Nie da się ukryć, iż udając się do salonu Hi-Fi/High-End mniej więcej spodziewamy się asortymentu, jaki możemy tam zastać. Jednak odwiedzając w czwartkowy wieczór warszawską siedzibę SoundClubu przybyli goście mogli nieco się zdziwić. Otóż pomijając standardowy „flagowy” set (o którym dosłownie za chwilę) rezydujący na ul. Skrzetuskiego, na pierwszym planie rozlokowano nad wyraz ciekawe instrumentarium, w składzie którego, oprócz oczywistych gitar, można było zobaczyć, a potem nawet nie tylko usłyszeć, ale i samemu może nie tyle zagrać, co wydobyć podobne do pieśni godowych wielorybów dźwięki, znany m.in. z mini-koncertu w Studiu U22 theremin, czy nieco mniej „magiczny” wavedrum.
Tuż za ww. generatorami dźwięków wszelakich skromnie przycupnął salonowy system, czyli nieco zmodyfikowana wersja znana ze spotkania z Adamem Czerwińskim: transport CD Accustic Arts DRIVE II, DAC Brinkmann Audio Nyquist, końcówka mocy Tenor Audio 175S HP, kolumny Marten Coltrane 2, okablowanie Jorma, zasilanie Verictum.
Przed właściwą serią pytań i odsłuchem z jeszcze ciepłych srebrnych krążków w ramach swoistego ustawienia poprzeczki naszych oczekiwań na odpowiednio wysokim poziomie zespół przygotował bardzo miłą niespodziankę i wykonał, oczywiście w wersji akustycznej, dwa utwory z najnowszego wydawnictwa i całkowicie spontaniczny „bonus” z „Hunt”. W telegraficznym skrócie, gdyż zgodnie z opinią nieodżałowanego Franka Zappy „pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze”, mogę jedynie powiedzieć, że było rewelacyjnie a możliwość uczestniczenia w tym chyba najbardziej kameralnym koncercie, na jakim dane mi było być, śmiało można określić mianem bezcennego i unikalnego doświadczenia.
Wróćmy jednak do meritum, czyli „wyciśnięcia” z zespołu jak największej ilości niekoniecznie powszechnie znanych szczegółów dotyczących najnowszego wydawnictwa. Rola głównego „przesłuchującego” przypadła Piotrowi Metzowi, który z wrodzonym wdziękiem, zarówno od Michała Wojtasa, jak i od pozostałych członków formacji, zdobył dość jasno opisujący proces twórczy pakiet informacji. Okazało się bowiem, że demokracja może i jest najlepszym ustrojem, jednak akurat w tym przypadku to Michał z żelazną konsekwencja od początku do końca sprawował pieczę nad projektem, uparcie dążąc do założonego celu i formy, jaką sobie założył. Na ów aspekt i to w zaskakująco jednoznacznie pozytywnym tonie uwagę zwrócili tak perkusista Konrad Pajek, jak i Robert Srzednicki z Serakos Studio, w którym tytułowy album powstał. Chodzi bowiem o to, iż mając jasno sprecyzowaną wizję i będąc świetnie przygotowanym do sesji zespół pracuje jak precyzyjnie skalibrowana maszyna a każdy z jej „trybików” zna swoje miejsce i rolę, jaką ma pełnić. Jasny podział kompetencji i „zgranie” procentują nie tylko podczas powstawania samych utworów, czy nagrań, ale również na koncertach, na których zespół stara się pokazać nieco inne oblicze własnej twórczości niekoniecznie dążąc do możliwie wiernego otworzenia tego, co znalazło się na poszczególnych krążkach. Michał nie ukrywał również, iż o ile w warstwie aranżacyjno – instrumentalnej czuje się nad wyraz pewnie, o tyle przy tekstach zdaje się na łaskawość małżonki – Marty Wojtas, ograniczając się li tylko do podrzucania jej pojedynczych pomysłów.
Nie mniej ciekawie przedstawia się geneza powstania „The Storm”, której początek sięga poprzedniego albumu, czyli „Hunt”. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że najnowsze wydawnictwo jest zapowiadaną kontynuacją – drugą z trzech części, wcześniejszego, bo nie jest. „Hunt” był bowiem jedynie swoistym triggerem, który skłonił brytyjskiego choreografa – Jamesa Wiltona, który trafił nań przesłuchując Top 10 jednego z amerykańskich rankingów, do kontaktu z Michałem w sprawie wykorzystania fragmentu ww. albumu w „Hold On” w wykonaniu zespołu tańca współczesnego niemieckiego Theater Münster. Potem sprawy nabrały rozpędu i kolaboracja Amaroka z James Wilton Dance Company nabrała zdecydowanie poważniejszej formy, gdyż powstał spektakl taneczny (powyższy zwrot wydaje się bardziej pasować do opisu całego przedsięwzięcia aniżeli kojarzący się z „Jeziorem Łabędzim” balet) z pełną ścieżką dźwiękową Amaroka.
Mamy zatem w tym przypadku do czynienia z czymś na kształt koncept-albumu, lecz nie w standardowym prog-rockowym wydaniu, do jakiego zdążył przyzwyczaić nas Amarok, a w formie muzyki ilustracyjnej, soundtracku, przez co wśród 9 utworów wokal usłyszymy jedynie na „The Song of All Those Distant” i „The Storm”. Całe szczęście nawet bez widoku pląsających tancerzy „The Storm” świetnie się broni sauté. Pomimo zdecydowanie większego udziału elektroniki nadal mamy do czynienia z charakterystyczną „floydowską” estetyką wielowarstwowych pejzaży, łkającą gitarą i przestrzenią zdolną zawstydzić współczesne wielokanałowe instalacje kina domowego. Do tego dochodzi oczywisty, nieco mroczny i melancholijny klimat podkreślany od czasu do czasu przez „łkający” theremin. Jest niewątpliwie baśniowo, jednak baśń ta estetyką zdecydowanie bliższa jest mrokowi braci Grimm aniżeli lukrowanym bajkom dla bezstresowo wychowywanej dziatwy.
Nieco zaniepokoiła mnie za to kuluarowa rozmowa z Robertem Srzednickim z Serakos Studio dotycząca powstałych podczas sesji nagraniowej plików master. Chodzi bowiem o to, iż uznał on format 24bit/44.1 kHz za całkowicie wystarczający do wykonania płyt tak CD, jak i LP. Kwestię tę niejako przy okazji dyskusji o samej jakości dźwięku tytułowego albumu nad wyraz elegancko spuentował sam Piotr Metz stwierdzając, iż dyskusja z audiofilami poniekąd mija się z celem, bo „oni” (znaczy się my) zawsze się do czegoś przyczepią. I nie da się ukryć, że sporo w tym prawdy, bo termin „wystarczający”, przynajmniej z mojego punktu widzenia niezbyt dobrze rokuje przyszłemu, winylowemu wydawnictwu. Jaki okaże się jednak 12” produkt finalny pokaże czas.
Serdecznie dziękując Organizatorom za zaproszenie i szalenie miło spędzony czwartkowy wieczór z niecierpliwością czekam na kolejne tego typu spotkania. Do zobaczenia.
Marcin Olszewski