1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Western Electric 91 E

Western Electric 91 E

Link do zapowiedzi: Western Electric 91 E

Opinia 1

Jestem pewien, że każdy z Was ma swój prywatny ranking kultowych marek audio. Naturalnie w zależności od swoich preferencji jedni poruszają się w segmencie kwarcowym, a inni lampowym, jednak fakt jest faktem, nie ma związanego z naszą zabawą osobnika homo sapiens bez takowej listy. I gdy wydawałoby się, iż temat jest tak oczywisty, że aż banalny, prawdopodobnie zauważyliście celowe rozgraniczenie tematu hołubienia konkretnej technologii w służbie naszego hobby. O co chodzi? Pewnie się zdziwicie, ale o łączący obydwa obozy wyjątek od wspomnianej reguły. Oczywiście mam na myśli posiłkującą się lampami elektronowymi kultową markę zza wielkiej wody. To bez dwóch zadań jest w sobie tylko znany sposób wymykający się preferencjom sprzętowym brand łączący wszystkich melomanów. Co ciekawe, taka sytuacja ma miejsce mimo braku jakiegokolwiek osobistego kontaktu większości z nas z przecież od lat nieprodukowaną ofertą. Co zatem jest owym przedmiotem pożądania? Panie i panowie stało się. Po wielu latach przerwy na będący częścią naszego melomańskiego życia rynek audio powróciła amerykańska marka Western Electric. Niekwestionowana ikona, z której portfolio dzięki staraniom katowickiego dystrybutora RCM do naszej redakcji dotarł otwierający nowy rozdział działalności, wykorzystujący kultową lampę 300B wzmacniacz zintegrowany Western Electric 91E.

Gdy doszliśmy do opisu wyglądu i budowy naszego bohatera, jak rzadko kiedy nie będzie to łatwym zadaniem. A problem polega na tym, że teoretycznie 91-ka bazuje na tradycyjnym rozwiązaniu swoistej platformy nośnej dla próżniowych baniek i transformatorów, jednak w przeciwieństwie do reszty tego typu konstrukcji jest mocno ozdobiona ciekawymi zabiegami wizualnymi. Pierwszym jest lekko zagłębiona górna płaszczyzna obudowy – ograniczają ją nieco wyższy awers i rewers oraz spinające je na bokach niewielkiej średnicy walce. Po drugie front nie dość, że został lekko zaoblony na rogach, to dodatkowo w pogrubionej centralnej części został wyposażony w kolorowy wyświetlacz informujący o oddawanej mocy, poziomie wzmocnienia i obsługiwanym wejściu, a na bocznych flankach wkomponowano lekko zapadniętą baterię 6 pionowo zorientowanych przycisków funkcyjnych z lewej strony oraz gałką wzmocnienia, przyciskiem inicjacji pracy urządzenia i gniazdem słuchawkowym z prawej. Po trzecie tuż za puszką dobieranych do obsługi odpowiednio trudnych kolumn transformatorów i lampami sterującymi, nad otulonymi kultowymi lampami mocy 300B producent zastosował swoisty baldachim. Po czwarte identycznie w kształcie jak front plecy oprócz nadającego lekkości konstrukcji poziomego wycięcia, tuż pod nim w kilku pakietach oferuje nam kolejny raz zapadnięte terminale kolumnowe, serię wejść liniowych ze znajdującym się na pokładzie phonostagem MM/MC włącznie, zestaw USB i Ethernet do do upgrade-owania konstrukcji i antenę Bluetooth jakby kogoś naszła ochota na transmisję bezprzewodową ulubionej muzyki ze smartfona, oraz zintegrowane z głównym włącznikiem gniazdo zasilania. Zaś po piąte tytułowy wzmacniacz wykończono w kolorze złota. Fotografie nieco to przekłamują, bo 91E świeci jak lampka na choince, jednak zapewniam, na żywo temat tej kolorystyki przybiera formę bezproblemowej akceptacji. Miłym dodatkiem do wzmacniacza jest pilot zdalnego sterowania. Zaś dla wielu najistotniejsza informacją jest oddawana moc na poziomie 20W. Naturalnie znający się narzeczy użytkownicy tego typu konstrukcji wiedzą, iż ów zgłoszony w tabelce pozom 20W jest zabiegiem czysto marketingowym, bo mierzonym przy wysokim poziomie zniekształceń, jednak jedno jest pewne solidne 8-9 W (na tyle oceniają temat znawcy) z tak znakomitej lampy robi robotę z wieloma nawet średnio skutecznymi zespołami głośnikowymi.

Zanim przejdziemy do konkretów, jestem Wam winny kilka istotnych przedtestowych informacji. Naturalnie chodzi o odpowiedzialne podejście do procesu oceny od dawien dawna zapowiadanej nowości. To z założenia jest wzmacniacz małej mocy i podłączenie go do nieodpowiednich zespołów głośnikowych byłoby nagannym zmarnowaniem jego potencjału. A wiem to, ponieważ chcąc się o tym „nausznie” przekonać, zasiliłem nim moje niemieckie ćwierćtonowe smoki. I gdy nieco zdziwiłem się dość swobodnym radzeniem sobie WE w tak nieodpowiednim towarzystwie, czułem, że walczy o przysłowiowe życie. A jeśli tak, w celu zapewnienia mu optymalnych warunków pracy rozpocząłem poszukiwania odpowiedniego towarzystwa. Przyznam, że nie było łatwo, gdyż szukałem czegoś z osiągami dobrze powyżej 90 dB, a nie tylko papierowymi zapewnieniami zazwyczaj naciągających fakty producentów. I gdy po kilku dniach byłem w przysłowiowej kropce, trochę przypadkowo z pomocą przeszedł mi warszawski salon Planeta Audio. Ale żeby nie było, owa przypadkowość nie polegała na ich miganiu się od współpracy, tylko mojej nieoczekiwanej wizycie u nich. Gdy tylko usłyszeli co i do czego potrzebuję, podjęcie decyzji było natychmiastowe. Ba, nawet realizacja była natychmiastowa, gdyż po wstępnej rozmowie w piątek, w poniedziałek przed południem nie tylko odpowiednie, ale również sygnowane jubileuszem działania marki kolumny stały u mnie. O czym mowa? To zdradzają fotografie. Chodzi o podobnie do wzmacniacza amerykańskie kolumny Klipsch Horn 75 TH Anniversary SE. Niebanalne, a przy okazji idealne jako testowy sparingpartner, za co panom z Planety Audio powinienem ukłonić się nie tylko ja, ale również Wy czytelnicy i co ciekawe kilkunastu wizytujących moje progi z chęci posłuchania tak ciekawie dobranego zestawu gości. A trzeba zaznaczyć, kolumiszcza są wielkie i ciężkie – cztery ogromne kartony, dlatego miło jest, gdy ktoś mimo takiego logistycznego wyzwania bezinteresownie nie odmawia. Na koniec jeszcze jedna ważna informacja. Kolumny zaprojektowano do wstawienia w narożniki pokoju. Niestety akurat od strony ustawienia zestawu mam półokrąg, dlatego chcąc stworzyć namiastkę takiej konfiguracji – celowe, co ważne kontrolowane podbicie najniższych rejestrów zastosowanym wewnątrz kolumn układem ścianek, wcisnąłem je pomiędzy boczną ścianę pokoju i Gaudery Berlina RC-11. Oczywiście nie było to idealne ustawienie, ale to co wycisnął z nich recenzowany piecyk w tych z pozoru sporo pozostawiających do życzenia warunkach, przeszło moje wszelkie oczekiwania.

Jak pewnie wielu z Was wie, niespecjalnie przepadam za kolumnami typu tuba. Jednak to nie jest jakiś aksjomat, bowiem zdarzają się przypadki, gdy nawet ja, raczej optujący za typowymi zespołami głośnikowymi gdy coś zagra zjawiskowo, bez problemu chylę temu czoło. Tak też było i tym razem. Jednak nie od razu i nie za sprawą samych kolumn. Chodzi o to, że chcąc poznać zaproszone na gościnne występy wielkogabarytowe amerykanki podłączyłem je najpierw pod A-klasowego Mephisto. Wzmacniacz w teorii zbyt mocny, ale wiele razy dedykowane tubom lampowe słabeusze wypadały przy nim gorzej. Niestety nie tym razem, ponieważ czuć było bezwarunkowe stawianie zespołów głośnikowych do pionu, co przekładało się na brak emocji w muzyce. Niby wszystko było pod kontrolą, tylko bez pierwiastka życia i namacalności. Na szczęście do czasu. Chodzi oczywiście o rozpoczęcie procesu testowego naszego bohatera w postaci ingtegry SE WE 91E. Ten mariaż brutalnie pokazał mi palcem, o co chodzi w obcowaniu z tego typu sekcjami wzmocnienia. Niby słabe, pełne zniekształceń, jednak w dobrze zestawionym torze okazuje się, że co jak co, ale krzemowe wzmacniacze w kwestii obcowania z muzyką tam i wtedy mogą jedynie pobierać od nich nauki. Owszem, w wartościach bezwzględnych z oddaniem bezpośredniej energii dźwięku mogą mieć problemy, jednak już atak dźwięku, rozmach prezentacji, namacalne ogniskowanie źródeł pozornych i swoista, wciągająca od pierwszych chwil niewymuszoność kreowania wydarzeń scenicznych w naszych domostwach sprawia, że wielu melomanów nie widzi innej opcji, jak szukanie świętego Grala w oparciu zestaw słabej lampy i wysokoskutecznych kolumn. Niestety jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Na szczęście rynek audio choćby w postaci naszego bohatera oferuje spełniające wspomniane szczegóły perełki konstrukcyjne materializujące muzyków na prywatnych mini-koncertowych sesjach odsłuchowych. Jakie to sesje?
Pierwszą z brzegu może być najnowszy krążek zapisu koncertu Ala Di Meoli „Saturday Night In San Francisco”. Pierwsze co uderza w tym sobotnim livie, to zjawiskowa scena muzyczna. Szeroka, odpowiednio głęboka, ale co najbardziej istotne, wykreowana w nieosiągalny dla typowego zestawu wzmocnienia z tradycyjnymi kolumnami. Swoją codzienną konfiguracją również mogę coś w tym stylu uzyskać, jednak w zderzeniu z ofertą testową fraza „coś w tym stylu” idealnie pasuje do znanej reklamy piwa Lech. Nie da się dogonić takiego braku wymuszenia projekcji, szybkości narastania sygnału, a przy tym zjawiskowej namacalności kreowanego świata, jak przy pomocy jankeskiego tandemu. Gitarzyści zrobili show jakich mało. Ich wirtuozeria została pokazana nie tylko od strony zrozumienia ze sobą, ale również zaznaczenia najdrobniejszych szczegółów pracy czy to palców na strunach, samych strun oraz obydwu artefaktów na raz. A to dopiero początek żywiołu, gdyż używane instrumenty strunowe w odpowiednich momentach były soczyste, w innych szybkie, a w jeszcze innych brzmiały w nieskończoność, co pokazywało, jak takie rzeczy robi elita wzmacniania sygnału audio.
W podobnym tonie wypadła muzyka Keitha Jarrett-a w trio z Gary Peacockiem i Paulem Motianem „At The Deer Head Inn”. W tym przypadku również wiodącą rolę grała nieposkromiona, ale przy tym nienachalna i wielobarwna prezentacja plus kolejne namacalne oddanie panowania artystów nad instrumentami. W zależności od utworu było żywiołowo i nostalgicznie, ale zawsze, powtarzam zawsze mimo pełnej kontroli prezentacji od strony rysunku źródeł pozornych z pierwiastkiem obcowania z muzykami na żywo. Sam jestem zdziwiony, że to piszę, ale na swoją obronę zdradzę, iż po sławetnych AA Trio Luxury Edition 26, rzeczony zestaw WE 91E z kolumnami opartymi o popularne megafony jest kolejnym, którego sobie nie zafunduję z jednego prozaicznego powodu, jakim jest brak drugiego odpowiednio dużego pomieszczenia. To jest całkowicie inna, ale za to tak emocjonalnie podana lampowa szkoła grania, że nawet najlepszy tranzystor nigdy tego nie dogoni. Owszem, ze wspomnianymi kilka zdań wcześniej ograniczeniami, które zmuszają nas do wyboru pomiędzy rybkami albo akwarium, jednak jeśli się w niej zakochamy, nie ma odwrotu.
Na koniec coś z kopnięciem. Tym razem postawiłem na dobrze zrealizowaną płytę mongolskiej formacji The Hu „The Gereg”. Dobrze zrealizowaną tylko dlatego, że tubowe kolumny jeśli coś jest skopane produkcyjnie, bez najmniejszego mrugnięcia okiem niczym karty wyłożą to na stół. A w teście chodzi przecież o pokazanie, jak dane urządzenie radzi sobie z przyzwoicie nagraną płytą, a nie masteringową porażką. Dlatego z uwagi, że wspomniane jest zwykłym wydawnictwem, nie podkręcanym samplerem, bez mrugnięcia okiem po nią sięgnąłem. Efekt? Dla mnie ogień. Co prawda mogłoby być nieco więcej body, ale przypominam, iż nie spełniłem stuprocentowych zaleceń producenta kolumn. Dlatego to co udało mi się wycisnąć z zestawu podczas tak przygotowanego testu, przy domniemaniu podkręcenia przekazu w kwestii wagi w momencie odpowiedniego ustawienia kolumn, zasugerowało, iż dla dobrze dobranego seta słaba lampa plus skuteczne kolumny praktycznie nie ma ograniczeń. Można mocniej, z większym poczuciem trzęsienia ziemi, ale nigdy z takim rozmachem i w dobrym tego słowa znaczeniu przenikliwością podania materiału. Panowie nie tylko znakomicie radzili sobie w wywoływaniu u mnie uczucia niepokoju, ale przy tym niemiłosiernie wymownie pokazywali, na czym polega mocne granie. Uderzenie, energia i zaskoczenie słuchacza to tylko skromna garść cisnących mi się na usta pozytywnych uczuć z tej sesji odsłuchowej. Oj jak dobrze, że ograniczają mnie braki lokalowe, bo miałbym niezły zgryz.

Gdy dotarliśmy do puenty tego odcinka testowego amerykańskiego wzmacniacza Western Electric 91E, biorąc pod uwagę moje peany powinienem powiedzieć lakoniczne: kupujcie w ciemno, bo robi robotę. Jednak z autopsji wiem, że życie czasem płata figle i nie zawsze dane urządzenie wpisze się w każdą konfigurację. Dlatego zainteresowanym skrótowo przypomnę, iż tytułowy piecyk tchnął w towarzyszące mu kolumny pierwiastek muzykalności i namacalności. To on pomógł im kolokwialnie mówiąc „nie krzyczeć”, tylko w pełni je kontrolując zapraszać mnie na prywatne sesje z wybranym muzykami. Dał mi nieco inne niż mam na co dzień, ale jakże fantastyczne poczucie obcowania z nimi na żywo. Inne nie z powodu odmiennego osadzenia w barwie – ta nadal była znakomita, tylko dobrze rozumianej większej bezpośredniości. Jednak na tyle odpowiednio wyważonej w kwestii bezkompromisowości, że po pierwsze – ani przez moment nie odczułem irytującej nachalności słuchanej muzyki, a po drugie – nie wiem kiedy, ale w takiej projekcji w pewien sposób się zakochałem. Cuda? Nie, to po prostu spawka WE 91E.

Jacek Pazio

Opinia 2

Podobnie do pozostałych dziedzin naszej ziemskiej egzystencji, również i w audio funkcjonują wszelakiej maści symbole i hasła wywołujące konkretne skojarzenia. Wystarczy wspomnieć, iż o ile dla starszego pokolenia Polaków fonetycznie pisany elektroluks a hoover dla większości anglojęzycznych nacji były i nadal są powszechnie używanym określeniem odkurzacza, tak dla audiofilsko zorientowanej braci właśnie Western Electric stał się synonimem niemalże Świętego Grala lamp i to w swej najbardziej pożądanej odsłonie – kultowej 300B. W tym momencie gorąco przepraszam wszystkich urażonych sprowadzającą się do domowych porządków i drobnego AGD analogią, ale tu chodzi przede wszystkim o sam sens istnienia pewnych skojarzeń i zakorzenionej w świadomości odbiorców symboliki a nie sam status i rangę określonego przedmiotu. Na tym samym mechanizmie bazują bowiem takie słowa – klucze jak „adidasy”, czy wcześniej powoli popadający w zapomnienie „walkman”. Wracając jednak do meritum Western Electric był i całe szczęście nadal jest synonimem lampowego wzorca, jednak o ile przynajmniej do niedawna sygnowane przez niego lampy (NOS-y) jeszcze gdzieniegdzie można było zdobyć, to same urządzenia, mowa oczywiście o tych „z epoki”, śmiało można było uznać za białe kruki egzystujące w sferze marzeń. Całe szczęście pojawiło się światełko w tunelu, gdyż w 1995 Charles G. Whitener z Westrex Corporation odkupił od AT&T wszelkie prawa związane tak z nazwą, jak i know-how Western Electric i już rok później, na CES-ie zaprezentował „nowożytną” wersję 300B przyozdobioną wiadomym logotypem. A potem już poszło z górki, bowiem światło dzienne ujrzał wyposażony w parę triod 6922, transport Philipsa i kość przetwornika Analog Devices AD1955… odtwarzacz CD 203C, do którego sukcesywnie dołączyły również lampowy (4 x 12AX7) phonostage 116C z zasilaczem 20B (na pokładzie 5AR4, 6V6 i 1-6SL7) oraz potężne 80W monobloki 97A mogące poszczycić się ośmioma WE 300B, zestawem trzech 6SN7GTB i pojedynczą 6SL7 na kanał. I choć nie ukrywamy, że z chęcią ugościlibyśmy w naszych skromnych progach tę, jakże intrygującą a zarazem dość kosztowną (drobne 125 k$) parkę, to przynajmniej na razie przyszło nam skupić się na nieco bardziej akceptowalnej dla ogółu populacji półce i dzięki uprzejmości, oraz zaangażowaniu katowickiego RCM-u koniec końców wylądował u nas wzmacniacz zintegrowany 91 E.

Jak sami Państwo widzicie wzornictwo współczesnej integry Western Electric 91 E niebezpiecznie blisko oscyluje wokół tego, do czego zdążyli przyzwyczaić nas dalekowschodni producenci. Bądźmy szczerzy – powoływanie się na ścisły związek z pochodzącym z lat 30-ych XX w. modelem WE 91A ma mniej więcej taki sens i tyle wspólnego, co kult mającego dyktatorskie ciągoty pewnego niskorosłego łupieżcy do pozycji na jaką zapracował Marszałek Piłsudski. Prawdę powiedziawszy dostarczony na testy, nieskromnie złoty egzemplarz swym ostentacyjnym przepychem przyćmiewa wszystkie Accuphase’y i FM Acoustics jakie przez nasze systemy w ciągu minionej niemalże dekady się przewinęły. Całe szczęście istnieje zdecydowanie bardziej stonowana wersja niklowana i już na wskroś klasyczna czarna, ku którym bym się raczej skłaniał, więc każdy może wybrać coś dla siebie. Pomijając kolorystykę również i sam projekt plastyczny nie pozwala na obojętność, gdyż choć iż mamy do czynienia z pozornie klasyczną, lampową konstrukcją trudno uznać 91-kę za oazę spokoju i minimalizmu. Zarówno masywna płyta czołowa, jak i nieustępująca jej grubością tylna nieco wyrastają ponad obrys korpusu, dzięki czemu umieszczony z przodu niewielki … wymienny (dostępne są wersje dopasowane do 4, 8 i 16Ω obciążenia) sarkofag z trafami wyjściowymi widoczny jest dopiero gdy spojrzymy na wzmacniacz z góry, więc z punktu widokowego jakim jest np. kanapa, bądź dyżurny fotel jego obecność będzie nam zupełnie obojętna. Jego, znaczy się sarkofagu, nie wzmacniacza, tylnych narożników strzegą pracujące w stopniu wejściowym podwójne triody ECC81 a tuż za nimi w chronionych od góry sitkami osłon szklanych silosach umieszczono po sztuce WE300B na kanał. Nie sposób jednak uciec od tego, co dzieje się na podzielonym na trzy sekcje froncie, gdzie lewą część zajmuje kolumna z sześcioma przyciskami bezpośredniego wyboru źródła, w centrum pyszni się imponujące okno wyświetlacza LCD, z którego przy uruchomieniu wita nas tzw. „Golden Boy”, by następnie przejść w tryb 30-sekundowego odliczania potrzebnego na sukcesywne załączenie żarzenia i w dalszej kolejności napięcia anodowego. Oczywiście podczas normalnej pracy wyświetlane są na nim informacje dotyczące głośności, wybranego wejścia i oddawanej mocy w formie pionowych bargrafów (VU-meter). Z kolei prawa sekcja to już królestwo masywnej gałki regulacji głośności (kontrolowanej przez mikrokomputer układ dyskretnych oporników o logarytmicznej krzywej narastania), włącznika i gniazda słuchawkowego. Tuż nad przyozdobionymi w szczątkowe radiatory ścianami bocznymi biegną masywne belki nie tylko spinające front z plecami, lecz również ułatwiające aplikację i logistykę ponad dwudziestokilogramowego wzmacniacza. Rzut oka na plecy i … dalej nie obniżamy lotów, gdyż do dyspozycji otrzymujemy … pięć par wejść liniowych w standardzie RCA (bardzo porządne gniazda CMC – Charming Music Conductor), gdzie tuż za selektorem typu wkładki (MM/MC) i zacisku uziemienia mamy parę dodatkowych gniazd umożliwiających dobór optymalnego obciążenia stosownymi wtykami (Phono Termination Plugs). Centrum zajmują pojedyncze terminale głośnikowe a po prawej dyskretnie przycupnęła magistrala sterowania, trzpień anteny Bluetooth i interfejsy USB oraz Ethernet do ewentualnej aktualizacji oprogramowania. Listę zamyka zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC. W zestawie znajduje się również aluminiowy pilot zdalnego sterowania.
Nie mniej intrygująco prezentują się trzewia, w których znajdziemy podwójną sekcję zasilania, z klasycznym transformatorem dedykowanym układom audio i moduł … impulsowy oddelegowany do obsługi sterowania. Jakby tego było mało nad obsługą całości pieczę sprawuje Raspberry 3+ a skoro na zewnątrz pojawiła się antena BT, to i stosownego układu Bluetooth zdolnego przyjąć sygnał 96kHz/16bit nie mogło zabraknąć. Zgodnie z deklaracją producenta 91-ka jest w stanie oddać od 14 (przy 3% zniekształceniach) do 20 W (przy 10% zniekształceniach), więc jak na oparty o pojedyncze 300B, pracujący w klasie A pozornie klasyczny SET zaskakująco dużo. Za ww., nad wyraz wyśrubowanymi parametrami stoi autorska technologia i pracujący równolegle z lampami układ steered current source (SCS), po którego dokładny opis zainteresowanych pozwolę sobie odesłać na stronę producenta. I obecność owych układów jest powodem umieszczenia na bokach wzmacniacza radiatorów, gdyż to właśnie do nich zostały przykręcone płytki SCS. Wzmacniacz wyposażono w układ auto-bias, więc manualna regulacja nie jest konieczna, tym bardziej, że lampy mierzone i ustawiane są przy każdorazowym włączeniu urządzenia.

Przechodząc do odsłuchów jasnym było, iż o ile 20W trioda jest w stanie wydobyć z redakcyjnych Gauderów Berlina RC11 Black Edition  jakieś dźwięki, to taka konfiguracja będzie daleka od optymalnej a tym samym wysoce dla nas niesatysfakcjonująca. Dlatego też większość odsłuchów przeprowadziliśmy wykorzystując wysokoskuteczne i zarazem łatwe do wysterowania (105dB/8Ω), widoczne na zdjęciach, pozyskane ze stołecznej Planety Dźwięku Klipsch Klipschorn AK6 75th Anniversary (recenzja wkrótce). I to był przysłowiowy strzał w dziesiątkę, bo pomiędzy tytułowym lampowcem a tubowymi kolumnami dało się z łatwością zauważyć prawdziwą synergię przejawiającą się niezwykłą swobodą i niewymuszeniem prezentacji. Nie dość, że dźwięk dobiegający naszych uszu nie był w żaden sposób limitowany pod względem dynamiki, to zarazem nie wykazywał cech stereotypowego i poniekąd krzywdzącego wiele topowych konstrukcji „lampowego rozmarzenia”. To nie było lepkie i spowolnione granie, lecz kipiący adrenaliną i energią spektakl, który od oscylującego na granicy słyszalności szeptu Youn Sun Nah do iście zwierzęcego ryku tejże artystki zawartych na jednym, fenomenalnym krążku, czyli wydanym przez ACT w 2010 „Same Girl” nie pozostawiał złudzeń z jak wysokiej klasy i zarazem jak uniwersalnym wzmocnieniem mamy do czynienia. Zwykło się bowiem uważać, że ciężkie granie nie jest dla słabowitych lampowców a tymczasem wykonany przez filigranową Koreankę cover „Enter Sandman” nader wyraźnie dawał do zrozumienia, że i z przysłowiowym łomotem nie powinno być najmniejszych problemów. I rzeczywiście, już pierwsze takty niezwykle treściwego, ciężkiego i pomimo całej swej natywnej brutalności melodyjnego „Origins” autorstwa niejakiego Andy’ego Marshalla występującego pod szyldem Saor najpierw zbudowały tajemniczy klimat i złapały za ucho melodyjnym riffem, by powoli budować narastające napięcie partiami perkusji i wprowadzić słuchacza w niezwykle uzależniająca mieszankę szkockiego folku, black-metalu i post rocka. Jednak wraz z upływem czasu robiło się coraz szybciej, mocniej i bezkompromisowo, by tuż na początku czwartej minuty otwierającego krążek „Call of the Carnyx” wyciągnąć zawleczkę i rozpocząć prawdziwą jazdę bez trzymanki. Wśród misternego, stricte metalowego galimatiasu bez trudu można wyłapać również partie dość zaskakujących instrumentów, jak bodhrána, dud, czy właśnie tytułowego carnyxa (celtycki róg bojowy), więc wszyscy miłośnicy Warduny i wszelakich odmian suto podlanych metalem pagan-folka również i tutaj mają szanse znaleźć coś dla siebie. Co ciekawe zamiast spodziewanej ściany dźwięku i wynikającego z dość ograniczonej mocy uproszczenia sceny WE bez najmniejszych problemów był w stanie nie tylko budować ją szeroko poza ramami wyznaczonymi przez rozstaw kolumn, lecz i świetnie różnicować na głębokość sugestywnie prowadząc gradację poszczególnych planów. Warto również pochwalić timing, zróżnicowanie i prowadzenie basu, który może nie sięga piekielnych czeluści, lecz zarazem w pełni satysfakcjonuje pod względem ukrwienia i mięsistości tkanki.
Bądźmy jednak szczerzy, możliwość okazjonalnego nadwyrężenia tak karku, jak i dobrosąsiedzkich relacji bynajmniej nie oznacza konieczności ograniczania się do tego typu repertuaru, gdyż powrót do krainy łagodności i sięgnięcie po „Sounds of Mirrors” Dhafera Youssefa przesuwa uwagę słuchacza ze skali makro na mikro, gdzie klasą samą dla siebie staje się wszelakiej maści audiofilski plankton, rozedrgane wokalizy, pulsujące basowe tło i zawieszone w istnym bezmiarze nicości orientalne instrumentarium. I tu od razu drobna uwaga. Otóż polecając ten album czasem spotykam się z informacjami zwrotnymi, że niby fajny, ale to takie „tło muzyczne” wypełniające irytującą ciszę, lecz niespecjalnie przykuwające uwagę ze względu na swoją monotonność. Proszę Państwa, jeśli u kogoś ów krążek właśnie tak brzmi, to macie problem i to poważny z rozdzielczością własnego systemu, bo zarejestrowany na ww. wydawnictwie materiał niczego podobnego sobą nie reprezentuje. Oferuje bowiem nieprzebrane bogactwo dźwięków wybornych, intrygujących melodii o liniach jakże innych od powszechnie lansowanych przez komercyjne rozgłośnie i zjawiskowej wręcz delikatności, która jedynie muska nasze zmysły zachęcając do głębszego, bardziej gruntownego poznania. I całą tę złożoność, strukturalną gładkość i krągłość poszczególnych dźwięków Western Electric 91 E może nie tyle eksponuje, co wyswobadza, sprawiając, że proces poznawczy jest bardziej naturalny, oczywisty. Dzięki niemu delektujemy się muzyką przez duże „M” a nie dźwiękami, z których nierzadko z mizernym efektem próbujemy ulepić jakąś mniej, bądź bardziej sensowną całość. I jest w tym niezaprzeczalna logika, gdyż jeśli zgodnie z zapewnieniami producenta 91-ka odwołuje się do spuścizny swoich protoplastów, to właśnie muzyka była wtenczas najważniejsza i z jej uroków korzystali melomani a o dzielących włos na czworo audiofilach jeszcze nikt nie słyszał.

Pół żartem, pół serio można byłoby uznać, że Western Electric 91 E to świetny kandydat dla wszystkich miłośników „ślepych testów”, gdyż przynajmniej w złotej wersji przez pierwszy okres użytkowania wydaje się tak absorbujący swym wyglądem, że skupienie się na reprodukowanej przez niego muzyce schodzi na dalszy plan. Całe szczęście wraz z upływem czasu wszystko, nawet złoto, powszednieje i już po kilku dniach zaczynamy traktować go jako jeden ze standardowych elementów wyposażenia naszego audiofilskiego ołtarzyka. A tak już zupełnie na poważnie, brzmienia WE 91 E nie sposób określić mianem lampowego, gdyż nader zgrabnie wymyka się ramom owego stereotypu. Ono jest po prostu dobre – dynamiczne, rozdzielcze i niezwykle koherentne, spójne i zjawiskowo … naturalne. Dzięki temu przyjmujemy je takim, jakim jest, niespecjalnie mając chęć na jego chłodną analizę i laboratoryjną wiwisekcję, bo nadrzędny jest efekt finalny a ten skłania bardziej do poszukiwania nowych odkryć muzycznych aniżeli szukania dziury w całym.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary SE
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: RCM
Producent: Western Electric
Cena: od 18 900 €

Dane techniczne
Moc wyjściowa (4 i 8 Ω): 20W przy THD 10%; 16W przy THD 5%; 14 W przy THD 3 %
Pasmo przenoszenia: 15 Hz – 32 kHz (-3 dB) wejście liniowe; 30 Hz – 20 kHz (RIAA +/- 0.5 dB) phono
Czułość wejściowa: 0,27 V RMS (wejścia liniowe); 0,75 mV (MM); 70 μV (MC)
Impedancja wejściowa: 20 kΩ (wejścia liniowe); 47 kΩ/100 pF (phono)
Stosunek S/N: 101 dB (liniowe); 83 dB (MM); 73 dB (MC)
Zastosowane lampy: 2 x WE300B (parowane), 2 x ECC81
Łączność bezprzewodowa: Bluetooth 4.2 (obsługa sygnałów do 96kHz / 16-bit)
Pobór mocy: 160 W (Max); 0,3 W (standby)
Wymiary (S x W x G): 480 x 380 x 280 mm
Waga: 22,2 kg

Pobierz jako PDF