Chciał nie chciał, to już półmetek. Naturalnie mam na myśli nieubłaganie mijające wakacje, które razem z Marcinem na ile to jest możliwe postanowiliśmy Wam umilić. Oczywiście chodzi o obiecaną serię relacji z wizyt w zaprzyjaźnionych salonach audio. Temat jest bardzo wdzięczny, gdyż z jednej strony my takie spotkania lubimy, a z drugiej Wy nie ruszając tyłka z fotela, poznajecie z bliska podmioty mające zapewnić dostęp do jak najszerszej oferty interesującej elektroniki. Raz droższej, innym razem tańszej, ale zawsze pozwalającej na konfigurację fajnego zestawienia. Takim to sposobem po już opublikowanych ostatnio wypadach do gliwickiego 4HiFi oraz warszawskiego Audiomagic-a, tym razem padło na katowicki RCM. I gdy wydawać by się mogło, że wytypowany wypad jest prostą jak przysłowiowy „drut” formalnością – salon znany i lubiany, to z mojego punktu widzenia w pozytywnym rozumieniu był to „koszmar”. O co chodzi? Już zdradzam. Otóż psychologiczne podłoże mojej wizyty w tym przybytku znakomicie określa znane wszystkim przysłowie „Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie prosię”, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, targany procesem decyzyjnym wielbiciel wszelkiej maści analogowych nośników – to ja, obiecując sobie w duchu utrzymanie chłodnego spojrzenia na ten temat, wybrał się do najbardziej wyrafinowanej tego typu jaskini w naszym światku – katowicki RCM. Jaskini, która bez specjalnego problemu jest w stanie obrócić w perzynę nawet najtwardsze postanowienie. Jakim sposobem? Dla wielu z Was może to być zaskoczeniem, ale ostatnimi czasy oprócz łechtania naszych winylowych próżności gramofonami panowie z Górnego Śląska mają w ofercie wracające do łask magnetofony szpulowe. Jednak jak to ma w zwyczaju właściciel salonu, nie chodzi o proste w konstrukcji konsumenckie przeciętniaki, tylko niezniszczalne, przed wyjazdem do klienta wyremontowane i wyregulowane maszyny studyjne. Jakie konkretnie? Spokojnie, po ogarnięciu skołatanych zmysłów wszytko udało mi się uwiecznić na serii fotografii. Czym skołatanych? Tutaj dochodzimy do clou mojego osobistego odbioru tej nawiązującej do przywołanego przysłowia wyprawy. Otóż gdy w drodze do Katowic w pewien sposób zdążyłem się na wszystko psychicznie przygotować, po wejściu do głównego pokoju odsłuchowego pojawił się on. Dostojny, wielobryłowy, uzbrojony w niedawno wprowadzone do oferty flagowe ramię, pachnącą światową nowinką wkładkę Thales-a X-quisite Voro oraz współpracujący z flagowym przedwzmacniaczem RCM Big Phono, od jakiegoś czasu jako alternatywa dla japońskiego Tech Das-a Air Force 5, chodzący mi po głowie słoweński gramofon Kuzma Stabi XL DC. Szczerze? Pomijając fakt, że to był cios poniżej pasa, na starcie zaliczyłem rasowy knock out. Ale spokojnie. Na szczęście i z takimi sytuacjami dość szybko umiem sobie radzić, dlatego zainteresowanych informacjami na temat tytułowego salonu zapraszam na kilka skreślonych już na chłodno poniższych strof.
Dobra, koniec dziecinnych emocji. Przejdźmy do meritum relacji. Co oferuje tytułowa mekka audio? Jak unaoczniają fotografie, na wejściu wita nas wielki open space z ciekawie wyeksponowaną ofertą. Co bardzo ważne, ofertą na prośbę klienta w każdej chwili gotową do podłączenia w pomieszczeniu odsłuchowym. Elektronika i kolumny czytelnie pogrupowane w zależności od producenta, więc przed jakimkolwiek podjęciem decyzji z uwagi na ekspozycyjny luz konkretny produkt możemy dokładnie obejrzeć ze wszystkich stron bez wyjmowania go ze zwyczajowych w wielu salonach ciasnych półek. Przesada? Moim zdaniem niekoniecznie, gdyż sam nie raz podczas wizyty zanim o coś poprosiłem, sprawdzałem, czy spełnia moje oczekiwania choćby w kwestii przyłączeniowej typu rozkład wejść i wyjść oraz ich ilość. Po co studiować instrukcję, jak mamy wszystko podane na przysłowiowym talerzu. Gdy temat nietuzinkowej i pomysłowo wyeksponowanej oferty mamy już za sobą, przemierzając krótki korytarz wkraczamy do czegoś na kształt głównego, przygotowanego po Bożemu od strony akustyki pomieszczenia odsłuchowego. Co mam na myśli? Otóż pomijając ważną dla pokazania maksimum jakości oferowanego brzmienia przez system adaptację (przecież to jest dla nas elementarz), od momentu podjęcia decyzji przez RCM zajmowania się zaspokajaniem naszych potrzeb w kwestii magnetofonów szpulowych, ów room stał się przybytkiem dwufunkcyjnym. Owszem, w głównej mierze służy do prezentacji zaproponowanych przez klienta zestawów audio, jednak na bocznych ścianach jako ekspozycja stoi seria różnych szpulaków. Na co dzień podczas wizyt klientów nie przeszkadzających, za to będąc cały czas w gotowości do podłączenia w zamian któregoś źródła stacjonującego na stolikach, pełniących bardzo istotną rolę. Po pierwsze – pokazujących jak cyfrowy świat zniszczył jakość oferowanej obecnie muzyki. Natomiast drugą – w momencie zainteresowania klienta tego typu źródłem po minimalnej do granic możliwości zmiany konfiguracji (wystarczy podpiąć kable sygnałowe) stających się potencjalnym pretendentem do zakupu. Przyznam, że to bardzo dobre zagranie, gdyż nawet jeśli z jakiś powodów to nie nasza bajka, choćby zapoznawcze posłuchanie oryginalnych taśm z epoki lub ich kopii z taśm matek vs tego samego materiału z CD lub winyla daje znakomity podgląd w jaką soniczną „d” zagoniło nas ślepe – czytaj: pozbawione utrzymania odpowiedniej jakości realizacji – podążanie za rozwojem technologii realizującej muzykę dla mas. Gdy zderzymy się z tym oko w oko, wówczas przekonujemy się o skali dramatu. Dramatu, którego niestety sam po raz kolejny zasmakowałem, gdyż boss salonu znakomicie znając krążące w naszym światku moje oczekiwanie na szpulaka, goszcząc mnie kolejny raz, jak to ma w zwyczaju, nie omieszkał tego wykorzystać i po sesji odsłuchowej będącego w moich planach zakupowych gramofonu Kuzma Stabi XL DC wpiął w system również bardzo mocno kuszący mnie magnetofon Studer A80. Przywołany drapak dwoił się i troił, aby ostatecznie mnie do siebie przekonać, co nie powiem, wypadło zjawiskowo. Energia, plastyka, kiedy trzeba atak, zaś innym razem nostalgia, czyli to co analogowe tygrysy lubię najbardziej. Co na to Studer? Szczerze? To była miazga. Kilka po kolei puszczanych taśm z widniejącą na zdjęciu ścieżką dźwiękową kultowej serii „Gwiezdne Wojny” nie pozostawiały złudzeń, takiej dynamiki nie da się uzyskać z obecnych nośników – nawet z gramofonu. Nie ma bata. A wiem to z autopsji, gdyż mimo, iż na swoje cyfrowe źródło wydałem prawie 20-krotnie więcej, niż musiałbym wydać na magnetofon, w najbardziej optymistycznych opiniach obiektywnie nie jestem w stanie sam przed sobą przyznać cyfrze palmy pierwszeństwa. Po co zatem ją mam? To banał. Tak jak w przypadku gramofonu z uwagi na dostępną od ręki ofertę muzyczną, czego nie da się powiedzieć o taśmach. Owszem, są dostępne, tylko drogie. A jeśli nawet pokusimy się o kopie bliskie oryginałowi, skazujemy się na poszukiwania dobrych dawców. Warto? Pewnie się zdziwicie, ale biorąc pod uwagę cały bagaż opinii za i przeciw, jak najbardziej. Jednak nie jako codzienne źródło do spędzania wolnego czasu, tylko jako wisienka na torcie weekendowych sesji przy dobrej whisky. Ja kolokwialnie mówiąc, jestem ugotowany.
Jak można wnioskować po powyższym słowotoku, kolejny raz po wizycie w katowickim RCM-ie dojechawszy do domu, musiałem napić się herbatki z Melisą. A miało być tak pięknie, bo pod całkowitą emocjonalną kontrolą. Głównym powodem oczywiście jest osobiste hołubienie nośnikom analogowym, które akurat są oczkiem w głowie właściciela wizytowanego salonu. Naturalnie coś z cyfry również u niego się znajdzie, jednak tylko tyle i tak wyrafinowanej sonicznie, żeby z lekkim bólem być do niej przekonanym i w pewien sposób sprostać każdym potrzebom potencjalnego klienta. Jednak żebyśmy się dobrze zrozumieli, zazwyczaj wymagającego, naturalnie również wiedzącego co to jest dobry dźwięk, co wynika z analizy oferowanej przez katowicki salon palety producentów. Czy to oznacza, że początkujący adept sztuki brylowania w zaawansowanym audio nie ma po co tam się pojawiać? Ależ nic z tych rzeczy. Nawet powinien. Choćby po to, aby nie tylko złapać doświadczenie w obcowaniu z dźwiękiem na najwyższym poziomie, ale przy okazji przekonać się, tudzież spróbować zrozumieć, dlaczego tak wielu miłośników muzyki jak choćby ja nadal przedkłada analog nad cyfrę. I zapewniam, nie chodzi o udowadnianie wyższości jednych świąt nad drugimi, tylko zaznanie odmienności podania jej przez obydwa formaty w najlepszej dostępnej jakości. Odmienności, która mimo, że sama w sobie daje nam większy wybór z czym na co dzień chcemy żyć, tak często bardzo nas polaryzuje. A niesłusznie. O czym mam nadzieję, w momencie odwiedzenia kolejnego przybliżanego w ramach zabijania nudy w sezonie ogórkowym, tym razem salonu audio w Katowicach przekonacie się sami. Naprawdę warto.
Jacek Pazio