Opinia 1
Kiedy pod koniec października ubiegłego roku odwiedziliśmy Wrocław, by zrelacjonować kolejne spotkanie „Audiofila”, w dobrze nam znanym systemie Thöress Puristic Audio Apparatus w Hotelu Qubus pojawiła się pewna wielce intrygująca nowość sygnowana marką Pear Audio, a oprócz Reinharda Thöressa na pytania zebranych audiofilów i melomanów odpowiadał Peter Mezek. Nie muszę dodawać, że było miło i przede wszystkim na wskroś analogowo a kilka tez postawionych przez Petera (o których dosłownie za chwilę) już wtedy wzbudziło nasze szczere zainteresowanie. Jednak jak to w życiu bywa nie zawsze można „kuć żelazo puki gorące”, lecz trzeba pozwolić by sprawy toczyły się własnym, niewymuszonym tempem. Jak z resztą wielokrotnie nadmieniłem High-End to nie wyścigi a zbytni pośpiech z reguły przynosi więcej szkód niżeli pożytku. Dlatego też uzbroiwszy się w cierpliwość spokojnie czekaliśmy z Jackiem na odpowiedni moment i gdy on nadszedł z nieukrywaną radością powitaliśmy w naszych skromnych progach najmniejszego przedstawiciela ww. słoweńskiej manufaktury – model Little John.
Jak sami Państwo widzicie Pear Audio Little John tak naprawdę, przynajmniej na pierwszy rzut oka, niczym specjalnym ani się spośród nieprzebranego mrowia konkurencji nie wyróżnia, ani tym bardziej nie próbuje złapać potencjonalnego nabywcy za oko. Ot nad wyraz estetyczna, ale nic ponadto, plinta złożona z dwóch płatów sklejki, aluminiowy talerz, proste, carbonowe 10” ramię unipivot Cornet 1 i praktycznie bezobsługowy silnik. Czemu praktycznie? Cóż, jeśli uważnie się Państwo przyjrzycie zdjęciom, to z pewnością zwrócicie uwagę, że ani na samym korpusie silnika, ani na plincie nie znajdziecie żadnego włącznika, czy też selektora obrotów. Dziwne? Z jednej strony tak, jeśli jednak spojrzymy na temat napędu z punktu widzenia Petera, który uparcie uważa, że najlepszy silnik to taki … którego nie ma, to sprawy przedstawiają się nieco bardziej logicznie. Chodzi bowiem o to, ze w Pear Audio gramofon uruchamia, ustawia oczekiwane obroty i zatrzymuje ręcznie poprzez stosowne pchnięcie, bądź zatrzymanie talerza. Tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że z boku wydaje się to nieco dziwne i niepraktyczne, lecz proszę mi uwierzyć, że po kilku próbach taka metodyka obsługi okaże się całkowicie naturalna i oczywista. Równie oczywisty okazuje się sam dobór materiałów, gdyż Peter Mezek od ponad czterdziestu lat zgłębiając meandry analogu doszedł do, jakby nie patrzeć, słusznego wniosku, że w gramofonach praktycznie każdy, nawet pozornie błahy detal potrafi wprowadzić krytyczne zmiany w końcowym dźwięku. Według Niego w przypadku gramofonów „Wszystkie aspekty, od rozmiaru i kształtu części po materiały, z których zostały wykonane, podporządkowane jest muzyce. Nawet rodzaj wykończenia każdej części jest starannie rozważany pod kątem efektu, jaki miałoby na muzykę. Przykładowo jeśli robimy coś bardziej błyszczącego i skutkuje to gorszym dźwiękiem, szukamy innego wykończenia. Każdy najmniejszy szczegół, nawet rodzaj gumy stosowanej w stopach, jakie montujemy w naszych gramofonach, został przetestowany pod kątem właściwości rezonansowych, a następnie odsłuchany przez odpowiednio przeszkolone uszy. Nic nie jest pozostawione przypadkowi.”
Dlatego też w tytułowym modelu owych detali nie dość, że jest jak na lekarstwo, to jeszcze ich obecność jest w 100% uzasadniona. Nawet pozornie zwyczajna plinta okazuje się efektem dogłębnej analizy dającej jednoznaczne wyniki, że to właśnie sklejka najlepiej zapobiega powstawaniu ewentualnych rezonansów a wykorzystanie możliwie najsłabszego silnika owocuje jego całkowitą „nieobecnością soniczną”. Krótko mówiąc silnika nie słychać tak przytykając ucho do gramofonu, jak i przybliżając je do nawet wysokoskutecznych głośników. I jeszcze jedno – przewody sygnałowe są zamontowane na stałe i zakończone „bulletami” Eichmanna, więc automatycznie odpada problem poszukiwania stosownych łączówek. To wszystko wydaje się układać w logiczną całość i zarazem być potwierdzeniem dążenia Petera do tego, by jego gramofony, pomimo typowo manufakturowej a zatem i niewątpliwie niszowej produkcji, w dodatku dostępne jedynie w specjalistycznych salonach audio, były w stanie zagrać raptem kwadrans po wyjęciu z kartonu. I rzeczywiście, zarówno sam montaż, jak i ustawienie Little Johna okazało się nad wyraz mało pracochłonne, choć tym razem do testów otrzymaliśmy nie gotowy set a jedynie transport z ramieniem, co niejako automatycznie wymusiło na nas samodzielny montaż wkładki. W tym momencie zaznaczę iż chcąc możliwie jak najwięcej wycisnąć z dzisiejszego gościa a z drugiej strony zachować przynajmniej pozory zdrowego rozsądku zdecydowaliśmy się użyć poważanego w branży a zarazem jeszcze rozsądnie wycenionego Dynavectora DV – 20X2 H, a więc w jego wysokopoziomowej odmianie.
Nie wiem, naprawdę nie wiem, czy to kwestia podświadomego zaklinania rzeczywistości, czy też zdecydowanie bardziej prawdopodobny wpływ pochodzenia obu gramofonów, ale już po kilku taktach byłem w stanie stwierdzić, że zarówno moja „zemsta hydraulika”, jak i tytułowa „deska do krojenia” pomimo drastycznych różnic w wyglądzie i budowie, jeśli chodzi o brzmienie, mają zaskakująco wiele wspólnego. Chodzi o jeśli nie taką samą, to zbliżoną niewymuszoność i organiczność dźwięku, fenomenalnie czarne tło i rozdzielczość, której po przecież podstawowych konstrukcjach obu słoweńskich producentów, tak na dobrą sprawę spodziewać się nie sposób. A tymczasem zarówno moja dyżurna Stabi, jak i Little John nic sobie z rodzimych rankingów nie robiąc po prostu grają muzykę i grają ją tak, że kapcie spadają. „Mały Jaś” robi jednak jeszcze coś – uspokaja, linearyzuje przekaz i to niezależnie od tego, czy na jego talerzu ląduje wiekowe, pierwsze wydanie „Blues” Breakoutu, czy też limitowane, niebieskie wznowienie „Cure For Pain” Morphine. To takie dziwne uczucie, gdy włączacie Państwo ulubiony album i doskonale zdając sobie sprawę, że można o wiele lepiej, bo nie ma się co łudzić, że nie można, jakoś niespecjalnie się do tego rwiecie. Bo i po co, skoro drive jest na poziomie niepozwalającym spokojnie usiedzieć w fotelu a flow Timbalanda na „Shock Value” sprawia, że nawet taki, dość daleki od audiofilskich wzorców, repertuar wchodzi bez konieczności wcześniejszego „znieczulenia”.
Tutaj nie ma wręcz szansy na to, by położony na talerzu winyl nie zagrał od pierwszej do ostatniej zapisanej na nim nuty, a nawet ciutkę dłużej, bo najmniejszy Pear Audio fenomenalnie potrafi czarować też … ciszą. Nie wierzycie? To gorąco polecam odsłuch minimalistycznego i z reguły nieco chłodno brzmiącego „Vägen” Tingvall Trio, gdzie pozornie niewiele się dzieje a skomponowane i zagrane przez Martina Tingvalla melodie są niezaprzeczalnie urokliwe, lecz jednocześnie może nie tyle proste, choć wpadające w ucho, co niezbyt skomplikowane. Jeśli jednak spodziewacie się Państwo, że jest to taki okołojazzowy tzw. „muzak” i zapychacz czasu świetnie sprawdzający się w eleganckich butikach i hotelowych windach, to … muszę Was rozczarować. Akurat w tym przypadku nie liczy się ilość wszelakiej maści ozdobników i form artystycznego wyrazu, lecz ich jakość i świadome, precyzyjne pozycjonowanie poszczególnych dźwięków w przestrzeni. To rodzaj swoistej, misternie utkanej z pajęczych nici instalacji, w której instrumenty przypominają zawieszone na niej krople porannej rosy mieniące się odbitymi w nich chłodnymi zieleniami i błękitami. I cała sztuka polega na tym, żeby ów klimat możliwie wiernie oddać, stworzyć jego holograficzny obraz w naszym pokoju odsłuchowym i słoweński Little John właśnie to robi. Na czarnym jak aksamit tle precyzyjnie zawiesza ową pajęczynę dźwięków i sprawia, że na te ponad trzy kwadranse jesteśmy sam na sam z muzyką.
Jednak wbrew pozorom taka eteryczność nie jest wcale nie tyle dominującą, co wręcz jakąkolwiek cechą tytułowego Pear Audio. To jedynie jedna z wielu estetyk, klimatów jakie jest w stanie oddać, gdyż nawet na ww. wydawnictwie pojawiające się od czasu do czasu potężne fortepianowe akordy potrafią poderwać słuchacza z fotela i porządnie zatrząść rodowymi skorupami czekającymi w kredensie na kolejny rodzinny spęd. Jest pewną kreską poprowadzony kontur, jest soczyste, kipiące wręcz od barw wypełnienie a co za tym idzie i masa, które sprawiają, iż wolumen generowanego dźwięku jest zaskakująco duży a impet z jakim przeprowadzany jest atak spokojnie można byłoby przypisać jakiemuś mass-loaderowi. Aby rozwiać wszelkie wątpliwości proponuję posłużyć się klasycznie monumentalnym prog-metalowym „Distance Over Time” Dream Theater. Tutaj już nie ma miejsca nawet na chwilę wytchnienia, bo nowojorscy giganci, jak to mają w zwyczaju, atakują słuchacza taką ilością informacji, że po pierwszym przesłuchaniu mamy co najwyżej jedynie blade pojęcie o tym, co tak naprawdę na danym krążku się znajduje i dopiero kolejne, bardziej wnikliwe sesje odkrywają przed nami głębsze pokłady instrumentalnej wirtuozerii poszczególnych muzyków. Skoro sam John Petrucci potrafił dość przewrotnie stwierdzić, że brzmienie jego gitary przypomina połączenie słodyczy ciasta czekoladowego z rykiem T-Rexa z „Jurassic Park”, to warto zadać sobie przynajmniej odrobinę trudu i spróbować ową iście wybuchową mieszankę usłyszeć. Podobnie jak ukryte w odmętach czwartej minuty „S2N” wmiksowane entuzjastyczne „Wow” Owena Wilsona. Tak jak jednak nadmieniłem trzeba tylko chcieć a Little John owe chciejstwo z każdą płytą rozbudza doprowadzając do sytuacji, kiedy największym problemem okazuje się nie brak płyt a czas, znaczy się jego permanentny brak, potrzebny na ich spokojne przesłuchanie.
Pozornie, czyli na pierwszy rzut oka Pear Audio Little John to gramofon na tyle prosty i nieabsorbujący swoim wyglądem, że spokojnie może ukryć się w tłumie setek, jeśli nie tysięcy podobnych mu konstrukcji. Jednak jak to zwykle w życiu bywa, również i w przypadku tego słoweńskiego malucha diabeł tkwi w szczegółach a dokładnie w pełni świadomym doborze składających się na tytułową całość detali. Tutaj nic nie jest przypadkowe i to począwszy od lakieru plinty, poprzez materiał z jakiego wykonane zostały nóżki, po uruchamiany „z pychu” silnik. Jednak po blisko dwóch tygodniach grania z „Małego Jasia” śmiem twierdzić, że Peter Mezek nie tylko doskonale wiedział co robić, ale co najważniejsze wiedział jak owo „coś” zrobić tak, aby efekt finalny przerósł najśmielsze oczekiwania niczego niespodziewających się nabywców. Przesadzam? Cóż, najwyraźniej mam spaczony gust i konstrukcje z przedziału 10-15 kPLN uważam za swoiste minimum, punkt startowy z jakiego należy w ogóle wychodzić, żeby decydując się na zakup gramofonu móc skupić się na przyjemności obcowania z muzyką a nie walką z materią i wszelkimi przeciwnościami losu wynikającymi z delikatnie mówiąc ułomności i kompromisów na jakie zmuszeni byli pójść ich twórcy. A tymczasem, pod względem kryteriów finansowych Pear Audio Little John jest właśnie takim planem minimum, jednak klasą brzmienia, wyrafinowaniem i czymś, co z powodzeniem można nazwać „organiczną muzykalnością” całkowicie wymyka się próbom jego zaszufladkowania w kategorii „entry level”. Oj nie, to rasowy, pełnej krwi „poważny” gramofon, któremu niestraszne będą zarówno dzieła Mahlera, jak i porykiwania długowłosych szarpidrutów a gdy tylko zapragniemy spokoju ukoi nasze skołatane nerwy delikatnymi dźwiękami barokowego dulcjana.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini; Roon Nucleus
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
Opinia 2
Jak znakomicie unaoczniają to półki wielu salonów audio, rynek gramofonów ma się znakomicie. Oferta jest tak bogata, że praktycznie poczciwy drapak jest dostępny dla każdego, powtarzam każdego, czyli nawet najbardziej cierpiącego na brak środków płatniczych Kowalskiego. Znani przedstawiciele tego segmentu gospodarki tak rozbudowały swoje portfolio, że bez problemu już za 700-800 złotych jesteśmy w stanie kupić w pełni gotowy do wydania dźwięku gramofonowy konglomerat, jakim jest: napęd, ramię i wkładka. Właśnie, znane firmy. Ja wiem, że stempel rozpoznawalności od pierwszego kontaktu plus lata doświadczeń zazwyczaj gwarantują co najmniej dobry wynik dźwiękowy, jednak ostatnimi czasy pojawiła się grupa melomanów, która szuka czegoś innego. Jednak nie w kwestii jakości fonii, bowiem ta zawsze musi być n tip top, tylko podejścia od strony technicznej. Naturalnie Ameryki nikt po raz kolejny nie odkryje, jednak jak znakomicie pokazują nasz eprzygody z akcesoriami audio, nawet najdrobniejsza zmiana założeń technicznych typu: budulec plinty, jej stabilizacja poprzez masę, lub miękkie odsprzęganie niskich gramatur, czy temat napędzania talerza gramofonu, są w stanie dość mocno wpłynąć na końcowy wynik dźwiękowy danego zestawu. Owszem, podobne zabiegi stosują praktycznie wszyscy, ale umówmy się, podejście podejściem, a finał finałem, nie mówiąc już o chadzaniu wielu audiofilów swoimi, czyli lekko pod prąd kreowanych przez wielkie koncerny dróg. I z takim, pokazującym, że nie tylko wielcy świata analogu mają rację przykładem będziemy mieli do czynienia. Niby wszystko już było, jednak przepuszczone przez wieloletnie osobiste doświadczenia małego producenta sprawia, że zabawa w analog nabiera nieco innego, nie tylko od strony jakości fonii, ale również wyjątkowości z racji posiadania czegoś w pewien sposób limitowanego (nieduża produkcja w zderzeniu ze światowymi markami), wymiaru. Ciekawe? Jeśli tak, zatem zapraszam na kilka akapitów o słoweńskim gramofonie Pear Audio Little John, którego wizytę w naszej redakcji zawdzięczamy wrocławskiemu dystrybutorowi Audio Atelier.
Nie od dzisiaj wiadomo, że chassis gramofonu jest bardzo ważnym elementem kreowania jego dźwięku. Dlatego też pomysłodawca modelu Little John do jej wykonania użył w celu skutecznej walki z wibracjami sklejki. W tym przypadku mamy do czynienia z usadowionymi na trzech miękko zawieszonych stopach, odseparowanymi od siebie stosunkowo cienkimi dystansami dwoma płatami zjawiskowo prezentującego się, bo wykończonego w połyskującym lakierze, i zarazem naturalnym kolorze materiału drewnopochodnego. Obydwie platformy dla uzyskania dodatkowego efektu estetycznego na rogach zaokrąglono, a pozostałe krawędzie lekko zaoblono. Może fotografie tego nie oddają, ale uwierzcie mi, w kontakcie organoleptycznym, dzięki wspomnianym zabiegom projekt bardzo mocno zyskuje. Powiem więcej. W moim odczuciu owa konstrukcja w przeciwieństwie do wszelkich industrialnych wariacji w stylu mojego SME jest ewidentnym oddaniem ducha obcowania z techniką analogową, a to dla wielu miłośników czarnej płyty z pewnością jest nie do przecenienia. Idźmy dalej. Patrząc na małego Johna z lotu ptaka w jego centrum zlokalizowano łożyskowanie, napędzanego przez znajdujący się w lewym tylnym rogu silnika poprzez gumowy pasek, ubieranego jako ostatnia warstwa przed położeniem płyty w filcową nakładkę aluminiowego talerza. W tym momencie nie można przemilczeć tematu nieco innego, aniżeli większość konkurencji podejścia konstruktora do sprawy doboru silnika. Nie, nie zderzamy się z jakimiś rodem z Przylądka Canaveral rozwiązaniami. Chodzi o świadomy wybór niezbyt mocnego motoru, który brakiem nagłych, bo spowodowanych ciężkimi do okiełznania tętnieniami wirnika, w uproszczeniu powiem „szarpnięć”, sprawia, że praca układu silnik-talerz jest stabilniejsza. Mało tego. Na obudowie wstawianego w plincie silniczka nie znajdziemy żadnego włącznika. Zatem jak to ustrojstwo uruchamiamy? Banalnie. Wystarczy pchnąć talerz w kierunku jego pracy by czujniki odebrały informację i niczym oldschoolowe auto z korby ruszyć do działania. W ten sam sposób uruchamiamy prędkość 45 obrotów na minutę, z tą tylko różnicą, że ów ruch trzeba wykonać energiczniej. Magia? Według mnie tak i do tego jakże spójna z tematem analogu. Na koniec pozostało nam firmowe ramię. To z pozoru podobnie do reszty gramofonu stosunkowo prosta konstrukcja. Jednak czerpiący wszystko co najlepsze z tego typu konstrukcji, po plasujący się pośrodku podstawowych wartości rozmiar 10”, plus wykonany z carbonu unipivot sprawiają, że przy niedużych nakładach finansowych jesteśmy w stanie obcować z naprawdę bardzo dobrym dźwiękiem. Wieńcząc pakiet technikaliów donoszę, iż podczas testu tytułowego Słoweńca dzielnie wspierała wysokopoziomowa wkładka MC Dynavector DV-20X2.
Przyznam szczerze, iż kalibrując Little Johna gdzieś podświadomie wiedziałem czego się spodziewać. Dzielona konstrukcja plinty plus miękkie zawieszenie całości powinny mieć swój odzew w postaci dobrego timingu wzbogaconego ciekawym podaniem środka pasma. Taki mniej więcej sznyt brzmienia zazwyczaj prezentuje wariacja miękko posadowionego na podłożu massloadera. Skąd takie twierdzenie? Ano wzięte żywcem z mojego drapaka. Naturalnie liga wagowa i sposób izolacji konstrukcji od podłoża są znacznie inne, jednak sam pomysł na gramofon dość podobny. Jak zatem wypada zderzenie owych założeń z wynikiem testu? Jak to jak. Już pierwsza rozbiegowa, czyli niezbędna do rozruszania zawieszenia wspornika wkładki płyta potwierdziła wspomniane przed momentem cechy. Ten bardzo skromnie wyglądający i do tego niezbyt drogi gramofon w swej ofercie sonicznej nie poskąpił mi energii i dobrej masy najniższych rejestrów, idącego w tym duchu, czyli soczystego, ale nie przegrzanego środka i co ciekawe dobrze napowietrzonego, oferującego zjawiskowe iskierki perkusjonaliów górnego pasma. Muzyka bez względu od gatunku tętniła życiem oferując przy tym fajną, bo dobrze rozciągniętą w zakresie szerokości i głębokości wirtualną scenę, a także stosunkowo dobre jak na tę półkę cenową pozycjonowanie biorących udział w danym projekcie artystów. Nie było znaczenia, czy organizowałem sobie wieczór przemyśleń przy spokojnym jazzie, czy muzyce barokowej, bowiem wszystkie wyartykułowane aspekty raz pozwalały mi zagłębić się w całości przekazu, by za moment zmienić zdanie i skupić się na konkretnej linii melodycznej wybranego instrumentu lub wokalu. Taki stan zaliczałem na przykład w momencie obcowania z formacją Charles Lloyd Quartet „A Night In Copenhagen” . Jednak analiza dobiegających do naszych uszu informacji nie opiera się jedynie na śledzeniu poszczególnych partii nutowych, bowiem bardzo ważnym jest wiedza, gdzie zostały zagrane i jaki dystans dzieli brzmienie instrumentów od realnego bytu. I muszę przyznać, że gdy pierwszy aspekt, czyli ciekawe oddanie realiów koncertu dla słoweńskiej konstrukcji był przysłowiową bułką z masłem na poziomie o wiele droższych gramofonów, to drugi również nie zdradzał większych słabości. O co chodzi? Spokojnie. Nie mam zamiaru niczego deprecjonować, tylko uświadomić potencjalnym zainteresowanym, iż dystans możliwości każdego gramofonu do realnej prawdy w dramatyczny sposób zależeć będzie od zastosowanej wkładki. A jak wspomniałem w akapicie przybliżającym naszego bohatera na ramieniu zawiesiłem niedrogiego Dynavectora. Co z tego wynika? Otóż skłamałbym, gdybym biorąc pod uwagę ów rylec powiedział jakiekolwiek złe słowo. Powiem tak. To był jeden z najlepszych występów tej wkładki, co wyraźnie pokazuje, iż wyższy model w tej konkretnej aplikacji mógłby wynieść fonię całości toru na jeszcze wyższy level. Fenomenalne zawieszenie w eterze uzbrojonego w znakomicie rozpoznawalny dzięki swojej nosowej manierze drewniany stroik saksofonu Charlesa. W moim odczuciu nieodbiegające od zamierzeń artystów ukazanie zrozumienia na scenie potocznie zwanego flow. I stworzona w moim pokoju aura koncertu nie pozwoliły mi zakończyć przygody z tym krążkiem do końca wydrapania informacji z całego rowka drugiej strony. Ok. Tak wypadła muzyka łatwa i przyjemna. A co z cięższym graniem? Tutaj do ataku przystąpiła muza zespołu mojej młodości Depeche Mode „Some Great Reward” i czyste szaleństwo również z okresu buntu nastolatka AC/DC „For Those About To Rock”. Jakież było moje pozytywne zaskoczenie, gdy omawiany zestaw fantastycznie poradził sobie nie tylko z przecież niełatwymi do odtworzenia gitarowymi riffami, ale również wybuchami pod koniec tytułowego utworu, bez problemu nadążając przy tym za jego pełnym energii rytmem. Podobnie, czyli pod pełną kontrolą oddania zamierzeń muzyków, wypadł repertuar Depeszów. Dobre wysycenie przekazu pomagało wokaliście pozostać na pozycji frontmana, a blask w górze pasma pozwalał wybrzmieć nawet najlżejszym dźwiękom, dobitnie pokazując, że nawet popowa twórczość ma w sobie kilka tak ważnych dla audiofila sonicznych aspektów.
Kreśląc akapit końcowy po raz kolejny przypominam o zastosowaniu do opisywanego gramofonu, najlepszej wkładki na jaką pozwala nasz budżet. To idąc za moimi sugestiami przy wykorzystaniu dwudziestki Dynavectora powinno zaowocować znakomitym dźwiękiem. Co określenie „znakomity” oznacza w przypadku Pear Audio Little John? Wszystko co najlepsze. Począwszy od dobrej motoryki przekazu, bez której w przypadku słuchania ciężkich brzmień nie mamy szans na sukces. Przez dobre osadzenie fonii w barwie na środku pasma dla sprostania muzie stawiającej na emocje związane z odbiorem wokalizy. Po nienachalne, jednak wyraźnie odczuwalne oddanie swobody wybrzmiewania muzyki. Wszystko ma jeden cel. Zawładnąć naszymi zmysłami, co chyba idealnie pokazała powyższa rozprawka. Czy ta oferta jest dla wszystkich? Wolne żarty. Naturalnie, ze tak. Chyba, że celem nadrzędnym potencjalnego nabywcy jest zatopienie się dźwiękowym mule, w postaci monotonnej, jakże często uważanej przez niektórych za eufoniczną, pozbawionej pazura monotonnej lawie. Niestety mały John za główny cel obrał sobie zaskoczenie nas pełnymi energii wydarzeniami muzycznymi. Zatem jeśli szukacie nudnego usypiacza, konstrukcja ze Słowenii jest złym pomysłem.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU, VIVALDI DAC 2.0
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Audio Atelier
Cena: 12 990 PLN
Dane techniczne
Ramię: Pear Audio Cornet 1
Obroty: 33 1/3 , 45 RPM
Wymiary (S x W x G): 410 x 90 x 345 mm
Waga: 12,5 kg