wówczas spokojnie poleciłbym ją każdemu. Jeśli natomiast opisany zestaw jednorazowo bez prób z kilkoma innymi, podłączycie do przypadkowych, nie do końca wpisujących się w Wasze gusta kolumn, wówczas wiedząc, iż może wydarzyć się porażka, takowych delikwentów natychmiast bym skreślił. Tylko tyle i aż tyle. Co zatem z tym fantem zrobić? To proste. Jeśli jesteście otwarci na wpisane w naszą zabawę nieodzowne próby przed końcową oceną i ewentualnym zakupem tytułowego zestawu, śmiało możecie dzwonić do dystrybutora. Jestem pewny, że będzie z tego chleb.
Jacek Pazio
Opinia 2
O ile z publikacją recenzji Synergistic Audio Galileo SX IC XLR przed zawirowaniami w amerykańskim portfolio się nie wyrobiliśmy, o tyle z testem poprzedniej inkarnacji topowego zestawu Octave Audio Jubilee już takiej nerwówki nie było. Co prawda obecne wersje monobloków, tym razem rozszerzone o dopisek SE światło dzienne ujrzały właśnie w 2015 r., jednak wprowadzone przez Andreasa Hofmanna i jego zespół zmiany śmiało można określić, przynajmniej od strony konstrukcyjnej, mianem ewolucyjnych a nie rewolucyjnych. Dla przybliżenia ciągu życia niemieckiej elektroniki jeszcze tylko wspomnę, iż Jubilee Mono produkowano od 2003 r. do 2013 roku praktycznie bez żadnych zmian – bazując na lampach 6550 lub KT 88, jedynie później wprowadzono opcjonalną wersję High Power z KT 120 a będące obiektem naszych dzisiejszych westchnień katafalki, również oparte na 120-kach, trafiły na sklepowe półki w 2015. O schodzącym w 1998 r. z deski kreślarskiej przedwzmacniaczu można napisać jeszcze mniej, gdyż przeszedł on drobny lifting w 2001 r i od tamtej pory jego ewentualnymi modyfikacjami nikt specjalnie się nie chwalił, choć uważni akolici marki z pewnością odnotowali fakt zastąpienia odpowiedzialnego za regulację głośności potencjometru zmotoryzowanym, czyli już współpracującym z pilotem, Alpsem. Krótko mówiąc fluktuacja modeli w katalogu Octave ma iście żółwie tempo, co szalenie cieszy, gdyż świadczy o gruntownie przemyślanych i dopracowanych projektach, których nie trzeba co chwilę poprawiać, bądź nie daj Bóg wycofywać od razu po premierze. Dlatego też biorąc na redakcyjny tapet bądź co bądź mające już siedem lat na karku konstrukcje, czyli Octave Jubilee Mono SE wraz z dedykowanym przedwzmacniaczem liniowym o wszystko mówiącym oznaczeniu Preamp bynajmniej nie czuliśmy, że otrzymaliśmy jakąś skamielinę, lecz produkt, który jeszcze kilka, jeśli nie kilkanaście, lat w katalogu egzystować będzie.
Nie da się ukryć, iż tytułowy, dostarczony przez krakowską ekipę Nautisusa (unboxing unaocznia skalę przedsięwzięcia) zestaw Octave Jubelee do najmniejszych nie należy, więc zapobiegliwie warto wziąć ów fakt pod uwagę i zawczasu przygotować dla niego odpowiednią miejscówkę, gdyż o ile dwumodułowe Pre jeszcze na standardowym stoliku bez większych problemów ustawimy, to już dla Mono-sów lepiej zaopatrzyć się w jakieś platformy. Sam przedwzmacniacz prezentuje się nad wyraz elegancko. Masywną płytę czołową wykonano bowiem z dwóch płatów anodowanego na czarno aluminium (dostępna jest też wersja srebrna) pomiędzy którymi umieszczono centralnie osadzony element z przepięknego granitu z masywnym pokrętłem głośności. Pozostałe, bliźniacze gałki umieszczone po bokach, już na aluminiowych płytach służą do wyboru źródeł, lewa – z pętlą magnetofonowa, bądź bez niej i prawa – już klasyczny selektor wejść. Płyta górna prezentuje się równie atrakcyjnie gdyż w roli optycznego przedłużenia elementu granitowego zastosowano przydymioną szybę po bokach której poprowadzono już aluminiowe, perforowane płyty zapewniające cyrkulację powietrza wewnątrz korpusu. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że największe wrażenie robi widok pleców niemieckiego przedwzmacniacza ma których patrząc od lewej mamy port RS232 do zdalnego sterowania (jest to płatna opcja), parę wejść XLR (CD SYM) z hebelkowym aktywatorem, wejścia XLR i RCA dla phonostage’a z zaciskiem uziemienia i selektorem, przełącznik masy, trzy pary wejść liniowych RCA, dwie pętle magnetofonowe i po dwie pary wyjść w standardzie RCA i XLR. Listę zamyka wielopinowe gniazdo zasilania. Co do zasilacza, to wbrew tradycji, że takie „dodatki” z reguły wstydliwie chowa się za modułami sygnałowymi, Octave dopasowało jego wzornictwo do jednostki głównej i nie poskąpiło zarówno masywnych aluminiowych płyt, jak i granitowej wstawki na froncie, więc nigdzie go chować nie trzeba. Płytę czołową zdobi jedynie spory przycisk włącznika głównego i niewielka czerwona dioda informująca o stanie pracy urządzenia. Korpus wykonano z blaszanej kształtki z poprzeczną perforacją na płaszczyźnie górnej. Na ścianie tylnej znajdziemy standardowe, zintegrowane z komorą bezpiecznika gniazdo zasilające IEC, wyjście przewodu zasilającego dla sekcji sygnałowej i dwa terminale sterujące dedykowane monoblokom.
Strzeliste kolumny monobloków powtarzają pomysł na front z centralnie umieszczonym pasem granitu okolonym z obu stron grubymi płatami aluminium. Płyta górna zachowuje powyższą zasadę trójpodziału, z tą tylko różnica, że boki z litych przeszły w ażurowe maskownice chroniące lampy a pas środkowy z granitowego ewoluował do postaci aluminiowego będącego nosicielem trzech zlicowanych z nim przycisków odpowiedzialnych za usypianie/wybudzanie, wyciszenie, nastawy przedwzmacniacza i pokrętło oraz czerwono/czarny wyświetlacz pozwalający na pomiar i biasu poszczególnych lamp, których regulacji dokonujemy już z poziomu panelu usytuowanego na ścianie tylnej. Oferta przyłączy obejmuje w każdym monobloku gniazda RCA i XLR wraz ze stosownym przełącznikiem oraz aktywatorem energooszczędnego trybu Eco. Podwójne, zakończone motylkowymi nakrętkami terminale głośnikowe umieszczono tuż przy podstawie i uzupełniono o towarzystwo gniazda zasilającego, włącznika głównego i terminala magistrali sterującej (opcjonalny Remote Activation).
Nieśmiało zapuszczając żurawia do trzewi warto wspomnieć o pewnej wydawać by się mogło oczywistej prawdzie. Otóż nikomu nie trzeba chyba uświadamiać, że jeśli się chce, żeby coś było zrobione porządnie, to z reguły trzeba to zrobić samemu, bądź chociażby czujnie niczym ważka nadzorować cały proces. Z podobnego założenia wyszedł również Andreas Hofmann, dlatego też bądź co bądź kluczowe dla brzmienia lampowców, wszystkie transformatory produkowane są przez Octave własnym sumptem na dwóch nawijarkach Meteor a następnie zalewane są żywicą w warunkach próżni. Z kolei elementy mechaniczne, których nie można wykonać na miejscu zlecane są pobliskim, wyspecjalizowanym wytwórcom. Dzięki temu Octave ma praktycznie pełna kontrolę nad produkcją utrzymując zarazem odpowiednie stany magazynowe lamp, co w realiach wojny za naszą wschodnią granicą dobitnie świadczy o zapobiegliwości niemieckiej ekipy.
Z rzeczy najistotniejszych nie sposób pominąć faktu, iż choć Jubilee Pre ma korpusy obu modułów – zarówno sygnałowego, jak i zasilającego zamknięte, to w sygnałowym, jak na Octave przystało za wzmocnienie sygnału dopowiadają oczywiście lampy, a dokładnie pięć podwójnych triod z rodziny ECC82. Z kolei moduł zasilający lwią część swoich 11,5 kg zawdzięcza potężnemu, ekranowanemu transformatorowi EI, w osobnej komorze wygospodarowano miejsce dla dwóch zasilaczy z diodami Shottky’ego, układami stabilizującymi i sterującymi układami sekcji sygnałowej. Z kolei monobloki, które już tradycyjnie rozbudowywano w górę a nie jak to zwykle bywa w orientacji poziomej mogą pochwalić się piętrową budową. Dwa biegnące wzdłuż krawędzi bocznych górne tarasy, ukryte przed paluszkami ciekawskich milusińskich pod gęsto ponacinanymi aluminiowymi profilami okupują lampy mocy. W każdym monobloku rezyduje tam po osiem KT120. Piętro niżej zlokalizowano układy wejściowe oraz sterownik lamp mocy, tuż obok przycupnął tercet ECC82 i monstrualne kondensatory, którym pod względem postury dorównuje jedynie nie mniej imponujący transformator zasilający współpracujący z soft-startem.
Przechodząc do części odsłuchowej głównym, nurtującym mnie pytaniem było co przyniosła zmiana ich punktu pracy 120-ek i niemalże dwukrotny (z 250 na 400W) przyrost mocy w stosunku do podstawowej wersji. Może to odważna teza, jednak już wielokrotnie się przekonałem, że to nie same lampy wpływają na brzmienie danej konstrukcji, lecz raczej mniej, bądź bardziej udana aplikacja a we wzmacniaczach jeszcze jakość transformatorów. Weźmy na ten przykład kultowe w pewnych kręgach konstrukcje Audio Tekne, czy Air Tight, gdzie właśnie trafa „robią robotę”. Dlatego też mając świadomość iż w Octave transformatory nawijane są „własnoręcznie” przez ekipę z Karlsbad-u od zawsze, to w przyroście mocy można było dopatrywać się ewentualnych zmian w porównaniu do protoplastów. I tak też było w istocie, jednak już ich kierunek okazał się zupełnie przeciwny do zakładanego. Co prawda przedwzmacniacz nadal dyskretnie usuwał się w cień perfidnie udając, że go w torze nie ma, co osobom postronnym i nieobeznanym z High-Endem może wydawać się co najmniej dyskusyjne, szczególnie jeśli na jego wpływ a raczej jego praktyczny brak patrzą przez pryzmat ceny, to proszę mi wierzyć na słowo, że określenie „całkowita transparentność” dla preampu jest najwyższym komplementem, na jaki może zasłużyć. I tak też Jubilee Preamp oceniam, czyli jako element szalenie poprawiający ergonomię – vide nader szeroki wachlarz wejść i wyjść, zapewniający zgodność tak impedacyjną, jak i prądową wzmocnienia z pozostałymi komponentami systemu a jednocześnie praktycznie nieposiadający własnego charakteru. Z kolei duet Jubilee Mono SE to już zupełnie inna para kaloszy, gdyż o ile ich poprzednią wersję bez chwili zastanowienia określiłbym mianem bezkompromisowej, szalenie angażującej, lecz jednocześnie wyraźnie stawiającej na atak i transparentność, co przy niektórych nagraniach delikatnie zahaczało o wyczynowość godną topowej wersji GT-Ra, to brzmienie tytułowej odsłony SE wraz ze wzrostem mocy ewoluowało w kierunku elegancji i dojrzałości. Pozostając w kręgu motoryzacyjnych analogii można byłoby zatem mówić o wyrafinowaniu, czy wręcz prezesowskiej dostojności Mercedesa-AMG S 65, bądź nawet Maybacha S 680, gdzie przyjemność z jazdy przede wszystkim ma dotyczyć pasażerów zasiadających na tylnym siedzeniu i mających do dyspozycji oprócz barku, również system audio Burmestera. Nie oznacza to bynajmniej utraty kontroli nad samym procesem odsłuchu a jedynie oczekiwany przez nas wzrost komfortu i to niezależnie od prędkości „przelotowej”. Tutaj, znaczy się z aktualnym wypustem topowych Octave, akcent z aspektów dynamicznych, które nadal są wysoce satysfakcjonujące, o czym dosłownie na chwilę, został przeniesiony na koherencję i niewymuszoność przekazu. Dzięki temu o ile na poprzednich wersjach każde potknięcie realizatora oznaczało uderzenie jakbyśmy twardo zawieszonym GT-R-em wjechali w jakąś nierówność na drodze, co natychmiast odczuwaliśmy całym ciałem, to tym razem set Octave tego typu atrakcje traktował z iście stoickim spokojem niewzruszenie snując reprodukowaną opowieść. Oczywiście próżno spodziewać się nawet po tej klasy systemie, że z wykastrowanego z najniższych składowych i czerstwego jak suchary serwowane przez prowadzącego jeden z teleturniejów, który lata świetności dawno ma za sobą „…And Justice for All” Metallicy zrobi coś chociażby zbliżonego do soczystości i energetyczności basu dostępnego na „IMPERIAL” Soen, jednak tym razem zamiast wskazywania nieprawidłowości była jedynie przekazywana smutna refleksja, że bardzo nam przykro, ale to w samym materiale „nie pykło” i lepiej już nie będzie, bo z pustego, to i Salomon nie naleje. Za to wspomniany Soen zabrzmiał wprost wybornie – gęsto, potężnie i z fenomenalnym timingiem zadając tym samym kłam twierdzeniom, że ciężkie brzmienia nie „grają” dobrze na high-endowych systemach. Jednak nawet w trakcie najbardziej spektakularnych spiętrzeń perkusyjnych blastów, podwójnej stopy i ściany gitarowych riffów nie dało się nie zauważyć braku jakiejkolwiek kompresji, czy prób upraszczania, bądź nawet delikatnego podkręcania tempa, by nie musieć skupiać się na pozornie drugo, bądź trzecioplanowych detalach. Tutaj, niezależnie od partyturowej gmatwaniny i ilości nałożonych ścieżek panowała pozorna nonszalancja i niewzruszoność. Jednak nonszalancja nie wynikająca z zadufania, lecz z profesjonalizmu i świadomości mocy, jaką ma się do dyspozycji. Octave niczego nikomu udowadniać nie tylko nie musi, co wręcz nie zamierza. Po prostu robi swoje i robi to nie oglądając się na innych.
Kobiece wokale wypadają równie urzekająco, więc odsłuch „Lost Souls” z jednej strony pieścił nasze zmysły wysokim, acz niepozbawionym ciepła wokalem Loreeny McKennitt, a z drugiej nie dawał zapomnieć, że mamy do czynienia ze składanką, więc różnice realizacji poszczególnych utworów były nad wyraz oczywiste. Dopiero przesiadka na pełnokrwiste wydawnictwa w stylu „Visit”, czy „The Book of Secrets” wprowadziły pełną spójność przekazu oszczędzając odbiorcom niepotrzebnych „rozpraszaczy”. Jest to oczywisty przykład, że pomimo wspominanego wyrafinowania Octave niczego nie uśredniają i nie przedkładają muzykalności ponad prawdomówność. Co innego realizm i namacalność wszelakiej maści niuansów i audiofilskich smaczków, których na albumach McKennitt mamy w bród. Świergot ptactwa wydaje się na tyle rzeczywisty, że zamiast nerwowo rozglądać się za jego źródłem po prostu przyjmujemy go jako oczywistą oczywistość – jakbyśmy wraz z artystką przenieśli się na jakąś ukwieconą irlandzką łąkę, bądź zacisznego sadu stając się niemym obserwatorem plenerowego muzykowania. Nie muszę chyba dodawać, iż przestrzenność okraszonych tego typu atrakcjami nagrań staje się od pierwszych taktów właściwa realizacjom live na świeżym powietrzu.
Na osobny akapit zasługuje reprodukcja najniższych składowych, które na pierwszy rzut oka, znaczy się ucha, wydają się dość miękkie i na swój sposób niezobowiązujące. Ot, są, bo są – niby na swoim miejscu, ale bez jakiś ochów i achów. To wszystko jednak pozory, gdyż po pierwsze niemiecki tercet egzotyczny odwzorowuje zapisane w materiale źródłowym informacje, gdzie przecież nie zawsze i nie wszędzie jest miejsce i czas na basowe pomruki a po drugie, gdy takowa potrzeba się pojawi, to Octave potrafią zejść zaskakująco nisko zachowując właściwą energię i potęgę praktycznie do samego końca. Proszę tylko sięgnąć po dowolną hollywoodzką superprodukcję, ot chociażby daleko nie szukając soundtrack do „Pacific Rim”, gdzie właśnie ten najniższy – subsoniczny bas wcale nie stanowi permanentnego tła dla reszty instrumentarium, lecz odzywając się od czasu do czasu jedynie buduje klimat i podkreśla kulminacyjne momenty. Momenty na które warto czekać i do których wracać, by nie tylko usłyszeć, lecz przede wszystkim poczuć stosowne „tąpnięcie”.
„Najnowsza” (cudzysłów z racji wieku tytułowych konstrukcji w pełni zamierzony) odsłona Octave Preamp & Jubilee Mono SE, to zestaw, który ma jasno sprecyzowane priorytety, którymi są wyrafinowanie i elegancja oparte na potężnej mocy i jedwabistej gładkości. Czy jest to propozycja dla przysłowiowego „każdego” miłośnika High Endu? Z racji ceny przekraczającej 100 000€ z pewnością nie. Jednak o ile tylko taki pułap cenowy nie jest dla kogoś problemem, to chociażby z ciekawości warto na niemiecki set rzucić uchem, gdyż jest to przykład, że da się jednak z pomocą lampy na poziomie w pełni satysfakcjonującym napędzić nawet trudne kolumny i o ile kontur i definicja może nie będą tak precyzyjne jak z potężnych tranzystorowych pieców Gryphona, czy Vitusa, to ewentualne różnice oceniać będą sami zainteresowani i coś mi się wydaje, że raczej w kategoriach własnych gustów i preferencji a nie na zasadzie wyższości jednego nad drugim.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Nautilus
Producent: Octave
Ceny:
Jubilee Preamp: 29 995 €
Opcjonalny sterownik głośności (47 pozycji): + 2 500 €
HT-Bypass: + 290 €
Wykończenie panelu środkowego: birch, walnut lub Makassar burl: + 690 €
Wykończenie panelu środkowego: rainforest brown marble: + 1 200 €
Jubilee Mono SE: 82 500 €/para
Remote Activation (12V-Trigger): + 850 €
Dane techniczne
Jubilee Preamp
• Pasmo przenoszenia: 3 Hz – 500 kHz / 1.5 dB
• Stosunek sygnał/szum: 90 dB/high, 98 dB/low
• THD: 0.001%
• Przesłuch między kanałami: 65 dB @1 kHz
• Impedancja wejściowa: 100 kΩ
• Impedancja wyjściowa: 30 Ω/RCA, 2 × 30 Ω/XLR
• Wejścia: 6 × RCA, 2 × XLR
• Wyjścia: 2 × RCA, 2 × XLR, 2 × RCA (rec)
• Regulacja głośności: 0.5 dB (-70 dB)
• Max. poziom wyjścia: 8 V
• Wymiary (S x W x G): 435 × 170 × 480 mm (przedwzmacniacz); 220 x 170 x 480 mm (zasilacz)
• Waga: 17,2 kg (przedwzmacniacz); 11,5 kg (zasilacz)
• Dostępne kolory: czarny, srebrny
Jubilee Mono SE
• Moc wyjściowa: 400 W / 4 Ω
• Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 80 kHz / ±0.5 dB
• THD: <0.1%
• Stosunek sygnał/szum: >103 dB
• Impedancja minimalna: 2 Ω
• Wzmocnienie: +28 dB / 1.5 V
• Zastosowane lampy: 8 × KT120 / 3 × ECC82 (na kanał)
• Wejścia: 1 × RCA, 1 × XLR
• Pobór mocy: 420 W / 800 W (pełna moc)
• Wymiary (S x W x G): 280 × 707 × 484 mm
• Waga: 66 kg/szt.