Opinia 1
Rynek audio, przynajmniej jeśli chodzi o domenę cyfrową rozwija się na tyle dynamicznie, że nawet usilnie starając się trzymać rękę na pulsie i śledzić atakujące nas ze wszech stron nowinki, szanse na ogarnięcie tego galimatiasu są jeśli nie zerowe, to przy sprzyjających wiatrach owemu zeru niepokojąco bliskie. Nie dość bowiem, że pierwszoligowi – pierwszego wyboru, gracze co i rusz wypuszczają kolejne odsłony swoich klasyków, to i młode wilczki ani myślą siedzieć pokornie w kącie i zadowalać się resztkami z pańskiego stołu, więc i one dopominają się, zazwyczaj w pełni zasłużonej, atencji. I właśnie z takim, dość niszowym, choć wielce intrygującym, bytem przyszło nam się, dzięki uprzejmości stołecznego MiP-a, zmierzyć, kiedy to otrzymaliśmy propozycję pochylenia się nad konstrukcją nie dość, że na wskroś europejską, to w dodatku pozbawioną w swych trzewiach standardowych i wydawać by się mogło oczywistych kości. O kim a raczej o czym mowa? O praktycznie anonimowej na naszym rynku niderlandzkiej manufakturze Sonnet Audio i jej flagowym przetworniku cyfrowo/analogowym Pasithea, na którego recenzję serdecznie zapraszamy.
Jak sami Państwo widzicie Sonnet Audio Pasithea R2R DAC prezentuje się tyleż klasycznie, co wręcz oldschoolowo. A to za sprawą nie tylko dość niepozornej i pozbawionej choćby śladowej ornamentyki bryły, co zdobiącego masywny aluminiowy front dwuwierszowego błękitnego wyświetlacza, który na tle tego, co pokazuje konkurencja, jak daleko nie szukając Auralic (vide Altair G 2.1), o Rose (RS150B) nawet nie wspominając, jawi się nad wyraz skromnie. Nie ma jednak co marudzić, bo jednak, na upartego, co nieco na ww. displayu widać i pewnie młodsze, jeszcze nie do końca oślepłe od ciągłego ślęczenia przed ekranami komputerów i smartfonów, młodsze pokolenie jest w stanie z niego cokolwiek odczytać, a nam tetrykom zostaje wytrzeszczać gałki licząc, że to, co wydaje się, że widzimy pokryje się z rzeczywistością i z głośników nie tylko popłynie oczekiwana muzyka, to i jej głośność będzie na oczekiwanym poziomie. Jeśli jednak kilkukrotnie przeliczymy się z oczekiwaniami nieśmiało sugeruję przed wciśnięciem „play” upewnić się co do poprawności dokonanych nastaw, gdyż ulokowane po lewicy wspomnianego displaya pokrętło głośności nie dość, że w żadną diodę informującą o swojej pozycji nie jest wyposażone, to i ono samo w trakcie operowania pilotem nie wykonuje żadnych ruchów, gdyż mówiąc lapidarnie, nie „siedzi” na osi żadnego zmotoryzowanego potencjometru. A właśnie, znajdujący się na wyposażeniu pilot należy do gatunku pancernych i solidnych, co z niekłamaną przyjemnością odnotowuję. Z kolei prawą flankę we władanie wzięły czujnik IR, selektor wejść i włącznik główny. Wykonane z jednego płata blachy płyta górna i boki posiadają gęsta perforację na swej górnej połaci, przez którą bez trudu można dostrzec skrywane wewnątrz korpusu trzewia. Zdecydowanie więcej dzieje się od zaplecza, gdzie patrząc od lewej mamy do dyspozycji trójbolcowe gniazdo zasilania IEC, przelotkę magistrali sterującej, wejście USB, optyczne, I2S w standardzie RJ45, AES/EBU i koaksjalne. Z kolei domenę analogową reprezentują wyjścia zarówno w standardzie RCA, jak i XLR. I tu od razu drobna dygresja, bowiem o ile wcześniej producent dawał nabywcy opcję wyboru pomiędzy portem USB a I2S, bądź domówienie w późniejszym terminie (co niestety dwukrotnie podnosiło koszt całej operacji – 100€ vs. 50€ przy zakupie wraz z DAC-iem), to aktualna wersja tytułowego przetwornika oba posiada już w standardzie. Nadal opcjonalna pozostaje z kolei karta modułu MQA, którą z resztą dane nam było własnoręcznie w tytułowym maluchu aplikować, czego nie omieszkaliśmy uwiecznić w sesji unboxingowej. Jak jednak trzymający rękę na pulsie audiofile wiedza, nad MQA gromadzą się ciemne chmury, więc na chwilę obecną trudno powiedzieć jakie będą dalsze losy tego formatu.
Jak z resztą sama nazwa wskazuje sercem przetwornika nie jest któraś z ogólnodostępnych kości Sabre, bądź AKM a własne cztery moduły SDA-3dac na kanał w trybie różnicowym. Niezwykle cieszy również obecność klasycznego zasilania opartego na solidnym toroidzie i dwóch parach kondesatorów – jednej po 22 000 μF i drugiej po 8 500 μF.
Prawdę powiedziawszy przechodząc do części poświęconej brzmieniu w stosunku do naszego dzisiejszego bohatera nie miałem zupełnie żadnych oczekiwań i skojarzeń. Absolutne zero i carte blanche. Jak się jednak okazało Pasithea jeńców nie bierze i jest klasycznym przykładem, tu bardzo przepraszam za koślawą metaforę, „brzydkiego kaczątka”, które gdy tylko wydobędzie z siebie dźwięki przemienia się w pięknego i majestatycznego łabędzia. Dawno bowiem nie miałem do czynienia z tak wyrafinowanym i stricte high-endowym brzmieniem na tak zaskakująco przystępnym, oczywiście jak na wspomniany High-End, pułapie cenowym. Mamy bowiem urzekającą koherencję, jedwabistą gładkość, fenomenalną rozdzielczość, trudne do zignorowania soczyste wypełnienie i iście zaraźliwą motorykę opartą na nad wyraz solidnej podstawie basowej. Powiem szczerze, że do osiągnięcia pełni satysfakcji w zupełności by wystarczył jeden z powyższych aspektów i nikt przy zdrowych zmysłów Sonnet-a by się nie czepiał. Skoro jednak trafiło nam się „grande cumulando” to nie ma co się czaić, tylko słuchać, słuchać, słuchać. Co ciekawe powyższy amalgamat zalet a tym samym nie tyle mocno, co zaskakująco ekstremalnie wyśrubowany poziom jakościowy bynajmniej nie oznaczał wykluczenia z repertuaru testowego pozycji owego wyrafinowania niegodnych. Ba, nawet tak nieaudiofilskie pozycje jak pełna groźnych porykiwań i kakofonicznej nawałnicy thrashowego jazgotu „Pavlov’s Dawgs” Tankardu, czy już lepiej nagrane, acz dalekie od referencji „True North” Borknagar, gdzie klasyka prog-rocka miesza się z rasowym black metalem i wikińskim pagan-folkiem łapią za ucho od pierwszych taktów, nagle pojawia się właściwa gradacja planów a dotychczasowa ściana dźwięków zamiast pozornego monolitu pokazuje swoją misterną strukturę i złożoność kompozycji. Tutaj każda nuta ma czas wybrzmieć i być nie tylko zagrana ale i usłyszana. Piekielnie szybkim gitarowym riffom nie brakuje selektywności a perkusyjne blasty budzą podziw swoją różnorodnością. Z łatwością wyłapuje się też różnice wynikające z jakże odległych estetyk obu ww. przykładów, gdzie niemiecka ekipa stawia na dość szablonowe, właściwe thrashowi środki artystycznego wyrazu i nawet nie próbuje budować bardziej melodyjnych kompozycji, a z kolei Skandynawowie bawiąc się formą płynnie przechodzą od skojarzeń z Genesis, Rainbow czy Deep Purple do swoich black-metalowych korzeni nader zgrabnie wplatając w prog-rockowe etiudy brutalny growl. Proszę jednak zwrócić uwagę na partie gitarowe, którym nie tylko nie sposób odmówić kunsztu, co trzymania się co prawda połamanych i zakręconych jak domek ślimaka, ale bezdyskusyjnie prowadzonych z żelazną konsekwencją linii melodycznych. Tutaj nie ma miejsca na uproszczenia, czy drogę na skróty – co zostało zapisane w nutach i zagrane, ma być słychać i jest, więc wystarczy tylko zadbać, by i reszta toru temu wyzwaniu podołała – była w stanie poradzić sobie z takim natłokiem informacji. Dlatego też na początek polecam próby z bezpośrednim połączeniem tytułowego DAC-a z końcówką mocy i o ile to tylko możliwe po XLR-ach, gdyż właśnie na nich Pasithea jest w stanie rozwinąć skrzydła i pokazać pełnię swoich możliwości nawet przy niezbyt wysokich poziomach głośności. W dodatku dokonując porównań z RCA zaobserwowałem lepszą komunikatywność średnicy i otwartość góry z zachowaniem pełnego pakietu informacyjnego oraz ładunku energetycznego. Po RCA całość brzmiała dobrze, jeśli nie bardzo dobrze, lecz gdy doświadczyłem tego, co niderlandzki DAC jest w stanie z materiału źródłowego wycisnąć po XLR-ach rezygnacja z tego połączenia stawała się każdorazowo również rezygnacją z przysłowiowej kropki nad „i” świadczącej o wybitności recenzowanego urządzenia. A co do ewentualnego przedwzmacniacza, to muszę Państwa zmartwić, bowiem aby nie zepsuć i nie limitować ww. przetwornika będziecie zmuszeni rozejrzeć się za konstrukcjami tak mniej więcej dwukrotnie od niego samego droższymi, gdyż z czymś niższych lotów o ile nie ograniczycie jego walorów brzmieniowych, to co najwyżej wykonacie krok w bok, a przecież nie o to w tej zabawie chodzi.
Wystarczy bowiem sięgnąć po „Minione” na którym Anna Maria Jopek przy akompaniamencie Gonzalo Rubalcaby przypomniała stare szlagiery, aby przekonać się, że muzyka to nie pojedyncze dźwięki, lecz ich wzajemne połączenie w możliwie gładką i koherentną całość okraszone pozornie trudną do zdefiniowania aurą. Aurą, dzięki której całość nie brzmi zbyt głucho, bądź zbyt sterylnie a zazwyczaj nieco przerysowana artykulacja AMJ jest jedynie jej autorskim środkiem artystycznego wyrazu a nie sztuką samą w sobie. I przetwornik Sonnet Audio świetnie to pokazał idealnie „sklejając” wokal z partiami fortepianu wychodzącymi spod „włochatego palucha” Rubacalby. Zwyczajowe sybilanty były słyszalne, ale ich słyszalność była naturalna – zgodna z tym, co zwykle słyszymy na żywo – bez szeleszczącej i zarazem na dłuższą metę irytującej maniery.
Jak już zdążyłem wspomnieć Sonnet Audio Pasithea ani nie łapie za oko swą aparycją, ani nie kusi jakimś zaskakująco szerokim wachlarzem możliwości w stylu streamowania, jak coraz popularniejsze streaming-DAC-i. Dysponuje za to w pełni satysfakcjonującą baterią wejść i zaskakująco wysokiej klasy regulacją głośności. Jednak najważniejszą jego cechą, jest iście fenomenalne brzmienie znacznie wykraczające ponad to, na co wskazywałaby jego cena. Jeśli zatem szukacie Państwo wyrafinowania, muzykalności i rozdzielczości a nie sztucznych wodotrysków i „modnych metek” zwróćcie proszę uwagę na tytułowego malucha, bo jest to audiofilski odpowiednik biblijnego Dawida zdolny pokonać niejednego, bardziej utytułowanego Goliata.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Przyznam szczerze, że na przekór naszym codziennym starciom z tak zwaną wierchuszką producentów audio, dzisiaj publikowany test z czymś nieznanym i do tego niekosztującym przysłowiowych „oczu z głowy” był dla mnie zaskakująco miłym doświadczeniem. Człowiek co prawda szybko przyzwyczaja się do luksusu, jednak gdy ma w sobie choćby odrobinę obiektywizmu, równie chętnie krzyżuje recenzenckie szpady z czymś dopiero stawiającym pierwsze kroki na danym rynku. Cóż za nowość próbuje zaspokoić potrzeby rodzimych wyedukowanych melomanów? Co prawda fotografie tego nie oddają, ale zapewniam, że tym razem na nasz tapet trafił skromny gabarytowo, ale za to wielki duchem dystrybuowany przez warszawski MIP, na potrzeby testu doposażony w opcjonalny moduł obsługujący format MQA, co ostatnio dla wielu jest bardzo istotnym kryterium, mogący pochwalić się regulowanym wyjściem niderlandzki przetwornik cyfrowo/analogowy Sonnet Audio Pasithea R2R Dac. Zaskoczeni, że w dobie stosowanego obecnie przez producentów wizerunkowego blichtru taki kopciuszek próbuje zawalczyć o swoje? Tak naprawdę ja byłem i jestem rad z finału przebytego mitingu muzycznego. A jeśli podobnie do mnie i Wy jesteście ciekawi, co interesującego Niderlandczyk ma do zaoferowania, po wiedzę na jego temat z przyjemnością zapraszam do kilku poniższych akapitów.
Nie oszukujmy się. Na tle dzisiejszych wizualnych fajerwerków konkurencji nasz bohater to od strony aparycji zaskakująco skromy produkt. Prosta, nieduża prostopadłościenna, w celach wentylacji grawitacyjnej trzewi wentylowana blokami poprzecznych nacięć, skrzynka z frontem z grubego płata aluminium ma li tylko jedni zadanie – skryć wewnątrz siebie układy elektryczne. Nie świecić nic niewnoszącą ornamentyką, tylko zgrabnie ubrać pomysł inżynierów na fajne granie. A jak fajne, to znających się na rzeczy chyba nie zdziwi fakt wkomponowania w awers z pozoru przestarzałego, ale za to niegenerującego zniekształceń podczas pracy, niedużego prostokątnego wyświetlacza z informacjami o stanie urządzenia, na flankach którego zorientowano jedynie gałkę wzmocnienia z lewej strony oraz dwa przyciski funkcyjne – wybór wejścia i włącznik z okienkiem odbioru fal pilota zdalnego sterowania z prawej. Jeśli chodzi o plecy Sonnet-a, te, mimo niewielkich rozmiarów, zdołały pomieścić dwa czytelnie rozlokowane bloki przyłączy. Z akcesoriów wejść cyfrowych mamy do dyspozycji port USB, COAX, AES/EBU, OPTICAL, I2S, natomiast wyjść analogowych dostajemy do ręki po jednym zestawie RCA i XLR. Całość oferty gniazd wieńczy zasilanie IEC wraz z dwoma terminalami kontrolnymi. Oczywiście w momencie dysponowania regulacją poziomu wyjścia sygnału przez tytułowego DAC-a producent zadbał o standardowe wyposażenie zestawu w pilota zdalnego sterowanie.
Jak tak skromnie prezentujący się przetwornik wypadł podczas kilkunastodniowej weryfikacji kompetencji? Cóż, nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłem, że postawi na swoim i zaskarbi sobie moją duszę. Nie fajerwerkami typu rozdmuchujący wirtualną scenę efekt „łał”, czy grania mocno akcentowanymi skrajami pasma, tylko przy zachowaniu spójności umiejętnym pokazaniem muzyki pełnej emocji i swobody wybrzmiewania. Jego atuty to z jednej strony spokój, a z drugiej znakomite oddanie barwy muzyki, plastyki i nienachalnej, ale pełnej ekspresji eteryczności prezentacji. Na tle współczesnych przetworników często może być to odbierane jako zbytni spokój, jednak zapewniam, gdy do głosu dojdzie rozsądek zmierzający zbliżenie się do prawdziwego dźwięku instrumentu wszelkie nadmierne wyeksponowanie czegokolwiek w przekazie nie dość, że czasem zahacza o karykaturę tego bytu, to na dłuższą metę zazwyczaj okazuje się być męczące. A jeśli tak, Niderlandczycy chcąc uniknąć takiego postrzegania swojego „daczka” postawili na niewymuszenie, kolorystykę, nasycenie, plastykę i adekwatny do uzyskania maksimum z takiej prezentacji pełen witalności, jednak unikający grania pierwszych skrzypiec oddech. To zaś sprawia, że przekaz nie tylko kipi poprawiającymi namacalność emocjami, ale również znakomicie zagospodarowuje pełne spektrum wirtualnej sceny. Co prawda z kuluarowych rozmów wiem, iż ostatnimi czasy aż takie przywiązanie do wszystkich wymienionych aspektów nie jest zbyt modne, jednak zapewniam, każdy znający się na rzeczy meloman nawet w momencie podążania swoją drogą przyzna, iż panowie z Sonnet Audio wiedzą, co robią. Co takiego?
Weźmy na tapet choćby muzykę sakralną spod znaku Jana Garbarka z formacją The Hillard Ensemble w produkcji „Officium”. Bez wymienionych przed momentem cech brzmienia przetwornika nie byłoby szans na pokazanie emocji spowodowanych różnorodnością wielogłosu czterech wokalistów, bez których nawet najbardziej emocjonalne pasaże saksofonu Garbarka okazałyby się jedynie oderwanymi od mistycyzmu tej twórczości, solowymi popisami. A tak oprócz czarowania odbiorców przez czterech panów swoim wielobarwnym tembrem głosu, drewniany dęciak Garbarka nie dość, że idealnie współgrał z barwą wokalizy, to czasem mocnymi akcentami lub dłuższymi pasażami, a czasem tylko symbolicznymi wtrąceniami znakomicie podkreślał zawarte w ich śpiewie chrześcijańskie emocje. Bez pełnej spójności barwy nasycenia i swobody oddania tej zarejestrowanej w klasztorze przez wspomniany kwintet muzyki nie byłoby szans na zrozumienie celowości powstania tych sakralnych dzieł. A, że ekipa z kraju tulipanów znakomicie odrobiła lekcje, ta próba w moim mniemaniu wypadła znakomicie.
Nie inaczej było z zahaczającym o pop duetem Anity Lipnickiej z rockmenem Johnem Porterem w realizacji płyty zatytułowanej „Nieprzyzwoite Piosenki”. To bardzo melodyjne, oparte o gitarowy akompaniament Johna śpiewanie, dlatego jestem pewien, że Pasithea była wręcz idealnym partnerem do pokazania zamierzeń tych dwojga pochodzących z różnych światów artystów. Zarówno głos Anity, jak i kunszt obsługi wiosła przez Portera bardzo zyskiwały na dobrym osadzeniu w barwie i nasyceniu, co wprost przekładało się na przyjemniejszy odbiór tej z pozoru prostej, jednak przy dobrym wyważeniu aspektów wspierającym zawarte emocje, popularnej muzyki. Przyznam, że dawno tego materiału nie słuchałem, bo zawsze coś mi doskwierało. Tymczasem po aplikacji płyty w testowo skonfigurowanym torze okazało się, że pozycja ta oprócz sentymentu nabycia jej ze względu na rockowego muzyka ma w sobie coś ciekawego. Może nie na poziomie wspomnianej wcześniej formacji z Garbarkiem, ale zawsze.
Na koniec coś z cięższego grania – Slayer z krążka „God Hates Us All”. Ta pozycja wydawałoby się nie wydaje się być idealnym przykładem na pokazanie pełni możliwości naszego bohatera, jednak ku mojemu zaskoczeniu może nie ociekała zawartą w tej muzie krwią, jednak mimo fajnego ugładzenia buntowniczych zapędów nie straciła na drapieżności i rytmice. Owszem, brzmiała dostojniej, co dla wielbicieli tego typu muzycznych uniesień może być zbytnią cukierkowatością, jednak myślę, że jedynie dla osobników w obozu ekstremistów, gdyż ja, wychowany na AC/DC, mimo płynniejszego podania materiału bez problemu czerpałem z takiego stanu rzeczy niekłamaną przyjemność. Tak więc ten sparing oceniłbym w kategorii co kto lubi, a nie jakiegokolwiek systemowego problemu.
Czy tytułowa niderlandzka myśl techniczna w postaci Sonnet Audio Pasithea R2R Dac ma szansę na rozkochanie w sobie szerokiej rzeszy słuchaczy? Myślę, że z racjonalnych względów inności każdego z nas, całej populacji melomanów pewnie nie, jednak przy odrobinie rozsądku naprawdę dużej. Jest tylko jeden warunek. Trzeba wyzbyć się pogoni za nowinkami technicznymi, a co za tym idzie, często proponowanym przez producentów przerysowaniem podania muzyki. Naturalnie wszechobecne ochy i achy są mile widziane i dlatego bardzo popularne, jednakże zdarza się, że to nie ma nic wspólnego z prawdziwym ja naszego hobby. Do tego niestety trzeba dojrzeć. Jak? Są dwa wyjścia. Jednym jest spotkanie ze zorientowanym w temacie melomanem i przekonanie się o zwodniczej prezentacji nienaturalnych fajerwerków. Zaś drugim rzucenie na głęboką wodę, czyli próba na własnym organizmie, czy z pomysłem spod znaku Sonnet Audio nam po drodze. Innego wyjścia nie ma. Czy warto? Cóż mam nadzieję, że sens takiej decyzji wynika to z powyższego tekstu.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Dystrybucja: MiP
Producent: Sonnet Audio
Ceny
Sonnet Audio Pasithea R2R DAC: 29 990 PLN
MQA module: 250€ (przy opcji fabrycznej); 365€ (zamawiany osobno)
Dane techniczne:
Pasmo przenoszenia: 1 Hz – 20 kHz (przy 44,1 kHz); 1 Hz – 65 kHz (przy 192 i 384 kHz)
Zniekształcenia THD: 0,001%
Separacja kanałów: 125dB
Poziom szumów: -160 dB
Wejścia: optyczne (44,1 – 96 kHz); koaksjalne, AES/EBU, I2S (44,1 – 192 kHz); USB (44,1 – 384 kHz)
Impedancja wyjściowa: 100Ω (RCA); 16Ω (XLR)
Max. napięcie wyjściowe (regulowane): 2 V RMS (RCA); 4 V RMS (XLR)
Max. pobór energii: 16 W
Wymiary (S x G x W): 290 x 250 x 60 mm
Waga: 3,5 kg