Opinia 1
Po serii idealnie wpisujących się w lifestyle’ową estetykę francuskich „naleśników” w stylu Devialeta Expert 440 Pro i Micromegi M-One 100 wspólnie z Jackiem uznaliśmy, że przyda się Państwu swoista odmiana i postaraliśmy się o odpowiednią dawkę emocji pozwalających w tzw. okamgnieniu złapać odpowiednią perspektywę na nasze hobby. Nie chcąc jednak narazić Was na nieodwracalne zmiany psychiczne zamiast kilkusetkilogramowej dzielonej amplifikacji (jedną taką mamy od dłuższego czasu na oku) w warszawskim Sound Clubie wypatrzyliśmy coś, co wręcz idealnie nadawało się do roli audiofilskiej szczepionki, czyli do bólu klasyczny, konwencjonalny i pozbawiony jakichkolwiek funkcjonalno – technologicznych fajerwerków potężny wzmacniacz zintegrowany Boulder 865. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, iż choć tytułowa integra jest obecna na rynku od prawie dekady, to do tej pory jeszcze żadna polska redakcja nie miała okazji jej przetestować. Tak więc serdecznie zapraszamy na nadwiślański debiut 865-ki.
Tak jak zdążyłem już nadmienić we wstępniaku 865-ka oprócz wzmacniania nie robi niczego innego, więc próżno doszukiwać się w niej takich atrakcji jak obecne na pokładzie układy przetwornika, streamera, czy chociażby sterowania z poziomu smartfona, bądź tabletu. Pełna asceza, choć pomijając obecny na froncie niewielki błękitny dwuwierszowy wyświetlacz Boulder jest uosobieniem wszystkiego tego, z czym rasowa amerykańska integra kojarzyć się powinna. Jest duży, nieco przysadzisty i pomimo tego, że budzi respekt, to od pierwszego rzutu oka wiadomo, że ze względu na prostotę i intuicyjność obsługi na pewno się polubimy. Pół żartem, pół serio można o nim powiedzieć, że jest jak VW Golf, gdzie wszystko jest pod ręką i tak też jest w rzeczywistości. Bowiem oprócz wspomnianego wyświetlacza i umieszczonego pod nim czujnika IR mamy do dyspozycji dyskretnie wypukłą gałkę regulacji wzmocnienia i osiem solidnych sferycznych przycisków umożliwiających wybór źródła, wyciszenie, ustawienie balansu, czy też przyciemnienie wyświetlacza (100%, 75%, 50%, 25%). O pragmatyzmie twórców tego urządzenia niewątpliwie świadczy nomenklatura poszczególnych wejść. Zamiast zastosować standardowe przypisania najpopularniejszym źródłom sygnału ograniczono się li tylko do numeracji od 1 do 4. Po co z resztą kombinować, skoro na ściance tylnej umieszczono jedynie cztery pary wejść i pojedynczą parę wyjść wyłącznie w standardzie XLR. A skoro już na zapleczu się znaleźliśmy to od razu uzupełnię jego opis o pojedyncze, masywne – motylkowe terminale głośnikowe, co do których mam jedną drobną uwagę. Otóż nie sądzę aby zamówienie u swojego poddostawcy połowy nakrętek czerwonych a połowy czarnych jakoś zauważalnie podniosło koszty całej transakcji, natomiast lepiej widoczne oznaczenie polaryzacji szalenie ułatwiłoby końcowym użytkownikom Boulderów życie. Najwidoczniej jednak ekipa z Colorado ma w tej materii odmienne zdanie, gdyż przeglądając portfolio marki nigdzie nie odnotowałem różnicowania „+” i „-” – są tylko umieszczone przy nich stosowne piktogramy i tyle. I jeszcze jeden drobiazg natury użytkowej – jedyną akceptowaną przez zamorskiego gościa konfekcją przewodów głośnikowych są widły, więc jeśli dysponują Państwo okablowaniem zakończonym wtykami bananowymi a poważnie zastanawiacie się nad nabyciem dzisiejszego bohatera, to zawczasu dokonajcie stosownych działań wyprzedzających, bo tutaj nie ma miejsca na prowizorkę. Oprócz powyższej wyliczanki 865 wyposażono w wejście sterowania, przełącznik trybu pracy (Master/Slave) przydatny, gdy integra współpracować będzie z zewnętrzną końcówką, bądź końcówkami oraz dedykowane takim konfiguracjom gniazda RJ45 interfejsu Boulder Link.
Warto również wspomnieć, iż ze względu na obecność elegancko zaokrąglonych maskownic stanowiących osłony ścian bocznych całość wygląda nad wyraz akceptowalnie i nie tylko nie straszy postronnych obserwatorów żebrami nastroszonych radiatorów, lecz również zapewnia wygodę podczas procesów natury logistycznej. Krótko mówiąc nie ma obaw związanych z tym, że o coś się skaleczymy, czy też coś porysujemy. Z podobną atencją potraktowano wzornictwo firmowego pilota zdalnego sterowania, który w oczywisty sposób nawiązując do gabarytów jednostki głównej charakteryzuje się również lekko falistym profilem nadającym całości zdecydowanie więcej lekkości aniżeli miałoby to miejsce w przypadku prostopadłościennego bloku aluminium.
No to teraz clue programu, czyli brzmienie. W telegraficznym skrócie można powiedzieć, że Boulder w swoim praktycznie otwierającym ofertę i zarazem jedynym wzmacniaczu zintegrowanym łączy najlepsze cechy dwóch super integr, które do tej pory idealnie wpasowały się w nasze wybredne gusta – rozdzielczość, konturowość i precyzję Gryphona Diablo 300, oraz barwę, soczystość i monumentalność Passa INT-250. Całkiem nieźle jak na „entry-level”, nieprawdaż? Jednak nie ma się co dziwić, skoro Boulder startuje od pułapu, na którym większość konkurencji kończy swoje występy, ma już sporą zadyszkę, lub oferuje wyłącznie konstrukcje dzielone. Nie chcę w tym momencie zbytnio dywagować nad zagadnieniami technicznymi, lecz w tym przypadku decyzja konstruktorów, aby pierwsze 17 Watów oddawane było w klasie A, a dopiero pozostałe 133, bo tyle właśnie pozostaje do deklarowanej mocy 150 W, w klasie AB sprawiła, że udało się im połączyć przysłowiowy ogień z wodą – finezję i potęgę. Mamy zatem zgrabne nawiązanie, lub jak kto woli przedsmak tego, co oferuje starsze rodzeństwo z serii 1100, 2100 i 3000 (oczywiście to daleko idące uproszczenie) a zarazem możemy cieszyć się możliwościami tak funkcjonalnymi, jak i miejmy nadzieję brzmieniowymi duetu 810 + 860 przy nad wyraz, jak na high-endowe realia, kompaktowej formie. Wróćmy jednak na ziemię i skupmy się na właśnie opisywanym mrocznym obiekcie audiofilskich rządz.
Chcąc niejako na dzień dobry zweryfikować, czy 865-ka spełnia pokładane w niej nadzieje zamiast znośnie wypadającego nawet na kuchennych boomboxach pseudo-jazzu sięgnąłem po dwa, niezwykle zabójcze dla większości systemów albumy – „Khmer” Nilsa Pettera Molværa i jeszcze trudniejszy w prawidłowej reprodukcji „BBNG2” formacji BADBADNOTGOOD. Wyszedłem bowiem z złożenia, ze jeśli coś ma się wyłożyć, to lepiej, żeby stało się tak na samym początku a wtedy będę wiedział jak odpowiednio żonglować odtwarzanym materiałem, aby zbytnio nie męczyć ani siebie ani wzmacniacza. Tymczasem oba powyższe wydawnictwa wzmocnione przez Bouldera zabrzmiały z takim rozmachem, spektakularnością i potęgą, że patrząc na to, co najskromniejsza w ofercie amerykańskiego producenta integra wyczynia z mid-wooferami moich Gauderów zacząłem poważnie się zastanawiać czy przypadkiem wraz z nią nie otrzymuje się niewidzialnego subwoofera rozszerzającego słyszalne pasmo akustyczne w rejony, gdzie jeszcze nigdy, powtarzam nigdy generowane przez nie niskie tony się nie zapuszczały. Nie była to jednak bezkształtna, smużąca się tuż przy najniższym poziomie piekielnych otchłani basowa, bezkształtna mgła, lecz realna i zwarta umięśniona bestia gotowa w każdej chwili do natychmiastowego ataku i brutalnego uderzenia. Tutaj nie było miejsca na wycofanie, zawahanie, czy kurtuazję. Każdą kulminację cechowała szaleńczo wartka akcja a następujące po sobie basowe ciosy potrafiły obezwładnić słuchacza skuteczniej aniżeli wizyta brygady antyterrorystycznej.
Całe szczęście reszta pasma ani myślała ustępować intensywnością podstawie basowej chociażby na krok, więc dzielnie jej towarzyszyła. W tym momencie do głosu dochodziły nasycenie, barwowa i strukturalna dojrzałość objawiające się iście lampową czarownością zarówno damskich, jak i męskich wokali. Kurczowo trzymając się laboratoryjnej neutralności można byłoby Boulderowi zarzucić delikatne przybliżanie pierwszego planu, czy też nieznaczne powiększanie głównych źródeł pozornych, jednak uczciwie trzeba przyznać, iż zabiegi te przeprowadzone zostały z niezwykłym taktem i wyczuciem a efekt finalny wydaje się jedynie odrobinę podrasowany. Daleko mu od stereotypowej amerykańskiej gigantomanii, czy pocztówkowej laurkowatości. Niby czuć, że coś z saturacją i perspektywą było majstrowane, ale stwierdzenie tego faktu nawet w najmniejszym stopniu nie wpływa na naszą przyjemność odbioru. Ot po prostu kontemplujemy otaczającą nas szczelnym kordonem muzykę nie na sucho, lecz po lampce wybornego wina, bądź koniaku kolejną porcję „popepszacza percepcji” dzierżąc w dłoni. W dodatku aby tego doświadczyć wcale nie trzeba było sięgać po skądinąd świetne „Lento” Youn Sun Nah, gdyż efekt ten był namacalny i bezdyskusyjnie obecny nawet na tak komercyjnej realizacji, jak „Ballads & Blues 1982-1994” Gary’ego Moore’a. Oczywiście jazzowy skład i dopieszczona produkcja sprawiały, że zarówno filigranowa wokalistka, jak i akompaniujący jej muzycy jak za dotknięciem magicznej różdżki materializowali się w moim pokoju to rockowe ballady wygrywane i wyśpiewane przez nieodżałowanego wirtuoza gitary nie pozostawały pod względem intensywności doznań zbyt daleko z tyłu. Dochodzimy w tym momencie do zagadnienia różnicowania jakości materiału źródłowego, które jak najbardziej jest obecne i nie ma co z nim dyskutować, jednak tym razem ma zaskakująco ludzkie i zarazem pogodne oblicze. Bowiem zamiast surowo a nie daj Bóg jeszcze histerycznie piętnować potknięcia czy to samych artystów, czy ekipy realizującej postproces Boulder ze stoickim spokojem przechodzi nad nimi do porządku dziennego ocenę pozostawiając odbiorcy. Dzięki temu to my skreślamy konkretne nagrania, bądź godzimy się na ich oczywiste niedoskonałości czerpiąc radość i przyjemność z odsłuchu skupiając się na ich zupełnie innych aspektach, jak walory artystyczne, czy nawet li tylko sentymentalne. Mówiąc otwartym tekstem – niezależnie jaka muzykę Państwo lubicie i w jakiej jakości ją posiadacie zgromadzoną we własnych płyto i pliko tekach to po wpięciu w 865-ki we własne systemy może nie tyle odkryjecie ją na nowo, bo to zbyt oklepany i wyeksploatowany frazes, lecz z pewnością docenicie drzemiące w niej piękno. A skoro jesteśmy przy pięknie, to niejako na deser zostawiłem kilka refleksji o najwyższych składowych, a raczej o pomyśle na ich reprodukcję. W tym celu pozwoliłem sobie użyć „’Round M: Monteverdi Meets Jazz” Roberty Mameli, gdzie jazzowy feeling przeplata się z barokową ornamentyką a całość spina jedwabistą klamrą rozedrgany sopran wokalistki. Może taką miksturę trudno określić mianem wybuchowej na miarę „Pandora’s Piñata” Diablo Swing Orchestra, lecz w obu przypadkach wysublimowanie i gładkość wysokoczęstotliwościowych fraz było jedynie świadectwem klasy i umiejętności amplifikacji do oddania najdrobniejszych, zapisanych tamże niuansów bez popadania w ofensywność, czy też irytującą ziarnistość. Jeśli dodamy do tego oddech i swobodę okaże się, że niebezpiecznie blisko podchodzimy do referencji i granicy, za którą niekoniecznie jest lepiej a jedynie nieco inaczej.
Zabierając się do podsumowania niniejszej recenzji poważnie zastanawiałem się nad wypunktowaniem wszystkich, zauważonych podczas testu wad i zalet Bouldera. W momencie jednak, gdy zabrałem się do kreślenia stosownej tabelki zorientowałem się, że w minusach będzie pusto jak w kasie ZUSu podczas najbliższej kumulacji chętnych do wcześniejszej emerytury. Czyżbyśmy mieli zatem do czynienia ze wzmacniaczem bez wad? Całkowicie poważnie śmiem twierdzić, że … tak a wymienione wcześniej uwagi dotyczące braku wyraźnego odznaczenia zacisków Boudera 865 „+” do „-” za pomocą koloru pokręteł jest ewidentnym czepialstwem z mojej strony. Jest jeszcze niby problematycznie wysoka cena, jednak ów „drobiazg” nie może być zarzutem w stosunku do tytułowej konstrukcji a jedynie niezbyt pochlebnym świadectwem mojej siły nabywczej. Jakoś jednak jestem w stanie z tym faktem dalej żyć mając jedynie nadzieję, że kiedyś koniunktura okaże się dla mnie łaskawa a Bouder 865 zagości w moim systemie zdecydowanie dłużej aniżeli tylko na testy …
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD 10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Octave V 110 SE + Super Black box; Micromega M-One 100
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Bardzo ogólnie podchodząc do tematu, a przy tym unikając jakiegokolwiek podejrzenia o cichy lobbing możemy stwierdzić, iż w naszym kraju bez w względu na poziom jakości generowanego dźwięku produkty zza wielkiej wody (Stanów Zjednoczonych) uważane są za co najmniej ciekawe sonicznie, by nie powiedzieć często bezkrytycznie uznawane za wzorzec do naśladowania. Oczywiście trochę generalizuję temat, ale przyznajcie się, czy podczas zapowiedzi spotkania we własnym systemie z wytworami jankeskiej myśli technicznej przez wasze spragnione dogonienia króliczka audiofilskie ciało nie przechodzi choćby minimalny dreszczyk emocji zatytułowany „a może teraz”? Jeśli tak, to mój wywód jest całkowicie usprawiedliwiony, gdyż owa sentencja jest właśnie pochodną dawania urządzeniom pochodzącym z pewnych rejonów świata tak prawdę mówiąc często nieuprawnionego mandatu zaufania. I nieważne jest, czy się ze mną zgadzacie, czy nie, gdyż moje wnioski nie są wysnutymi z palca pobożnymi życzeniami, tylko wiedzą zebraną podczas wielu kuluarowych spotkań podczas wystaw i mniejszych lub większych prezentacji, dlatego jestem w stanie uważać je jako pewnego rodzaju aksjomat. Jednak nie o zaufaniu tylko spełniając warunek naszego bytu w eterze o procesie jego osobistej weryfikacji chciałem dzisiaj rozprawiać. O co chodzi? Ano o fakt mojej próby sił z przez wielu uważaną za legendarną, jednak z nieznanych mi powodów dotąd zazdrośnie broniącą się przed porównaniami amerykańską marką Bolulder. I zanim rozpocznę dokładniejszą charakterystykę bohatera spotkania, przyznam szczerze, gdy rozmowy na temat wizyty tytułowego bohatera dobiegały końca, artykułowany kilka linijek wcześniej, trochę wychodzący przed szereg zastrzyk emocji zaliczyłem niczym pierwszoklasista. Co tak mną poruszyło? Patrząc na skołatane dźwiganiem przekraczającego nieraz wagę stu kilogramów High End-u moje ciało nic nadzwyczajnego, tylko na tle rozbudowanych konstrukcji wyższych stanów cenowych tego producenta zadziwiająco kompaktowy, jednak ku mojemu zaskoczeniu nietuzinkowo grający wzmacniacz zintegrowany Boulder 865. Przesadzam? Nie pozostaje mi nic innego, jak spinając w prezentującą pełen pakiet informacji tę część tekstu dodać, iż opieki dystrybucyjnej opisywanego producenta naszym kraju podjął się warszawski Sound Club i zaprosić Was do lektury poniższego tekstu.
Jak wygląda tytułowa 865-ka? Zdążyłem już zaanonsować, iż na tle ogólne przyjętego szaleństwa rozmiarowo-wagowego tego segmentu audio jest mały, zwarty, ale trzeba powiedzieć, nadspodziewanie ciężki. Krótki research po obudowie ukazuje wykonany z grubego płata aluminium front, na którego lewej połowie usytuowano czytelny wyświetlacz, a prawej wielofunkcyjne pokrętło i wspomagający je zestaw ośmiu przycisków. Patrząc na bryłę z lotu ptaka na obydwu flankach górnej płaszczyzny naszym moczom ukazują się dwa panele podłużnych otworów wentylacyjnych i ażurowe kratki będące, kontrastem dla srebrnej obudowy czarnych osłon radiatorów. Rzut oka na tylny panel przyłączeniowy zdradza występowanie wejść liniowych jedynie w standardzie XLR, pojedyncze terminale kolumnowe, zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilania i serię gniazd obsługujących serwisową konfigurację wzmacniacza. Nie wiem, jak to odbierzecie, ale to koniec fajerwerków. Sądzę, że ascetyzm opisywanej integry dla wielu oczekujących implementacji wszystkiego co zwiększy jej atrakcyjność funkcyjną może być sporym rozczarowaniem. Jednak przypominam, pewne szanujące się marki z reguły stawiają tylko na pozwalające zaspokoić oczekiwania nawet najbardziej wymagającego melomana podstawowe zadania danej konstrukcji, a nie sztuczne uatrakcyjnianie modelu w konsekwencji szkodzącymi sobie nawzajem dodatkowymi modułami typu DAC, czy streamer plików. Ja to rozumiem i nie widzę w tym żadnego problemu. Jeśli jednak ktoś czuje się niedopieszczony, zapraszam do konkurencji, tylko żeby na końcu nie okazało się, że zbędnych dodatków w ogóle nie używacie i nie daj Boże końcowy dźwięk skażony jest owymi uważanymi za zbawienne dodatkami, a jestem w stanie twierdzić, iż tak bardzo często się zdarza. Gdy wyjaśniliśmy sobie, że wzmacniacz ma jedynie wzmacniać sygnał, a nie być wielofunkcyjną szafą grającą, na koniec akapitu wizualizacyjnego zagaję jeszcze o dostarczonym w komplecie bardzo ciekawym wizualnie, realizującym główne zadania pilocie i zaproszę wszystkich na kilka dogłębniejszych przemyśleń testowych.
Rozpoczynając przekaz merytoryczny muszę przyznać, iż mimo pewnych, z racji pochodzenia, forów początkowa faza testu była obciążona syndromem najniższej pozycji w cenniku. To oczywiście o niczym nie świadczy, ale wieloletnie doświadczenia z siłowym zubożeniem jakości dźwięku, aby dotrzeć do zdecydowanie mniej zamożnych miłośników muzyki przez innych producentów zdroworozsądkowo nakazywały mi wstrzymać oddech. I? Uf, było ciekawie, a biorąc za dobrą kartę szybkie zrozumienie o co konstruktorom chodzi, nawet bardzo dobrze. A o co im według mnie chodzi? Tutaj małe zaskoczenie, bo o nic nadzwyczajnego, tylko w swojej specyfice brzmienia przedstawienie świata muzyki w bardzo zwartym, z lekko przesuniętym ku neutralności, oferującym sporo swobody w górnych rejestrach przekazie. Czy ktoś na sali tego nie chwycił? Ok. Wyjaśnię w prostszych sowach. Obraz kreowany przez Amerykanina jest ostoją kontroli, w tym przypadku dającą się odczuć jako twardość solidnie aplikowanych w domenie ilości niskich rejestrów, dobrego w nasyceniu, ale trochę ciemnego i chłodnego środka, oraz napowietrzonych, jednak bez najmniejszego popadania w natarczywość wysokich tonów. A gdy do tego pakietu ciekawych obserwacji dodacie możliwość dostrojenia całości do swoich potrzeb za pomocą kolumn lub okablowania, wydaje się, że mamy absolut. I wiecie co? Na zajmowanym przez 865-kę szczebelku finansowym trudno będzie znaleźć coś zdecydowanie lepszego. Owszem, przekaz da się bardziej pokolorować, ba nawet go wyostrzyć, ale wtedy stawiając na jedno tracimy drugie, a Boulder swoją integrą zdaje się łączyć ogień z wodą. Tak, z pewnymi kompromisami, tylko aby je przeskoczyć, trzeba dorzucić do puli sporą gotówkę, a to dla wielu potencjalnych klientów czasem jest ponad siły, a czasem najnormalniej w świecie nie mają na to ochoty. Niestety, nie mnie jest oceniać, kto i dlaczego będzie mieć rację, dlatego w dalszej części tekstu za pomocą kilku płyt spróbuję przybliżyć temat dźwięku po wpięciu Amerykanina w mój zestaw.
Na początek dawka szaleństwa Johna Zorna z projektem „MASADA LIVE IN SEVILLA 2000”, czyli free jazz pozwalający wrócić mi do codziennego życia po zbyt długim wsłuchiwaniu się w przenoszącą mnie w inny świat muzykę barokową. Powiem tak, zapomnijcie o moich wynurzeniach na temat ochłodzenia wirtualnych bytów. To nie istniało, a nawet jeśli gdzieś się czaiło, nie miało szans na jakąkolwiek złą ingerencję w oddaniu realiów tak szybkiej i energetycznej muzy. I zaznaczam, słucham takiego repertuaru dość często i wiem, kiedy coś nie iskrzy, a w tym przypadku był konsensus pomiędzy osobistymi, przez lata utrwalonymi oczekiwaniami, a podanym w nieco innym, jednak bez cienia niedomagań sznycie grania. Mało tego, czasem zazdrościłem Amerykaninowi fantastycznie naładowanej masą i energią stopy perkusji. U mnie raz na jakiś czas potrafi zerwać się ze smyczy, a Jankes nie dał jej najmniejszych szans na wejście w tryb swawolnego życia. Dużo mógłbym pisać, ale wyglądałoby to na laurkę, dlatego dodam, że jedynym inaczej niż bym tego oczekiwał aspektem opisywanego koncertowego wydarzenia muzycznego był zbyt niski poziom światła na scenie. Walczyłem, ale próba z cieplejszymi kablami owocowała nasyceniem średnicy, a zastosowanie drutów bardziej wyrazistych na skrajach pasma wprowadzało jedynie dodatkowy kontrast. Niestety, ani w pierwszym, ani w drugim przypadku nie pozbyłem się owej oszczędności lumenów. Tym niemniej zalecam spokój, gdyż w rozwiązaniu tego niuansu – słowo „problem” byłoby tutaj nieadekwatne – z pewnością pomoże zmiana kolumn, gdyż moje same w sobie są już dość ciemne i maniera Bouldera trafiała na coś, z czym musiała walczyć, a nie współpracować. Po wyczerpującym koncercie dla wielu moich znajomych bliżej nieokreślonych ciągów nutowych przyszła kolej na muzykę operową w wykonaniu Cecili Bartoli w kompilacji „Sospiri”. Odnosząc się do pierwszego nurtu muzycznego powiem szczerze, w tym przypadku w przeciwieństwie do free jazzu wyraźnie czułem ów delikatny chłód środka pasma. To niestety jest podstawowy zakres dla wokalistyki i nawet drobne odejścia od delikatnego pokolorowania zmniejszają poczucie intymności przekazywanego materiału muzycznego, do czego akurat arie operowe są stworzone. Ale po raz kolejny zaznaczam, to jest tylko informacja dla potencjalnego zainteresowanego, z czym ewentualnie będzie się mierzyć, a nie lista problemów do rozwiązania. Przecież wystarczy inny punkt odniesienia lub oczekiwania klienta, aby wszelkie wymieniane artefakty nabrały całkowicie innego znaczenia. Co by jednak nie pisać, gdy po kilku trackach moje organy słuchu nabrały odpowiedniego dystansu, reszta tematów typu: instrumentarium, fantastycznie oddająca wielkość goszczących muzyków budowli witalność dźwięku, czy bardzo realnie realizowana lokalizacja muzyków na scenie wypadały w bardzo dobrym świetle. Na koniec dzisiejszej relacji z placu boju zaproponuję typowy dla realizacji ECM-u, ale w tym wypadku polski jazz spod znaku RGG i ich materiał zatytułowany „Szymanowski”. Efekt? To był, przykład wspomnianego nieco wcześniej łączenia ognia z wodą. Kontrola niskich rejestrów, czyli w tym przypadku pracy bębniarza, swoboda w oddaniu pakietu informacji przez nie mającą większego znaczenia dla całościowego odbioru materiału muzycznego nieco chłodniejszej średnicę i unikające wyostrzeń, ale bardzo odważnie wybrzmiewające blachy spowodowały, że jak rzadko mi się zdarza, tym razem przesłuchałem ten dwupłytowy epizod od dechy do dechy z końcowym poczuciem niechęci do zmiany repertuaru. Nie wiem jak to odbierzecie, ale według mnie najmocniejszą stroną dzisiejszego bohatera jest pewna nieobliczalność końcowych wyników każdego słuchanego materiału muzycznego. Wszystko gra nieco inaczej, ale na tyle wysmakowanie, że kilkukrotnie łapałem się na próbie niezauważania wymienianych aspektów. Boulder 865 zachowywał się niczym kameleon, co powoduje, że żaden rozsądnie myślący pożeracz wrażeń muzycznych nie powinien pominąć go podczas poszukiwań Świętego Graala, gdyż naprawdę bardzo wiele straci.
Owszem, za każdym razem wytykałem Boulderowi potknięcia. Ale po korygującym całość tekstu ostatnim czytaniu doszedłem do wniosku, że chyba tylko po to, aby nie być posądzonym o zbytnie sprzyjanie pretendentowi do laurów. Wszyscy, którzy mnie czytują, chyba wiedzą, że mimo prób bycia bezstronnym w sferze kolorystyki świata muzyki mam swoje za uszami, dlatego też zawsze o tym wspominam i podczas wyciągania wniosków proszę o użycie odpowiedniego filtra. Niemniej jednak, to co podczas słuchania muzyki z wykorzystanym w torze amerykańskim piecem udało mi się przeżyć, na długo będzie zarezerwowanym dla najlepszych z tego przedziału cenowego wzorcem. Dotychczas większość testowanych konstrukcji mocno to w jedną, to w drugą stronę odchylało się od moich preferencji. W tym przypadku przy delikatnej korekcie średnicy wszystkie pozostałe aspekty brzmienia albo odbierałem jako bardzo pozytywne, albo na chwilę obecną wręcz pożądane nawet w obecnej układance. Komu zaproponowałbym wzmacniacz Bouldera? Szczerze? Nie widzę najmniejszych przeciwwskazań dla żadnej konfiguracji. Jedynym mogącym źle odebrać taką prezentację osobnikiem może być zakochany w cieple lamp, zbliżający się do granicy rozsądku w sferze wysycenia, będący zakochanym w swojej nieomylności, wszystko wiedzący audiofil. Reszta przedstawicieli grupy homo sapiens (nawet ci zdroworozsądkowo podchodzący do szklanych baniek) z pewnością zauważą drzemiący w bohaterze testu niekwestionowany zbiór dóbr. Nie wierzycie? Zapraszam do osobistej weryfikacji. Niestety nie ma innego sposobu na realizację komendy „sprawdzam”.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Sound Club
Cena: 64 000 PLN
Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 150W / 8,4 Ω
Moc chwilowa: 300W / 4 Ω
Zniekształcenia THD & NOISE: 20 – 2kHz: 0,0035%; 20kHz: 0,018%
Pasmo przenoszenia: 20Hz–20kHz, +0.0/–0,07dB, 0,015Hz–95kHz, –3dB
Wejścia analogowe: 4 pary XLR
Wyjścia: para XLR Aux (Fixed / Variable)
Regulacja głośności: zakres 100 dB w 0,5 dB krokach
Max. wzmocnienie: 46 dB
Odstęp sygnał/szum (150W/8Ω): 108 dB
Impedancja wejściowa: 100 kΩ (XLR)
Przesłuch między kanałami: > –112dB
Pobór mocy: 3W standby; 850 W Max
Wymiary (S x W x G): 435 x 190 x 390 mm
Waga: 23,6kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA