W dobie totalnej integracji i dążenia do jak największej uniwersalności rozwiązań święcących nieustające triumfy zarówno w segmencie czysto budżetowym, jak i nawet aspirującym do poważnego Hi-Fi audio, nisza High-End niewzruszenie rządzi się swoimi prawami. Zamiast oferować oszałamiający wachlarz funkcji, z których tak naprawdę korzystać będziemy jedynie z dwóch, czy trzech, stawia na możliwie wąską specjalizację. Tutaj nie ma miejsca zarówno na kompromisy, jak i dublowanie poszczególnych etapów obróbki sygnału, czyli tak naprawdę marnowanie własnych pieniędzy. Jeśli bowiem mamy już dobry, a przynajmniej w chwili obecnej satysfakcjonujący nas przetwornik to kuriozalnym wydawałby się fakt zakupu źródła z kolejnym DACiem na pokładzie. Dotyczy to z resztą i reszty toru, gdyż przecież nikt przy zdrowych zmysłach mając już na stanie mniej, lub bardziej docelową końcówkę mocy nie będzie szukał do niej wzmacniacza zintegrowanego z wyjściami pre-out, tylko rasowego przedwzmacniacza liniowego, bądź w wersji minimalistycznej źródła z regulowanym stopniem wyjściowym. Mając na uwadze powyższe dogmaty Lumin, po serii wyposażonych w wyjścia analogowe streamerów i dedykowanym osobom poszukującym plikowego all’in’one w postaci wszystkomającej M1-ki, postanowił zatem odpowiednio dopieścić audiofilską a zarazem najbardziej wymagającą audiofilską mniejszość i wprowadził na rynek dedykowany jej transport plików o symbolu U1.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu tytułowego transportu najogólniej rzecz ujmując można autorytatywnie stwierdzić, że reprezentuje on szkołę stojącą po ciemniejszej stronie mocy. Środek ciężkości przesunięty jest nieco w dół, przez co całość nabiera odpowiedniego dostojeństwa i powagi a delikatnie wysunięta średnica czaruje z iście analogową gracją. Używając lapidarnych określeń z powodzeniem można operować takimi zwrotami jak muzykalność, czy gładkość, jednak to tak naprawdę jedynie wierzchołek góry lodowej, czyli tego, co U1 ma nam do zaoferowania. Wspominam o tym, gdyż w większości przypadków, gdy słyszymy, że dane urządzenie jest muzykalne, to niejako podświadomie i automatycznie nastawiamy się na problemy z rozdzielczością, czy kreowaniem przestrzeni a tutaj takowych anomalii nie doświadczymy. Bowiem Luminowi przez ostatnie lata udało się do perfekcji doprowadzić idealne połączenie owej ponadprzeciętnej muzykalności z równie wybitną rozdzielczością a jednocześnie osadzić je we własnej, ciemnej estetyce. Pojawia się dzięki temu wszechobecny spokój i organiczna homogeniczność, lecz bez zmulenia, czy utraty jakże lubianego audiofilskiego planktonu. Tracimy jedynie nerwowość, jakieś podskórne rozedrganie sprawiające, że dłuższy odsłuch nuży i wyczerpuje. Z Luminem w torze trudno wyobrazić sobie sytuację, że któreś z chociażby poprawnie, bądź nawet dostatecznie zrealizowanych nagrań mogłoby zirytować na tyle, że zmienilibyśmy playlistę. Za przykład niech posłuży genialna pod względem muzycznym „Achtung Baby (Deluxe Edition)” U2, jednak nagrana tak, że wysłuchanie jej w całości w większości przypadków staje się nie lada wyzwaniem. Jest po prostu nad wyraz jazgotliwie irytująca i przerażająco dwuwymiarowa. Tymczasem przepuszczona przez U1-kę zyskała na mięsistości, nasyceniu i przestała cykać. Czyżby chłopaki wreszcie się zlitowali i zafundowali Larry’emu komplet porządnych blach? Wszystko na to wskazuje. Pomijam fakt, że cudów nie należy się spodziewać i z płaskiej jak anorektyczna modelka sceny nikt i nic – nawet Lumin, trójwymiarowej i zachwycającej głębią przestrzeni nie wyczaruje, ale i tak jest zauważalnie lepiej. Efekt ten można pośrednio porównać do tego, do czego dążyli producenci tzw. buforów lampowych mających za zadanie ucywilizowanie zbyt kanciastej i bezdusznej cyfry.
Całe szczęście wspominane zabiegi kosmetyczno-upiększające serwowane prze azjatycki transport na poprawnie, bądź wręcz referencyjnie zrealizowanym materiale nie wpływają na utratę niuansów zlokalizowanych tak w górze pasma, jak i w dalszych planach. Dla potwierdzenia powyższej tezy polecam odsłuch zrealizowanej w sakralnych wnętrzach „In My Solitude: Live at Grace Cathedral” Branforda Marsalisa, gdzie bez wiernego oddania katedralnego pogłosu całość brzmi jak nie przymierzając zagrana na syntezatorze Casio. Nie muszę chyba dodawać, że tym razem wszystko było w jak najlepszym porządku. Przestrzeń wokół saksofonisty była zjawiskowa, karmelowe dźwięki niosły się hen wysoko a i pozycjonowanie samego muzyka zasługiwało wyłącznie na superlatywy. Bez najmniejszego trudu słychać/widać było jego ruch sceniczny, delikatne „schodzenie z osi”, czy granie bardziej ku tyłowi nawy głównej niż w kierunku jej początku. Nie zabrakło też takich audiofilskich smaczków, jak uchwycony odgłos klap, które stanowiły właśnie „smaczki” a nie główne i niepotrzebnie przykuwające uwagę wydarzenie sceniczne.
Na deser zostawiłem coś mocniejszego, bowiem doskonale zdaję sobie sprawę, że miłośnicy ostrej jazdy bez trzymanki na wieść o tym, że U1-ka nieco tonizuje przekaz automatycznie dostają na niego alergii i czują w kościach, że taka maniera nazbyt zmiękczy tak lubianą przez nich agresywność i bezpardonowość metalowego porykiwania. Akurat w tym wypadku obawy są całkowicie bezpodstawne i nieuzasadnione. Dowód? Oto on – zwą go „Brotherhood of the Snake” i podpisał go sam Testament. Uprzedzam tylko, że nie jest to pseudometalowa papka, jaką zachwycają się zbuntowane emo-nastolatki, tylko granie w starym dobrym stylu. Jest niesamowicie ciężko, brutalnie i piekielnie mrocznie a przy tym gęsto. Bez odpowiedniej separacji całość wypada imponująco, ale zbyt bezwładnie – niczym „grucha” do wyburzania. Jest masa, ale bezwładna i niekontrolowana. Lumin całe szczęście na to nie pozwala. Trzyma całość krótko przy pysku i precyzyjnie umiejscawia na scenie poszczególnych muzyków. Nic się nie zlewa, nic nie dudni i każdy z tworzących tę obłąkańczą kakofonię dźwięków ma swój jasno zdefiniowany początek i koniec. Dodatkowo nie jest sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem, lecz finezyjnie splata się z pozostałymi frazami tworząc zionący siarką wartko płynący potok płynnej lawy. Nie sposób nie docenić wirtuozerii szyjącego na pięciostrunowym basie Steve’a DiGiorgio, wgniatającego w fotel perkusyjnymi blastami i wściekle atakowanymi blachami Gene’a Hoglana, wyrykiwanych z fenomenalnym feelingiem przez Chucka Billy’ego bluźnierczych fraz, czy obłędnych riffów i chwytliwych solówek samego Alexa Skolnicka. Nie ukrywam, że taka apokaliptyczna nawalanka to danie wybitnie dla smakoszy gatunku, ale właśnie przy takich ekstremach można docenić klasę Lumina. Tutaj nie ma miejsca na cackanie się z każdym dźwiękiem, jeśli czegoś się nie odtworzy, pominie, zamaskuje to nie ma czasu na powrót i powtórkę i o ile jedna taka wpadka jeszcze może przejść niezauważona, to już kolejne bezpardonowo rozwalają misterną układankę i wszystko rozsypuje się jak domek z kart. Z Luminem w torze mamy jednak konstrukcję solidną niczym tytanowy egzoszkielet na bazie którego budowana jest iście mordercza tkanka potęgi, precyzji i muzykalności.
Lumin U1 ma zarówno jasno określone zadanie, jak i precyzyjnie wyselekcjonowaną grupę odbiorców. Jest niczym specjalistyczne narzędzie dedykowane określonym użytkownikom mającym dokładnie sprecyzowane wymagania. Nie robi wszystkiego, bo robić nie musi, lecz to, co robi wykonuje w sposób wyjątkowy i perfekcyjny. Inaczej bowiem połączenia barwy, nasycenia, muzykalności i rozdzielczości określić nie sposób. Coś to podsumowanie Państwu przypomina? Ano właśnie – mi również. U1 jest plikowym odpowiednikiem niedawno przez nas recenzowanych słuchawek Audeze LCD-4 i przynajmniej dla mnie oznacza to ewidentną i oczywistą rekomendację.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 29 990 PLN
Dane techniczne:
– Obsługa UPnP AV z odtwarzaniem gapless i playlist
– Obsługiwane formaty audio:
Formaty bezstratne:
DSD: DSF (DSD), DIFF (DSD), DoP (DSD)
PCM: FLAC, Apple Lossless (ALAC), WAV, AIFF
Stratnie skompresowane formaty audio: MP3, AAC
– Obsługiwane częstotliwości próbkowania i długości słów: PCM, 44.1khz-384kHz, 16-32bit, Stereo; DSD, 2.8-5.6MHz, 1bit, Stereo
Upsampling i downsampling: z i do DSD128 i 384kHz PCM
Wejścia cyfrowe: Pamięci USB x2, pamięć flash, dysk twardy USB (Single-partycji FAT32, NTFS i tylko ext2 / 3)
Wyjścia cyfrowe: 2x USB (DSD128, 5.6MHz, 1bit, Stereo PCM 44.1khz–384kHz, 16–32bit), Optical, Coaxial RCA, Coaxial BNC & AES/EBU (DSD (DoP, DSD over PCM) 2.8MHz, 1bit; PCM 44.1kHz–192kHz, 16–24bit)
Wymiary (S x G x W):
– Jednostka centralna: 350 x 345 x 60 mm
– Zasilacz: 100 x 315 x 55mm
Waga:
– Jednostka centralna: 8 kg
– Zasilacz: 2 kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Accuphase DP-410; Ayon CD-35; Marantz SA-10
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXC-50
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– DAC: Cayin iDAC-6
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Audia Flight FL Phono
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Audio Analogue Maestro Anniversary
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform; Thixar Silence Plus
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips