1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Cambridge Audio Edge NQ & M

Cambridge Audio Edge NQ & M

Link do zapowiedzi: Cambridge Audio Edge NQ & M

Opinia 1

Wydawać by się mogło, że znanym nam światem rządzą jasne i zarazem szalenie trudne do przeskoczenia zasady. Wielcy pozostają wielkimi, mali malutkimi a spektakularne awanse i upadki zdarzają się równie często jak nie tyle wygrane wielomilionowych kumulacji w Jackpota, co utrzymanie i umiejętne inwestowanie owych fortun przez obdarzonych niespodziewanym darem losu szczęśliwców. Podobnie jest w audio, gdzie ikonom High Endu niezbyt często zdarza się wypuszczać urządzenia osiągalne dla zwykłych śmiertelników a z kolei operujący właśnie na takim – zdroworozsądkowym pułapie wytwórcy przy próbie wbicia się na wyższą półkę napotykają przysłowiowy szklany sufit. Czasem jednak takie „zamachy stanu” nie tylko mają miejsce, lecz i kończą się nader spektakularnym sukcesem, co nieco zdradzając puentę, w ramach niniejszej recenzji postaramy się udowodnić. Jeśli zastanawiacie się Państwo komu udała się owa sztuka spieszę donieść, iż chodzi o markę, której chyba nikomu przedstawiać nie trzeba, czyli Cambridge Audio i jej topową serię Edge, z której dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora – Audio Center Poland, udało nam się pozyskać na testy  dzieloną amplifikację w postaci „usieciowionego” przedwzmacniacza NQ i pary monobloków M.

Nie wiem, czy to tylko moje, spowodowane panującymi upałami urojenia, czy też zwykła nadinterpretacja faktów, niemniej jednak mam pewne podejrzenia, iż wśród grona osób stojących za nomenklaturą obowiązującą w uświetniającej 50-lecie marki i nazwanej ku pamięci jednego z jej założycieli – Gordona Edge’a, serii Edge stoi co najmniej jeden fan przygód Agenta 007. Powód? Cóż, jeśli 200W monobloki nazywa się „M”, czyli kodem szefa MI6 a w przedwzmacniaczu przemyca się Q, czyli kod zbrojmistrza z ww. sagi, to coś musi być na rzeczy. Dość jednak tych konfabulacji gdyż emocje a także oczekiwania sięgają zenitu już przy samym unboxingu https://soundrebels.com/cambridge-audio-edge-nq-m/ , ponieważ CA dostarczane są nie dość, że w nader poręcznych rozsuwanych pudłach, to dalsze ich zabezpieczenie nie ogranicza się do standardowych styropianowych wytłoczek, lecz zasuwanych na zamki błyskawiczne, „szytych na miarę” i zintegrowanych z ukrytą pod nimi sztywną pianką ortalionowych pokrowców, kartonowych osłon na radiatory, silikonowych ochraniaczy krawędzi górnych i utrzymujących stabilność całej konstrukcji sztywnych kątowników. Prawdę powiedziawszy sporo w życiu widziałem, ale nawet na o wiele wyższych pułapach cenowych z tak obsesyjną dbałością o bezpieczeństwo i estetykę opakowania swoich wyrobów jeszcze nie miałem przyjemności. Chapeau bas!

Same urządzenia również prezentują się wręcz zjawiskowo. Pierwszy rzut oka przywodzi co prawda na myśl poprzednie projekty Classé, jednak już po chwili dostrzegamy, iż to, co u Kanadyjczyków było kresem drogi u Brytyjczyków stało się punktem wyjścia, dzięki czemu elegancko zaokrąglone, wyposażone w niewielkie cokoły zamiast standardowych nóżek, aluminiowe bryły są zdecydowanie „lżejsze” optycznie a przy tym łatwiejsze do zaakceptowania przez resztę domowników. Spora w tym zasługa nieco lepszych proporcji, jednak lwia część sukcesu przypada w udziale „lewitującym”, stalowym pokrywom górnym (floating top plate), które „unoszą” się w swoistych nieckach wyznaczonych przez gięte 7 mm grubości pełne profile korpusów w przypadku przedwzmacniacza i frontów, pleców i stanowiących ściany boczne radiatorów w końcówkach, a otoczenie ich blisko dwucentymetrową „fosą” tylko ów efekt pogłębia. Jednak owe lewitujące płyty górne nie są li tylko elementami dekoracyjnymi, lecz z racji odseparowania ich od korpusów metalowymi trzpieniami z przekładkami z tworzywa sztucznego i dodatkowo podklejenia ekranującą przed zakłóceniami EM i RF matą, która dodatkowo powoduje wygaszanie drgań, nie tylko same nie „dzwonią”, lecz zapewniają stosowną ochronę umieszczonej pod nią elektronice.
Równie ciekawym niuansem, tym razem wyłącznie stylistycznym (chyba, że ktoś miałby ochotę wpaść do ekipy za preampem stojącej na popołudniową herbatkę) jest pionowy czarny pasek z danymi geolokalizacyjnymi siedziby firmy na boku NQ. Skoro jesteśmy już przy przedwzmacniaczu nie da się ukryć iż określanie go jedynie tym mianem jest najdelikatniej rzecz ujmując krzywdzące, gdyż tak naprawdę mamy do czynienia z zaawansowanym streaming DAC-iem wyposażonym w pełnowymiarową regulację głośności, którą de facto można sobie wyłączyć. Pomijając lewy narożnik z niewielkim włącznikiem i gniazdem słuchawkowym w centrum frontu ww. kombajnu trudno nie zauważyć 5” wyświetlacza LCD-TFT oraz okupującej prawą flankę podwójnej gałki składającej się ze współosiowo zamontowanego radełkowanego pierścienia pełniącego rolę selektora wejść i centralnego walca odpowiedzialnego za regulację głośności. I tu pozwolę sobie na małą dygresję, którą zacznę od pozytywu, czyli faktu, iż choć jest to układ sterowany cyfrowo a nie oparty na klasycznym potencjometrze, to pokrętło głośności ma swoje punkty graniczne a dzięki widocznemu wgłębieniu da się wstępnie oszacować mające nas zaatakować dawki decybeli.  Natomiast z plusów ujemnych … jedyne, co jednak nieco mnie pod względem ergonomii niekoniecznie pozytywnie zaskoczyło, to brak wyświetlania poziomu głośności na bądź co bądź szalenie czytelnym displayu. W końcu nie wszyscy decydują się na sterowanie wyłącznie smartfonem, czy też granie bezpośrednio z natywnych apek popularnych serwisów streamingowych, jak Tidal (z którego korzystałem podczas testów), Deezer, czy Qobuz i Spotify a operując pilotem i/lub wybierając źródła zewnętrzne w lekkim półmroku jesteśmy zdani li tylko na niewielkie, w dodatku niepodświetlone, wgłębienie w ww. gałce. Niby drobiazg, do którego można się oczywiście przyzwyczaić, jak podobno do wszystkiego, choć prawdę powiedziawszy trudny do racjonalnego wytłumaczenia. Podobną „innowacyjnością” pochwalić się może funkcjonalność streamingu, która zarówno aktywowana z panelu głównego, jak i firmowej aplikacji oznacza … konieczność uruchomienia manualnie, bądź wywołanie (przy sterowaniu tabletem/smartfonem), apki stosownego serwisu a cały ciężar komunikacji spada na Chromecast/Spotify Connect, co z automatu przycina możliwości platform oferujących content wysokiej rozdzielczości.
Całe szczęście wystarczy zerknąć od zakrystii, by przestać marudzić i szukać dziury w całym, tylko ze stoickim spokojem autorytatywnie stwierdzić, że nijakich oszczędności i limitów poddani Pałacu Buckingham nie tylko tam nie planowali, ale i nie wdrożyli. Wdrożyli za to coś, co szalenie ułatwia życie recenzenta – oprócz normalnej orientacji napisów są ich zdublowane – odwrócone do góry nogami odpowiedniki, dzięki czemu podczas kablarskich ekwilibrystyk, prowadzonych zazwyczaj od frontu, zapuszczając żurawia od góry z łatwością odnajdziemy stosowny terminal. Obejmująca port USB, HDMI (ARC), coaxial i parę Toslinków uzupełnione hostem USB i slotem dla odbiornika Bluetooth, sekcja cyfrowa zapewnia bowiem obsługę PCM 384 kHz i DSD 256. Z kolei obóz analogowy reprezentują dwie pary wejść RCA i para XLR-ów oraz wyjścia w obu ww. formatach. I tu dobra wiadomość, gdyż wyjść można używać równocześnie, więc np. do końcówek (dedykowane są w pełni zbalansowane) wyjść XLR-ami a wspomagające subwoofery zasilać po RCA. Sercem NQ jest układ DAC-a ESS Sabre ES9018K2M a nad wejściami cyfrowymi czuwają układ XMOS (USB) i WM8805 Cirrus (S/PDIF).
Z racji pełnionych funkcji końcówki mocy mają zdecydowanie skromniejsze wzornictwo i nieco  bardziej absorbującą posturę. Ot zunifikowany front goszczący włącznik w lewym dolnym narożniku i precyzyjnie wycięty logotyp marki piętro wyżej. Za element dekoracyjny sugeruję nie uznawać nastroszonych piór bocznych radiatorów, gdyż z racji braku widocznych otworów wentylacyjnych w obudowach nagrzewają się one do naprawdę odczuwalnych temperatur podkręcając tym samym klimat odsłuchów. Warto mieć ów fakt na uwadze i zapewnić im nieco przestrzeni – vide zapomnieć o komponowaniu strzelistych wież ustawiając jeden komponent na drugim. Ściana tylna zaskakuje i to pozytywnie, gdyż oprócz pojedynczych terminali głośnikowych i spodziewanego pakietu wejść w formacie RCA i XLR ze stosownym selektorem, znajdziemy taki sam duet wyjść, dzięki któremu możemy łączyć M-ki w pary, czy wręcz tercety, obsługujące wielodrożne monstra.
W każdym z monobloków zaaplikowano po dwa skręcone ze sobą „plecami” toroidalne, nawinięte w przeciwnych kierunkach 325 VA trafa, dzięki czemu udało się zlikwidować zakłócenia elektromagnetyczne. To jednak nie wszystko, gdyż tuż za przednią ścianką producenci pionowo zamontowali trzecie, również toroidalne, lecz już znacznie mniejsze – dedykowane stopniu wejściowemu, 42VA trafo. Wielce satysfakcjonującą pojemność filtrującą zapewnia osiem polipropylenów po 10 000 μF każdy. Oparty na ośmiu tranzystorach stopień wyjściowy pracuje w klasie … XA, czyli klasie łączącej zalety A-klasowych konstrukcji z wydajnością ich AB-klasowego rodzeństwa, lecz z przesunięciem zniekształceń przejścia przez zero poniekąd poza pasmo słyszalne (głównie chodzi o ich maskowanie przez odpowiednio wysoki poziom sygnału użytecznego).

O ile jednak inwestycja w nie wiadomo jak udany projekt plastyczny, może i obłaskawi niejedną strażniczkę domowego ogniska, to już rozkapryszonemu audiofilowi do szczęścia potrzeba znacznie, znacznie więcej i to wcale nie o wygląd a brzmienie chodzi. Dlatego też po gruntownym wygrzaniu zasiadając do odsłuchu w cichości ducha chciałem, żeby Cambridge’om się udało. Skoro przyszedł komplet, to kurtuazyjnie postawiłem dać szansę całości a gdyby cokolwiek poszło nie tak, oczywiście czysto asekuracyjnie, zamiast zastosować odpowiedzialność zbiorową, skupić się poszczególnych komponentach. Dlatego w „meczu otwarcia” potraktowałem trio jako klasyczny set pre/power, w roli źródła wykorzystując swój transport plików i Ayona jako DAC-a. Pierwsze takty nieco zbyt lekkiego – jedynie Kossy Porta Pro potrafią sobie z ową dolegliwością poradzić, oczywiście w mym mniemaniu,  „The Mission” Styx i było co najmniej dobrze – z wykopem, polotem i rozdzielczością. Albumu tego użyłem celowo, gdyż choć wydany w 2017r., to brzmi jakby przeleżał na półce dobre trzy dekady, gdyż po pierwsze jestem z nim niemalże do znudzenia osłuchany, a po drugie to taki melodyjny, wielowarstwowy i polifoniczny art-rock, który pozornie jest mocno niezobowiązujący, jednak im wyższej klasy system mu zafundujemy tym owa wieloplanowość i wynikająca z doświadczenia ekipy za nim stojącej wirtuozeria staje się bardziej zjawiskowa. Oczywiście okraszona wspomnianymi przed chwilą lekkimi oznakami anoreksji. A komplet Edge zachowując idee fixe nieco dociążył i uprzyjemnił przekaz dodając mu tu i ówdzie ciałka. Rezygnując z Ayona i wpinając Lumina bezpośrednio w zadek NQ po USB równowaga tonalna powędrowała w górę i zrobiło się nieco zbyt lekko i analitycznie jak na moje ucho. Co prawda aspekty natury przestrzennej i otwartość przekazu osiągnęły iście imponujący poziom, ale bez dodatkowego subwoofera, którym mógłbym sobie dołu pasma dodać, na dłuższą metę wydawała się nazbyt fatygująca. No to kolejny krok w kierunku zbadania potencjału drzemiącego w testowanych Brexitowcach, czyli przerzucenie odpowiedzialności na zaimplementowaną w preampie kartę streamera Black Marlin i zrobiło się jakby przyjemniej. Mniej wyczynowo a bardziej na luzie. Może i na górze nie było tylu niuansów i audiofilskiego planktonu co poprzednio, może mikroinformacje odpowiedzialne za kreowanie akustyki schodziły na dalszy plan, ale z trybu analizy mózg automatycznie przestawiał się na relaksującą asymilację, czyli zamiast oceniać i dzielić włos na cztery łykał kolejne utwory jak młody pelikan szprotki. Jeszcze dla świętego spokoju w torze pozostawiłem same monobloki w roli DAC-a/preampa wykorzystując Ayona, bądź równolegle testowaną rodzimą, w pełni zbalansowaną pasywkę Vinius audio TVC-04 i wszystkie znaki na niebie i ziemi zaczęły wskazywać, że zupełnym przypadkiem obudziłem jakieś prastare i potężne demony Albionu. Okazało się bowiem, iż NQ na tyle krótko trzymał M-ki przy pysku, że biedactwa nie miały jak i gdzie rozwinąć swych potężnych smoczych skrzydeł i ryknąć, jak na prawdziwe smoki przystało. W dodatku smocza analogia bynajmniej nie jest chybiona, gdyż pierwsze skojarzenie, jaki przyszło mi na myśl, to zauważalne podobieństwo oferowanej wręcz apokaliptycznej potęgi kierowało mój wzrok w kierunku mrocznego i obdarzonego łobuzerskim uśmiechem Gryphona Antileon EVO Stereo. Proszę tylko wstrzymać się w odżegnywaniu mnie od czci i wiary i jeszcze raz na spokojnie przeczytać powyższe zdanie. Mowa bowiem o podobieństwie a nie graniu w jednej lidze, gdyż Duńczyk to bezapelacyjny ekstremalny High-End a końcówki z Londynu jedynie „zwykły”, co patrząc na ich cenę i tak zakrawa na cud w stylu wyjścia naszych pożal się boże kopaczy nożnych z grupy, co de facto pomimo usilnych starań Roberta Lewandowskiego nie nastąpiło. A tu owe cudowne objawienie miało miejsce i M-ki zagrały tak, że klękajcie narody. Było mięsiście, soczyście i przede wszystkim muzykalnie w iście amerykańskim, żeby nie powiedzieć hollywoodzkim stylu. Wolumen generowanego przez M-ki dźwięku jest niezaprzeczalnie imponujący, acz zarazem nieprzesadzony a to dzięki wydawać by się mogło niezwykle oczywistemu zabiegowi. Angielskie monobloki bowiem niczego nie rozdmuchują i nie „pompują” powiększając źródła pozorne do karykaturalnych, znanych z samplerowych realizacji poziomów a jedynie nie przeskalowują ich w dół – nie pomniejszają, dbając przy tym o realizm rozmiaru aparatu wykonawczego. Weźmy na ten przykład ww. ekipę Styx, gdzie mamy 6-7 chłopa (w zależności od tego, czy akurat udziela się Will Evankovich) do tego kilkaset kg. sprzętu co dość szybko powinno uświadomić nam, że wpakowanie ich do dwudziestokilkumetrowego pokoju jest nie tylko kiepskim, co wręcz awykonalnym pomysłem. Dlatego też Edge kreują scenę adekwatną do potrzeb amerykanów zupełnie nie przejmując się rozstawem kolumn. To jednak nadal dość „cywilna” kubatura. Wystarczy jednak sięgnąć po koncertowy „Live at the Royal Albert Hall” Bring Me The Horizon wspieranych przez Parallax Orchestra pod batutą Simona Dobsona. Efekt? Najogólniej rzecz ujmując piorunujący, gdyż przy niemalże koncertowych poziomach głośności zdolny mierzyć się ze startem promu kosmicznego. Co istotne, o ile NQ akcentował selektywność i analityczność, to eM-ki solo zdecydowanie większy nacisk kładły na homogeniczność i spójność prezentacji, stosując skądinąd preferowaną przeze mnie narrację od ogółu do szczegółu. Nie oznacza to jednak, iż wszelakiej maści detale traktowały zgrubnie, czy też podporządkowywały swojej autorskiej wizji. Ot delikatnie profilowały całość, co z jednej strony było doskonale słyszalne, jednak w zupełnie naturalny sposób akceptowalne. Ba, nawet na nie tyle obfitym w dole pasma, co ewidentnie przebasowionym albumie „Thunderbird” Cassandry Wilson, tytułowe końcówki mocy pokazały gdzie tak naprawdę ów masywny i momentami zwalisty bas potrafi zejść i ileż jeszcze informacji tam się znajduje. Podobnie potraktowana została średnica – z sugestywnie podkręconą zmysłowością i namacalnością, która swój czar bez najmniejszych skrupułów propagowała również w górę pasma przywodząc na myśl wysokiej klasy konstrukcje lampowe. Blachy skrzyły się złotem, przeszkadzajki nabrały trudnego do podrobienia realizmu – zamiast szeleścić i cykać ich dźwięk był głębszy, bardziej trójwymiarowy, złożony i nawet loopy, sample, programowane smyczki i całe to komputerowe „niewiadomoco” otoczone zostało iście analogową poświatą. Re-we-la-cja.

Wydawać by się mogło, że wybujałe ambicje konstruktorów i szumne zapowiedzi o bezkompromisowości topowej linii Cambridge Audio pozostaną takimi wyłącznie na kanwach materiałów promocyjnych. Tymczasem rzeczywistość okazała się zaskakująca zgodna z powyższym stanowiskiem a zaliczenie zestawu Edge NQ & M do ekskluzywnego grona High-Endu stało się czysta formalnością. Co ciekawe Edge bronią się nie tylko jako komplet, lecz i solo, przy czym o ile NQ kusi ponadnormatywną funkcjonalnością i mającą spore grono wiernych akolitów analitycznością, o tyle eM-ki krótko mówiąc rozbijają bank bezczelnie rozsiadając się w VIP-owskich lożach zarezerwowanych wyłącznie dla stałych bywalców high-endowego Olimpu, do grona których zaliczyć Cambridge Audio do niedawna było nie sposób. Jak jednak widać na załączonym obrazku cuda się zdarzają i o ile tylko kierujecie się Państwo własnym słuchem a nie modnymi „metkami” odsłuch Edge NQ & M, bądź chociażby samych eM-ek, które szalenie przypadły mi do gustu, wydaje się nie tyle opcją, co szansą na potężne oszczędności przy kompletowaniu Waszego systemu marzeń.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Przedwzmacniacz liniowy: Vinius audio TVC-04
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

 

Opinia 2

Patrząc na nasze dotychczasowe batalie testowe, aż dziw bierze, że tytułowa marka nie miała u nas swoich choćby symbolicznych pięciu minut. Jest nie tylko dobrze znana, ale z uwagi na ciekawe brzmienie za niezbyt wygórowaną cenę również przez wielu bardzo poważana. Mało tego. Jej dodatkowe atuty to pochodzenie oraz hołubienie tak zwanej brytyjskiej szkole grania. O kim mowa? Oczywiście o pochodzącym z Wielkiej Brytanii producencie Cambridge Audio. Co było przyczyną wieloletniego braku zainteresowania wizytą w naszych okowach, w tym momencie nie jest istotne, ważne raczej jest, iż po latach omijania naszej redakcji ów brand zebrał się w sobie i dzięki rodzimemu dystrybutorowi – Audio Center Poland, zaproponował do zaopiniowania wyśmienicie prezentujący wizualnie się zestaw składający się z uzbrojonego w wewnętrzny przetwornik cyfrowo/analogowy i streamer, przedwzmacniacza liniowego Edge NQ i dwóch monofonicznych końcówek mocy Edge M. Interesujące? Jeśli tak i dodatkowo jesteście ciekawi, czy nietuzinkowa aparycja to ostatnie słowo tego tercetu, po odpowiedź zapraszam do lektury poniższego tekstu.

Tytułowe komponenty z uwagi na przynależność do jednej linii produktowej naturalną koleją rzeczy są bardzo zbliżone wizualnie. Tak po prawdzie głównymi różnicami jest wyposażenie frontów i pleców oraz zastosowanie radiatorów na bokach końcówek mocy. To oczywiście oprócz nieco innej wysokości każdego z rodzajów urządzenia, zawsze jest ten sam pomysł scalenia płynnym łukiem frontu i pleców z bocznymi ściankami i za pomocą przypominającego półkolistą nieckę dystansu, na tle zewnętrznego obrysu obudowy, w celach wygaszania szkodliwych wibracji obudowy, tak zwane pływające osadzenie znacznie mniejszej rozmiarowo górnej połaci skrzynki. Naturalnie aby efekt chwytał za oko, główne komponenty wykończono w kolorze grafitu, zaś wspomniany dystans oraz radiatory w smolistej czerni, co w moim odczuciu tak prezentującym się konstrukcjom pozwala wpisać się w najbardziej wyszukane nie tylko gusta użytkowników, ale również ekstrawaganckie pomieszczenia. Jeśli chodzi o przedwzmacniacz, ten w centrum awersu oferuje użytkownikowi 5” wyświetlacz LCD-TFT, z lewej strony włącznik, tuż obok wejście słuchawkowe, nad nimi wyfrezowane logo marki, zaś na prawej stronie wielką gałkę obsługującą głośność oraz wszelkie nastawy przedwzmacniacza. Przerzucając wzrok na rewers, okazuje się, iż jako konsekwencja implementacji wewnętrznego DAC-a znajdziemy na nim sekcję wejść cyfrowych od USB począwszy, przez HDMI, SPDiF, LAN, na dwóch optycznych skończywszy, pakiet wejść i wyjść liniowych RCA/XLR, kilka terminali konfiguracyjno – serwisowych oraz gniazdo zasilania. Miłym dodatkiem od producenta wydaje się być standardowo dodawany do pre pilot zdalnego sterowania.
Po przedwzmacniaczu liniowym przyszedł czas na kilka zdań o monoblokach. Front jest iście ascetyczny i jedyne czym może się pochwalić, to usadowiony w dolnej części lewej strony mały włącznik oraz nad nim wydrążonym logo marki. Natomiast plecy jednym zestawem zacisków kolumnowych, wejściem sygnału na jego sekcję wzmacniającą, przelotką tegoż sygnału do kolejnej końcówki w standardach RCA/XLR, a także życiodajnym gniazdem zasilania. Wieńcząc dzieło opisu piecyków, istotną wydaje się być informacja oddawania przez nie 200W przy 8 i 350W przy obciążeniu 4 Ohm.

Co mogę powiedzieć o naszym zestawie dnia? Otóż jak na Anglika przystało, Cambridge Audio kroczy drogą dbałości o prezentację środka pasma. Jednak co w tym zestawie jest bardzo istotne, same końcówki mocy są niezwykle euforyczne i dynamiczne, a przez to swobodniejsze w brzmieniu, a o kontrolę nad ich iście wybuchowym temperamentem dba lekko zdystansowany przedwzmacniacz. Na szczęście robi to na tyle umiejętnie, że jedynie doprawia przekaz, przez co umiejętnie unika przekroczenia cienkiej linii dobrego smaku. Muzyka tętni energią, nasyceniem, ale również fajnym detalem w najwyższych rejestrach. Owszem, bez problemu znajdziemy bardziej transparentne zestawienia, jednak wówczas będzie to okupione odchudzeniem centralnej części pasma, które jest pewnego rodzaju oczkiem głowie inżynierów znad Tamizy. Gdzie zatem są zyski, a gdzie straty – jeśli takowe będą miały miejsce – tak nakreślonej estetyki brzmienia serii Edge?
Na początek ewidentne zyski w postaci interpretacji Requiem W.A. Mozarta pod Teodorem Currentzisem. Jak wiadomo, to samo w sobie jest bardzo emocjonalny materiał muzyczny. Jednak panowie z CA nie byliby sobą, gdyby w oparciu o emocje związane z tekstem, jego odtworzeniem nie tylko wokalnym, ale również instrumentalnym, nie przedstawiliby całości w domenie większej barwy każdego z generatorów dźwięku. Niby ryzykowne, ale ku mojemu zaskoczeniu pomysł wypadł znakomicie, Startowa esencja popisów gardłowych i orkiestrowych została poddana procesowi lekkiego nasycenia, a przez nadania większej plastyki i namacalności, jednak w sobie tylko znany sposób całość nie utraciła tak ważnego dla tej muzyki oddechu. Gdy miało być z rozmachem i lotnie, było zadziwiająco lekko, a gdy miała nastąpić wymuszona partyturą, przestawiająca ściany przykładowo chóralna kulminacja, system grzmiał jak podczas dobrej burzy. Żadnego zlewania się przecież bardzo licznych źródeł pozornych, tylko delikatne podkręcenie temperatury grania. Dzięki temu, a zaznaczam, że osobiście lubię tak nasyconą prezentację, mimo znakomitego rozeznania w praktycznie w każdej części dzieła, słuchałem tego majstersztyku prawie z wypiekami na twarzy.
Kolejna pozycja również traktowana była przeze mnie jako potencjalne zyski. Chodzi o płytę Leszka Możdżera w trio „Time”. Było dostojnie, namacalnie, ale również z niezbędnym pakietem informacji o przestrzeni na scenie i blasku perkusjonaliów bębniarza. Naturalną koleją rzeczy w stosunku do mojej referencji fortepian nabrał masy, a kontrabas pokazał minimalnie więcej pudła rezonansowego na tle oszczędniej podanych strun, jednak dla spokoju ducha natychmiast uspokajam co bardziej nerwowych, bowiem gdy ten pierwszy w wyższych partiach nadal świetnie, bo długo wybrzmiewał, drugi konsekwentnie radził sobie z pokazaniem momentu ataku palca na strunę, to perkusja podczas pracy wielkiego bębna nawet na moment nie zdradzała ochoty do nieczytelnego rozlewania się po podłodze. Po prostu muzyka przyjemnie snuła się w międzykolumnowym eterze, przy okazji bardzo wyraźnie pokazując nie tylko szerokość, ale również zjawiskową głębokość wirtualnej sceny.
Na koniec potencjalne – uspokajam, że jeśli już to minimalne – straty. Ale zaznaczam, że odnoszę to jedynie do wartości bezwzględnych i na potrzeby pokazania co mam na myśli temat lekko przerysowuję. Chodzi mi o występ zespołu Metallica na krążku „Death Magnetic”. Owszem, muzyka lekko zwolniła i nieznacznie złagodził się jej atak, jednak w zamian otrzymałem wiele pozytywów. Pierwszym dzięki podsyceniu gęstości średnicy było poprawienie odbioru wszelkich źródeł dźwięku. Wokalista przestał niemiłosiernie drzeć paszczę i swój bunt zaczął okazywać śpiewem, gitary pokazały, o co chodzi w ich scenicznym bycie opartym o soczyste brzmienie strun, a perkusja zagrała wreszcie poprawną, bo nasączoną odpowiednią energią stopą. Jednym słowem muzyka od strony brzmienia nabrała w teorii zbędnej ogłady, ale za to z drugiej pozwoliła z większą przyjemnością się przyswajać. Czy to źle, czy dobrze, zależeć będzie od potencjalnego zainteresowanego. Niemniej jednak sądzę, że gdyby podczas postprodukcji realizator przyłożył się do swojej pracy, płyta brzmiałaby bliżej prezentacji Cambridge Audio. Niestety na bazie doświadczeń z wieloma systemami wiem, że to co usłyszałem podczas testu, było już zasługą Angielskiego wzmocnienia. Z założenia zasługą niechcianą, jednak bez najmniejszych obaw o stronniczość zapewniam, że wielu z Was wręcz poszukiwaną.

Nie chciałbym być źle zrozumiany. W powyższym teście nie usiłowałem udowadniać, że system swoim sznytem brzmieniowym ma cokolwiek poprawiać. Przeciwnie, ma być do bólu neutralny. Niestety z doświadczenia wiemy, iż to jest utopią. Dlatego też tak ważne jest, że jeśli już coś od siebie dodaje, to nie przekracza dobrego smaku. I w takim, co prawda stawiającym na większe nasycenie, ale bez szkody dla ogólnej prezentacji stylu wypadł brytyjski zestaw pre-power. Malował świat fajnymi barwami, nie zapominając przy tym o odpowiednim dawkowaniu swobody prezentacji. Komu poleciłbym tytułowy set? W moim odczuciu jedynymi stojącymi w kontrze do Cambridge Audio Edge NQ & M osobnikami homo sapiens będą wielbiciele ataku, szybkości i ponadprzeciętnej wyrazistości prezentacji ponad wszystko. Oni stawiają na oszołomienie pewnego rodzaju hałasem, do czego szukający piękna w muzyce Anglicy z pełną świadomością czynu, nie są w stanie zaproponować.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research OMEGA CLOCK
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Audio Center Poland
Ceny:
Cambridge Audio Edge NQ: 21 900 PLN
Cambridge Audio Edge M: 19 900 PLN / szt.

Dane techniczne
Edge NQ
Zniekształcenia THD przetwornika D/A: <0,0008% (20 Hz – 20 kHz, 24 bity, wyjście 1 V)
Zniekształcenia THD, wejścia analogowe: <0,0008% (20 Hz – 20 kHz, wyjście 1 V)
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 kHz (+/- 0,1 dB)
Stosunek sygnał/szum (wyjście 1 V): >103 dB
Przesłuch międzykanałowy (1 kHz):< -100dB
Maksymalne napięcie wyjściowe: 6 V (RCA) lub 6 V + 6 V (XLR)
Wejścia analogowe: 2 pary RCA, para XLR
Wejścia cyfrowe:
– USB Audio Class 2.0, obsługujące PCM do 32/384 i DSD do DSD256
– USB 2.0, prąd zasilania ograniczony do 1 A, FAT32/NTFS/HFS/HFS+
– Coaxial (16/24 bit 32-192 kHz)
– 2 x TOSLINK (16/24 bit, 32-96 kHz)
– HDMI (ARC)
Wyjścia analogowe: RCA, XLR
Łączność bezprzewodowa:
– Bluetooth 4.1 (Smart/BLE) A2DP/AVRCP obsługujące SBC, AAC, aptX i aptX HD
– Wi-Fi IEEE 802.11 b/g lub n (2,4 GHz), kodowanie WEP, WPA, WPA2
Ethernet: IEEE 802,3, 10 Base-T lub 100 base-T
Pobór mocy: 100 W (Max.), <0,5 W (standby)
Wymiary ( W x S x G): 120 x 460 x 405 mm
Waga: 10,2 kg

Edge M
Moc wyjściowa ciągła (<1% THD+N): 200 W RMS / 8 Ω, 350 W RMS / 4 Ω
Współczynnik THD (nieważony): <0,002%/1 kHz przy pełnej mocy (8 Ω); 0,02%/20 Hz-20 kHz przy pełnej mocy (8 Ω)
Pasmo przenoszenia (8 Ω): <3Hz – >80 kHz +/-1 dB
Stosunek sygnał/szum (1 W/8 Ω): >93 dB
Stosunek sygnał/szum (pełna moc): >115 dB
Wzmocnienie: 28 dB (RCA)/ 22 dB (XLR)
Czułość wejściowa: 1,7 V RMS (RCA) / 3,4 V RMS (XLR)
Impedancja wejściowa: zbalansowane 100 kΩ, niezbalansowane 47 kΩ
Wejścia: Zbalansowane, niezbalansowane
Wyjścia: Głośnikowe, wyjście równoległe (zbalansowane, niezbalansowane)
Pobór mocy: 1000 W (Max.), <0,5 W (standby)
Wymiary ( W x S x G): 150 x 460 x 405 mm
Waga: 23,6 kg

Pobierz jako PDF