Opinia 1
Z czym jak z czym, ale nawet stojąc po przeciwległej stronie designerskiej barykady, w jednej kwestii chyba się ze mną zgodzicie. Mianowicie chodzi mi o fenomenalne wykorzystywanie drewna w komponentach audio przez włoskich producentów. Czy to elektronika, czy kolumny głośnikowe, zazwyczaj stolarka jest na najwyższym, żeby nie powiedzieć trudnym do doścignięcia przez wiele firm poziomie. Jak oni to robią, nie mam, najmniejszego pojęcia, jednak fakt jest faktem, że jeśli już wezmą się za pracę z drewnem, nie ma zmiłuj, końcowy efekt onieśmiela nawet znawców tego kawałka gospodarki. Takim też odzewem nie tylko użytkowników, ale również potencjalnych zainteresowanych naturalnie może pochwalić się też dzisiejszy bohater naszego spotkania. Bohater, który jakiś czas temu miał na naszym portalu swoje pięć minut. Co ciekawe nie tylko wizualne, ale również soniczne. Pamiętacie? Jeśli nie, skorzystajcie z wyszukiwarki. Jaki jest cel tych poszukiwań? Prozaiczny, gdyż na tle tamtego sparingu łatwiej będzie Wam skonfrontować poczynione przez minione lata przez producenta kroki odnoście brzmienia jego produktu. Jakiego? Już zdradzam. Otóż w dzisiejszej epopei dzięki warszawsko-krakowskiemu Nautilusowi będziemy przyglądać się kolumnom podłogowym Chario Aviator Aria. Zainteresowani? Mniemam, iż tak, dlatego też nie rozwadniając sztucznie tekstu zapraszam na kilka ciekawych wniosków o przepięknie usłojonych pannach z Półwyspu Apenińskiego.
Analiza załączonych fotografii jasno daje do zrozumienia, iż w przypadku tytułowych kolumn mamy do czynienia z konstrukcją modułową. To oczywiście dla ortodoksyjnych piewców maksymalnie sztywnych obudów może być powodem do kręcenia nosem, jednak zapewniam, nie zaobserwowałem strat w brzmieniu kolumn, a ich podzielność na mniejsze segmenty znacznie ułatwiła mi proces logistyczny. Kogoś to nie przekonuje? Zatem jestem pewien, że jeśli nie moja stanowcza opinia, to z pewnością fakt podzielenia pasma na pięć dróg i skuteczność kolumn na poziomie 95db zastopuje jakiekolwiek próby marudzenia co do pojęcia włoskich inżynierów o meandrach kolumnowych technikaliów. Rozpoczynając opis od dolnej skrzynki, spieszę donieść, iż ta jest ostoją dla dwóch różnie strojonych głośników sub-niskotonowych, podwojonego portu bass refleks i również dwóch zestawów zacisków kolumnowych. Jak to wygląda? Jeden woofer w raz z wentylacją skrzynki skierowanego w podłogę, a drugi z podwojonym zestawem zacisków kolumnowych – dolne przyjmują sygnał audio ze wzmacniacza, natomiast górne przekazują go do górnego modułu – umieszczono na plecach. Jeśli chodzi o górną bryłę Arii, ta oferuje na awersie zestaw trzech odwróconych w stosunku do typowej aplikacji, przetworników – patrząc od dołu mamy wysokotonówkę, średniaka i basowca, a na rewersie jedynie pojedynczy zestaw zacisków. To są sprawy techniczne, jednak jak wiadomo, wielu z klientów słucha muzyki nie tylko uszami, ale również oczami. I tutaj dochodzimy do sedna tematu mistrzostwa włoskich designerów, bowiem kolumny na bocznych ściankach pokryte są mogącymi pochwalić się pięknym słojem pionowymi klepkami z drewna orzechowego, zaś front i plecy w kontraście do naturalnych akcentów na bokach, wykończono przyjemnym w odbiorze wizualnym satynowym matem. Wieńcząc dzieło przybliżania spraw technicznych o bohaterkach tego spotkania ważnym aspektem jest sposób scalania dwóch części ze sobą, w postaci czterech wykonanych z twardej gumy, solidnych w domenie odporności na ścinanie walcowatych kołków. Natomiast definitywnie kończąc ten akapit informuję zainteresowanych, iż tak świetnie prezentujące się, bo zwężające od podstawy ku górze Włoszki posadowiono na specjalnie zaprojektowanych, zapewniających dystans dla skierowanego w podłogę głośnika i otworów wentylujących obudowę, dodatkowo zwiększających rozstaw punktów podparcia kolumn podstawach z regulowanymi kolcami.
Jaki świat dźwięku zaoferowały omawiane dzieła sztuki wzorniczej? Czy nie oddały pola w kwestii brzmienia? Gdybym miał opisać go jednym słowem, bez wahania stwierdziłbym, że było świetnie. Wszystko odbywało się bez siłowego wciągania słuchacza w wir wydarzeń, pozostawiając wybór, czy skupiam się na poszczególnych elementach przekazu, czy pławię się w jego całości. To był spektakl przez duże „S”. Hektary nieskrepowanej rozmiarami pokoju muzyki. Wszystko podane z lubianej przeze mnie perspektywy od linii kolumn w tył, co sprawiało, że praktycznie nie było nurtów muzycznych, które nie czerpałyby z takiej prezentacji samego dobra. Bez zbędnego informowania o planowanych trzęsieniach ziemi lub nadchodzących burzach z latającymi w eterze żyletkami. Czyli tłumacząc z polskiego na nasze, bas i górne rejestry były dozowane w zależności od zapisanej na płycie muzyki, a nie gdzieś w podświadomości podkolorowując dźwięk nerwowo czekały na nagły wybuch. Chario grały zjawiskowo, bo nie dawały po sobie znać najmniejszej nerwowości, tylko spokój i opanowanie. Oczywiście gdy artysta wplótł w swój występ nutkę agresji, na potrzeby takiego materiału Arie bez problemu umiały przerywać swoje opanowanie brutalnymi w odbiorze zawirowaniami. Ale nigdy przypadkiem, za co jestem im wdzięczny, gdyż brzmieniowych nerwusów na rynku jest cała masa, a takich opanowanych w dobrym tego słowa znaczeniu „graczy” trzeba szukać z przysłowiową świecą. Dlatego chyba nikt nie zdziwi się, gdy na pierwszy ogień poszły wszelkiego rodzaju mitingi chóralne z pieśniami do Sybilli lub podobne zapisy nutowe Claudio Monteverdiego w kilku aranżacjach od Jordi Savalla począwszy, na Michelu Godardzie skończywszy. Myślicie, że to nuda pomieszana z monotonią? Bynajmniej, bowiem opiniowane kolumny z Włoch są wręcz stworzone do kreowania pełnych emocji, zrealizowanych z rozmachem, wspomaganych wielkimi kubaturami sakralnymi sesji muzycznych. Ale to nie jest jedyna opcja, gdyż w podobny sposób wypadały wszelkiego rodzaju stadionowe koncerty rockowe – choćby Metallica „S&M” i o dziwo klubowe sesje jazzowe – seria koncertów Kena Vandermarka w krakowskim klubie Alchemia „The Vandermark 5”. Nie wiem, jak konstruktorzy umieli to połączyć, ale mimo nagłego przeskoku ze stadionu piłkarskiego do niegdyś zadymionego małego klubu, przy pełnej swobody prezentacji system wyraźnie informował mnie o zmianie scenerii. Nadal pełnej oddechu, ale już w innej skali i co istotne, bez szkody dla namacalności wydarzenia. To były umiejętności makro. A jak temat mikro? Również świetny. Jak wspominałem, kolumny nie szukały siłowego poklasku, co jeden do jeden przekładało się na oddanie najdrobniejszych niuansów każdej nuty. Gdyby świat muzyki pokazywały z często szukaną przez początkujących melomanów manierą napompowania, nie dałoby się usłyszeć połowy ważnych dla mnie i nie tylko wirtuozerskich smaczków. Sprawa pomijalna? Nic z tych rzeczy. Bez takich umiejętności kolumny nie tylko u mnie, ale również u wielu podobnych do mnie miłośników muzyki nie mają szans na jakiekolwiek znalezienie się kręgu zainteresowań. Czy wyartykułowane aspekty unikania mimowolnego zawładnięcia słuchaczem nie wpływały jednak negatywnie na mocne uderzenie rodem ze studia? Jak dla mnie nie. Jednak jeśli ktoś szuka notorycznego, czytaj lekko uśredniającego przekaz masowania swoich trzewi, w przypadku naszych bohaterek może odczuć lekkie – oczywiście zamierzone – dozowanie tego zjawiska. Ale zaznaczam, nie dlatego, że one nie potrafią kreować brutalnej prawdy, tylko robią to w niezbędnym, czyli zaplanowanym przez muzyków momencie, a nie serwują nam notorycznej łuny, niczym niekontrolowanej masy. To dla konstruktorów z Włoch jest już uśrednianiem przekazu, na co zamierzenie nie poszli i potencjalny zainteresowany musi się określić, czy lubi klarowny, czy na napompowany dźwięk swojego zestawu.
Nie wiem, czy udało mi się przekazać pewnego rodzaju, gdy trzeba pełną agresji, ale w zdecydowanej rozciągłości, kulturalną stronę opiniowanych kolumn. Obcując z Chario Aviator Aria przenosimy się w świat pełen magii i delikatności, który owszem, nie ma problemu nagle zmienić się w zapisany na płycie Armagedon soniczny, ale tylko w odpowiedzi na zadany sygnał. Każdy inny impuls traktowany jest z wielką pieczołowitością, za co nie tylko ja, ale również wielu z Was dałoby się pokroić. Czy to jest oferta dla każdego? Gdybym napisał, że tak, minąłbym się z prawdą. To co, przez cały test naginałem fakty? Nic z tych rzeczy, gdyż jedynymi osobnikami homo sapiens, którym z Chario może być nie po drodze, będą ortodoksyjni niszczyciele swojego słuchu notorycznym hukiem. Każdy szukający piękna w muzyce – również rockowej – po zapoznaniu się z ich brzmieniem na swoim podwórku, jeśli nie zdecyduje się na zakup, to przynajmniej doceni ich kunszt w szukaniu piękna w każdej wygenerowanej przez system nucie.
Jacek Pazio
Opinia 2
Czasy się zmieniają, na audiofilskim Olimpie co i rusz dochodzi do mniej bądź bardziej radykalnych przetasowań a istniejąca od 1975 roku włoska manufaktur Chario uparcie robi to, co najlepiej jej wychodzi, czyli kolumny. W dodatku o ile jeszcze wcale nie tak dawno w naszym, nie da się ukryć, że nadal zaskakująco hermetycznym środowisku, panowało powszechne przekonanie, iż ekipa z Mediolanu dość mocno „inspirowała” się stylistyką utożsamianą z Sonus faberem, to prawda jest zdecydowanie inna. Otóż Carlo Gino Vicenzetto i Mario Marcello Murace już na osiem lat przed Franco Serblinem zainaugurowali niezwykle udane połączenie iście mistrzowskiej stolarki i ponadprzeciętnych walorów sonicznych opartych na twardej inżynierskiej wiedzy oraz badaniach z dziedziny psychoakustyki. Krótko mówiąc jak było na początku, tak też jest i teraz, a nawet śmiem twierdzić, że jest lepiej niż było, gdyż w chwili obecnej portfolio Chario obejmuje cztery, nad wyraz sensownie prowadzone serie. Włoski katalog otwiera zaskakująco przystępna cenowo klasyczna Constellation MKII, tuż nad nią plasuje się seria Aviator, nieco z boku mamy lifestyle’ową a zrazem minimalistyczną, jednomodelową Belong i topową Academy S. Skoro zatem blisko sześć lat temu mieliśmy okazję gościć u siebie Sovrany, to najwyższy czas przypomnieć naszym Czytelnikom o tytułowej, znajdującej się pod opieką krakowsko-stołecznego Nautilusa, marce i wziąć na redakcyjny tapet … nie, jeszcze nie Serendipity, na które mam cichą nadzieję jeszcze przyjdzie czas, o ile w tzw. międzyczasie nie pojawi się nowy flagowiec, lecz wieńczący serię Aviator niezwykle intrygujący model Aria.
Tak od strony wizualnej, jak i technicznej Arie to istna uczta dla zmysłów. Wzrok przyciągają zarówno zjawiskowe boki wykonane z orzechowych klepek o jedwabistym połysku, jak i podwójny cokół sprawiający, że smukłe skrzynie Chario zdają się lewitować nad podłogą. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to ciemny grafit frontów, płaszczyzny górnej i pleców, zamiast którego z chęcią zobaczyłbym jakąś grubo tłoczoną skórę, ale wiadomo … ekologia. Na otarcie łez dostajemy za to jego aksamitną fakturę. Dziwić też może nieco archaiczny montaż maskownic (na kołki), co w przypadku używania kolumn bez nich, przynajmniej w początkowym stadium znajomości może razić wyczulonych na takie niuanse estetów. Dość jednak marudzenia, bo Arie i tak, i tak łapią za oko, jak typowe „Włoszki”. Są przy tym modułowe, co z jednej strony szalenie ułatwia zagadnienia natury logistycznej a z drugiej daje nabywcom drobną możliwość dopieszczenia ich brzmienia, o czym dosłownie za chwilę. Kwestie złożenia i ustawienia tytułowych kolumn udokumentowaliśmy już podczas szczegółowego unboxingu, więc tym razem nie będę się powtarzał tylko skupię się na pozostałych detalach.
„Odwrócony”, tweeter umieszczono poniżej nisko-średniotonowej pary, trójdrożny układ przetworników na przedniej ścianie górnego modułu, dość czytelnie nawiązuje do topowej linii Academy. Ot taka „lightowa” inkarnacja Serendipity, którą z powodzeniem można wstawić do przysłowiowego M3. Górę pasma obsługuje, filtrowana stromymi filtrami czwartego rzędu, umieszczona w niewielkiej tubce 38 mm kopułka T38 Waveguide, pracująca do ok. 1.2 kHz. Właśnie ze względu na bardzo niskie zejście tweetera ma on taką niestandardowo dużą średnicę. Ów ponadnormatywny rozmiar wynika z konieczności wykorzystania dużej cewki drgającej zdolnej odprowadzić powstające podczas pracy ciepło, by zapobiec stanom przeciążenia termicznego. Średnica przypadła w udziale 13 cm, uzbrojonemu w aluminiowy korektor fazy, przetwornikowi Poly-Ring z membraną z tworzywa Rohacell® napędzaną magnesami NdFeB (neodymowymi), natomiast wyższy bas reprodukuje 165 mm „lejkowaty”, również rohacell-owy, drajwer z napędem NdFeB.
Dolna, basowa skrzynia to królestwo dwóch, osobno filtrowanych (stąd pięciodrożność Arii) 200 mm basowców, z których jeden umieszczono na ścianie tylnej – tuż nad terminalami głośnikowymi, a drugi dmucha w dolny, dokręcany cokół.
Na plecach znajdziemy wspomniany przetwornik niskotonowy pod którym wygospodarowano miejsce na elegancki szyld z nazwą modelu i pojedynczymi terminalami przyłączeniowymi. Podobne do ww. dwie pary złącz ulokowano jeszcze tuż przy łączeniu obu modułów i to właśnie tutaj, za pomocą zworek można modelować brzmienie Aviatorów. Same skrzynie, zamiast z popularnego MDF-u wykonano ze zdecydowanie solidniejszych płyt HDF.
Pięć przetworników na trzech płaszczyznach, z czego najbardziej newralgiczne pasmo reprodukowane przez trójdrożny, w dodatku postawiony „na głowie” układ, może onieśmielać. Dlatego też producent zapobiegliwie wszystkie drajwery usunął z pola widzenia, zabezpieczając je bądź to maskownicami, bądź aplikując je tam, gdzie praktycznie wzrok nie sięga, czyli od spodu kolumn. Wystarczy zatem nie wnikać w szczegóły tylko brać się za słuchanie. Nam jednak owe maskowanie zupełnie do szczęścia potrzebne nie były, gdyż akurat patrzeć na głośniki lubimy a i same osłony niezależnie, czego by producent nie obiecywał, i tak i tak degradowałyby doznania soniczne, a tego staramy się unikać jak diabeł święconej wody. Podobnie sprawy się mają z detalami mogącymi zepsuć nam nie tylko humor, co przede wszystkim cały potencjał drzemiący w powodzie naszej kolejnej redakcyjnej nasiadówki, więc widząc niezbyt wysokich lotów firmowe zworki czym prędzej zastąpiliśmy je naszymi dyżurnymi TelluriumQ.
Jeśli zaś chodzi o doznania natury nausznej, to Arie zagrały w sposób całkiem adekwatny do swej wyrafinowanej i rustykalnej aparycji. Jeśli ktoś w tym momencie spodziewał się dominacji najniższych składowych ze względu na obecność dwóch, bądź co bądź pasywnych, ale wyposażonych w dwie dwudziestki (każdy) „subwooferów” to może się srodze zawieść, gdyż ich pracy praktycznie nie słychać. Tzn. one odzywają się dokładnie wtedy, gdy coś z przypisanych im częstotliwości skapnie, jednakże nie jest to jednostajny łomot, bądź przelewająca się przez pokój istna lawina dźwięku, lecz idealnie komponujące się z resztą pasma dopełnienie. Stosunkowo lekki i zwiewny wyższy bas na „Vivaldi: L’incoronazione di Dario” Ottavio Dantone / Accademia Bizantina jedynie muskał nasze zmysły, delikatnie dociążając przekaz i sprawiając, iż dzieło „Rudego Księdza” nie wypadło zbyt eterycznie, czy wręcz chudo. Za to rozdzielczość i napowietrzenie przekazu, w tym wieloplanowość reprodukowanego materiału jasno wskazywały na ponadprzeciętne zdolności Chario w odnajdowaniu się w podobnym, wymagającym taktu i precyzji repertuarze. Od razu pozwolę sobie zwrócić Państw uwagę na partie klawesynu, który choć pełniący rolę tła i swoistego generatora linii melodycznej dla solowych melodeklamacji artystów ani razu nie popadł w przypisywaną mu manierę irytującego pobrzękiwania.
Z kolei ostatnie, mocno już skomercjalizowane (nie jest to niestety komplement) wydawnictwo Youn Sun Nah „Immersion”, na którym urocza Koreanka zalotnie puszcza oko do niekoniecznie jazzowo zorientowanego odbiorcy „uatrakcyjniając” swoje utwory potężną dawką syntetycznych ozdobników już jeńców nie brało. Najniższych składowych było dużo a przy tym ich konsystencję spokojnie można było określić mianem niezdefiniowanej. Jedynie w nielicznych momentach, gdy sample i loopy ustępowały miejsca poczciwemu kontrabasowi wszystko wracało do normy i przywodziło na myśl „starą, dobrą” Youn nagrywającą dla audiofilskiej oficyny ACT a nie giganta w stylu Warnera, gdzie artyzm i indywidualizm muszą ugiąć kark przed wolą księgowych i speców od marketingu. Czemu zatem sięgnąłem po ten krążek? Raz przez słabość do ww. szansonistki, a dwa ze względu na wręcz nieprzyzwoicie wypchnięty na tej realizacji wokal. Jest bowiem w tej bezpośredniości, coś perwersyjnego i uzależniającego. O ile tylko lubimy, gdy ktoś wyśpiewuje nam swoje frazy prosto w twarz i to z odległości kilkunastu centymetrów. Intensywność doznań godna seansu 8K po wprowadzeniu do organizmu potężnej porcji substancji psychoaktywnych. Ciekaw jednak byłem jak z takim wyzwaniem poradzą sobie włoskie, operujące na średnicy twardym przetwornikiem kolumny. I? Moja ciekawość została zaspokojona. W dodatku efekt owego eksperymentu przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, gdyż pomimo liniowości i stawiania raczej na neutralność aniżeli dążenie do wysycenia i eufonii za wszelką cenę, Arie sprostały zadaniu dając nam świetny wgląd w możliwości wokalne i wyśmienity warsztat Youn, a jednocześnie nie popadając w zbytnią ofensywność i idącym z nią w parze podkreślaniem sybilantów.
A jak z cięższymi brzmieniami? Na dzień dobry sięgnąłem po klasyczny „Aqualung” Jethro Tull gdzie początkowo siermiężne brzmienie gitar sugestywnie kontrastowało z partiami fortepianu i modyfikowanym wokalem Iana Andersona, by dopiero w dalszej części przejść w iście lampową soczystość, nie tracąc przy tym nic a nic ze swojej zadziorności. Jeśli do tego dodamy szaleńcze, wwiercające się w naszą korę mózgową partie fletu, to jesteśmy o krok od przesady, lecz ów krok nie jest wykonywany, więc zamiast nieprzyjemnego grymasu wynikającego ze swoistego dyskomfortu otrzymujemy prawdę czasów w jakich ww. wesołej, uprawiającej art-rock gromadce przyszło tworzyć i nagrywać. Idźmy jednak dalej w mrok i brutalność, Idźmy tam, gdzie próżno szukać nadziei a łagodność wyginęła wraz z ostatnimi dinozaurami. Niby otwierający album „Obsidian” Paradise Lost utwór „Darker Thoughts” zaczyna się niewinnym akustycznym riffem, któremu wtórują sukcesywnie włączające się do gry smyczki, lecz już przy refrenie mamy goth-metalową ścianę dźwięku i brutalny growl Nicka Holmesa Z kolei początek „Ghosts” przywodzi na myśl synth-popowe dokonania Depeche Mode pulsując zaraźliwym rytmem, lecz już po chwili wszystko wraca do mrocznej normy. Trzymane „krótko przy pysku” przez naszego redakcyjnego Gryphona Mephisto Arie nie dość, że świetnie radziły sobie z okiełznaniem owej pozornej kakofonii, to w dodatku nic a nic nie bały się iście koncertowych poziomów głośności wyciągając z nagrań wszystko co najlepsze i nie tracąc czasu na doszukiwanie się w reprodukowanym materiale ewentualnych niedociągnięć. Kto by pomyślał, takie ładne, niemalże „gabinetowe: kolumny a w mrocznych odmętach piekielnych skowytów czują się jak hollywoodzkie gwiazdy na czerwonym dywanie.
Cóż mogę napisać w ramach małego podsumowania powyższej epistoły? Chyba tylko to, że, przynajmniej moim skromnym zdaniem Chario Aviator Aria nie tylko nie przynoszą wstydu marce, co wręcz pod wieloma względami grają lepiej od swojego starszego rodzeństwa z wyższej serii, czyli recenzowanych przez nas Academy Sovran. Oferują bowiem nie tylko większy wolumen i dynamikę dźwięku, co przede wszystkim zaskakującą homogeniczność przekazu i fenomenalną rozdzielczość przy jednoczesnym niepopadaniu w zbytnią analityczność. Jeśli zatem poszukujecie Państwo odrobiny piękna i słonecznej Italii we własnych czterech kątach a jednocześnie rozglądacie się za możliwie uniwersalnymi kolumnami zdolnymi oddać zarówno barokowe trele, jak i metalową bezpardonowość, to odsłuch tytułowych pięciodrożnych podłogówek wydaje się tyleż wskazany, co oczywisty.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”, Dynaudio Contour 60
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 57 900 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: 5-drożna
Wykorzystane przetworniki:
1 × Tweeter 38 mm,
1 × Średniotonowy 130 mm,
1 × Woofer 165 mm,
2 × Subwoofer 200 mm
Moc: 250 W
Impedancja: 4 Ω
Skuteczność: 95 dB
Wymiary (W x S x G): 1470 × 270 × 480 mm
Waga: 60 kg/szt.