1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. dCS Vivaldi DAC2

dCS Vivaldi DAC2

Link do zapowiedzi: dCS Vivaldi DAC 2.0

Opinia 1

Może nie wszyscy, lecz z pewnością spora grupa zainteresowanych zgodzi się ze mną, że komponenty audio oprócz samoczynnie nasuwających się podziałów: tanie vs. drogie, czy złe vs. Dobre, czasem należy podzielić nieco inaczej. Jak? To proste. Pomyślcie. Nic nie przychodzi Wam do głowy? Ok. Już wyjaśniam. Przecież nie raz spotkaliście się z producentem, którego urządzenia w kilku zestawach audio potrafiły pokazać się z diametralnie różnych stron. I nie chodzi mi w tym momencie o fakt słabszego lub lepszego grania, tylko rewelacja kontra całkowita wpadka. Co w tym takiego nadzwyczajnego? Otóż według mnie mający podobne wahania produkt śmiało można zaliczyć do obozu „niebezpiecznych” ze względu na brak wybaczalności jakiegokolwiek konfiguracyjnego potknięcia, co jest potem w brutalny sposób zrzucane na pozbawionego szans do obrony delikwenta. Naturalnym, przeciwstawnym biegunem dla tego rodzaju bytów jest oczywiście segment pozycji „bezpiecznych”. O tych ostatnich nie będę się uzewnętrzniał, gdyż każdy choćby minimalnie zorientowany meloman bez zastanowienia sypnie jak z rękawa kilkoma utożsamiającymi się z tym określeniem markami typu Electrocompaniet, czy Accupchase. W dzisiejszym epizodzie przyjrzymy się rasowemu sonicznemu kilerowi, który z racji sporych wymagań co do reszty toru nawet przy minimalnym błędzie niestety mści się okrutnie, natomiast umiejętnie otoczony odpowiednim towarzystwem bez problemu zostawia konkurencję mocno w tyle. O kim, o przepraszam, o czym mowa? Oczywiście, mam na myśli stacjonującą na Wyspach Brytyjskich markę dCS, zgłębianie portfolio której rozpoczniemy z wysokiego „c”, czyli topowego przetwornika cyfrowo-analogowego Vivaldi DAC 2.0 z zapleczem wspomagającym pod postacią: duetu Mutec-a, czyli wzorcowego zegara z re-clockerem MC-3+USB, oraz referencyjnego zegara wzorcowego 10 MHz REF 10, streamera ROON Nucleus, stosownego zasilacza Keces Audio P8 i okablowania ze stajni Synergistic Research i Shunyata Research. Zaciekawieni? Jeśli tak, zatem pozostaje mi podziękować dystrybutorowi ww. marek – łódzkiemu audiofastowi za udostępnienie tego jakże eklektycznego zestawu do testu, a Was zaprosić na kilka, mam cichą nadzieję, ciekawych spostrzeżeń na temat sposobu na muzykę spod znaku dobrze zestawionego z resztą toru audio dCS-a.

Z racji zdecydowanie większego doświadczenia Marcina w kwestii wydawania opinii o produktach streamingowych ja w swojej przygodzie testowej przyjrzę się jedynie jakości dźwięku mojego zestawu po aplikacji przetwornika cyfrowo-analogowego Vivaldi DAC 2.0. Jednak dla podkręcenia atmosfery zrobię to w dwóch podejściach. Pierwszy będzie jedynie wprowadzeniem na temat sznytu grania samego DAC-a. Zaś drugi pełną relacją po zastosowaniu zewnętrznego wzorcowego zegara Mutec Ref 10, niezbędnego do przetaktowania sygnału reclockera firmy Mutec MC-3+USB naturalnie ze wspomnianym okablowaniem Synergistica i Shunyaty. Dlatego też z powodu braku dogłębnych doświadczeń z resztą prezentowanej w tym teście układanki, w tym akapicie przybliżę jedynie wizerunki produktów mających swoje pięć minut u mnie, a po opis pozostałych wysyłam potencjalnych zainteresowanych do tekstu Marcina.
Rozpoczynając opis od przetwornika muszę stwierdzić, iż na tle konkurencji, o moim Japończyku już nie wspominając, DAC 2.0 jest kolokwialnie mówiąc wielki. Nie dość, że w standardowej szerokości, to dodatkowo zbliżając się rozmiarem do mojej końcówki mocy wysoki i równie głęboki. Obudowa wykonana jest z usztywniającego całość konstrukcji aluminium. Front dla przełamania potencjalnej monotonii płaskiej ścianki przy użyciu obrabiarek CNC płynnymi liniami uformowano w coś na kształt bezgłowej ryby. Ale uspokajam. Nie jest to zamierzone hołubienie jednej z religii, a jedynie wynik ciekawie przecinających się odcięć poszczególnych płaszczyzn. Na lewej flance awersu znajdziemy może nie bardzo duży, ale wystarczająco czytelny wielofunkcyjny wyświetlacz. Obok niego pięć pozwalających na obsługę urządzenia bez pomocy pilota okrągłych guzików. A na prawej stronie średniej wielkości, współpracującą z przyciskami podczas kalibracji pracy przetwornika gałkę. Zaś rewers, z racji pełnionej funkcji bardzo i szeroko rozumianej uniwersalności proponuje użytkownikowi patrząc od lewej: wyjścia analogowe RCA/XLR, cztery wejścia cyfrowe AES/EBU, pięć SPDIF, trzy wejścia i jedno wyjście dla zewnętrznego zegara BNC, SPDIF w wersji OPTIC, USB, terminal komputerowy dla upgrade’u urządzenia i skonsolidowany w jedną całość zestaw włącznika głównego, bezpiecznika i gniazda EIC. Całość konstrukcji posadowiono na czterech sporej średnicy, miękko wyściełanych okrągłych stopach. Ważna informacją dla potencjalnych zainteresowanych jest fakt możliwości zakupu ułatwiającego codzienne użytkowanie pilota zdalnego sterowania.
Sprawa opisu zegara i reclockera podobnie do przetwornika również nie będzie okraszona jakimiś niedostępnymi dla zwykłego Kowalskiego informacjami. Jak obrazują fotografie, w obydwu przypadkach mamy do czynienia co prawda z różniącym i się gabarytami, ale jednak niedużymi pudełkami. Zegar wzorcowy jest nieco większy. Z punktu widzenia miłośników dobrej jakości dźwięku w odróżnieniu od większości produktów z rynku PRO sporą ciekawostką jest zaspokajanie go w energię elektryczną przy pomocy tradycyjnego, czyli opartego o transformator zasilania. Przednia ścianka jest ostoją owalnego włącznika, niedużego pokrętła i dziewięciu diod informacyjnych o stanie pracy urządzenia. Tył spełniając założenia obsługi dwóch różnych opornościowo sygnałów został wyposażony w osiem stosownie oznaczonych terminali BNC (2 dla 50 i 6 dla 75 Ω) i zespolone włącznik główny, bezpiecznik i gniazdo sieciowe. Mutec MC-3+USB jest nieco mniejszy, ale za to bardziej naszpikowany manipulatorami na froncie i przyłączami na tyle obudowy. Przód pozwalając na łatwą kalibrację udostępnia nam trzy owalne guziki i 10 rzędów kolorowych, oznajmiających wybrany sygnał pracy diod. Zaś tył zaspokaja nasze potrzeby ośmioma gniazdami BNC, dwoma AES/EBU, dwoma optycznymi, jednym RCA, jednym USB, włącznikiem głównym i gniazdem EIC.
Listę akcesoriów biorących udział w mojej odsłonie testu uzupełniają aktywnie ekranowane kable zegarowe Synergistic ELEMENT CTS DIGITAL BNC i zamiennie Shunyaty SIGMA CLOCK, a także sieciowe z topowej linii Shunyaty SIGMA NR.

Na początek akapitu o wyniku mariażu angielskiej myśli technicznej z będącą w znakomitej większości japońską układanką, przybliżę słuszność zaliczenia produktów dCS-a do zbioru niebezpiecznych. Mianowicie z reguły są bardzo rozdzielcze, nie szukają poklasku nadmiernie wysycając środek pasma, a do tego fantastycznie, bo w bardzo zwarty sposób prowadzą linię basu. I gdy zbierzemy wspomniane aspekty brzmienia tego producenta w jedną całość, nawet najdrobniejszym potknięciem konfiguracyjnym łatwo jest o spektakularną wtopę typu zbyt oszczędnej zawartości muzyki w muzyce. I nie ma znaczenia, czy delikwent jest obeznany w temacie. Wystarczy jedna mylna decyzja i koniec pieśni. Jak to było u mnie? Powiem szczerze, że znając owe urządzenia od tej strony, czyniąc przygotowania do tego testu bardzo uważałem, aby nie popełnić błędu. Naturalnie nie mogłem zbytnio przemeblowywać swojego zestawienia, bowiem końcowy efekt soniczny o punkcie zapalnym dzisiejszej relacji niewiele by mi powiedział. Dlatego też poczyniłem drobne korekty znanego mi okablowania i wpiąłem przetwornik w tor. I wiecie co? Jestem przekonany, ba powiem więcej, jestem pewny, że sprostałem wszelkim problemom, co postaram się w miarę strawnie przelać na klawiaturę.
Jak zeznałem, zabawę rozpocząłem od wpięcia samego przetwornika. Nie będę ukrywał, że w pokazaniu wszelkich najciekawszych z bardzo wielu możliwych konfiguracji pomógł mi znajomy posiadacz modelu Rossini. Ale nie dlatego, że nie dawałem sobie rady, tylko aby początkowo wspólna zabawa przebiegała sprawnie. I? Prawie natychmiast wyłapałem wspomniane przed momentem cechy fenomenalnej rozdzielczości i znakomicie kontrolowanego basu. Muzyka ożyła. Stała się zrywniejsza, ale również znacznie bardziej napowietrzona i przy tym oferująca o wiele więcej mikrodetali. Ale nie kłujących w ucho pików, tylko drobniutkich, przecież przez cały czas obecnych w eterze, tylko zazwyczaj przykrytych specyfiką grania różnych urządzeń, audio smaczków. Po prostu, nagle do pakietu, tak jak lubię nasyconego przekazu, doszła dawka informacji o początku i końcu wygenerowanych przez system dźwięków. To było na tyle z jednej strony dziwne, a z drugiej ciekawe, że wbrew pozorom swoim brakiem ofensywności przekaz nie zmuszał mnie brutalnie do analizy wszystkiego co wybrzmiało pomiędzy kolumnami, tylko zadziwiająco nienachalnie pozwalał na wybór, czy delektuję się całością spektaklu muzycznego, czy na moment zatrzymać się na przykład przy mimice twarzy, dajmy na to Youn Sun Nah z płyty „Lento”. To niewiarygodne, w jak niewymuszony sposób można zaproponować dwa podejścia do chłonięcia tego samego materiału. Zazwyczaj mamy do dyspozycji dwa stany. W zbyt agresywnym zestawie walczymy z wszechobecnym atakiem i informacjami w postaci szybko gasnących bytów, zapominając przy tym o najważniejszym, czyli próbie zrozumienia co chcą przekazać na artyści. Zaś w pseudo muzykalnych ulepkach pieścimy swoje uszy jedynie gęstą lawą nut twierdząc, że mamy do czynienia z fantastyczną dawką eufonii. Na szczęście okazało się, że w przypadku zestawienia mojej układanki z Anglikiem dzięki rozdzielczości i plastyczności źródła, gęsto grającego wzmocnienia i wyposażonych w papierowe przetworniki kolumnom da się pogodzić obydwa stany nie tylko przy dobrej tonacji barwowej, ale również dobrze narysowanej w domenie kontroli niskich tonów generowanej muzyki. To zaś pozwoliło mi uświadomić sobie, iż od jakiegoś czasu podobnej propagacji fal dźwiękowych może nie usilnie, ale chyba podświadomie poszukiwałem. Naturalnie była to kwintesencja kilkuletniej zabawy z najdroższymi, a co za tym idzie najlepszymi na rynku urządzeniami. Jednak nie zmienia to faktu, że po raz pierwszy miałem kontakt ze sznytem grania, który wręcz palcem pokazał mi, gdzie w moim zestawieniu tkwią jeszcze pokłady fenomenalnego dźwięku. I tak przebiegła pierwsza, jakże ciekawa z punktu widzenia obudzenia w sobie poszukiwacza nowej drogi część testu.

Co takiego wydarzyło się później, żeby dzielić tekst na dwa epizody? Wszyscy, którzy mnie trochę znają, wiedzą, że dla mnie to rzecz dziwna. Otóż w tor wpiąłem zestaw Mutec-a. Efekt?
Tutaj przed głównym tekstem kolejna dygresja. Bowiem dla potrzeb pełnego zaspokojenia oferowanych przez rynek audio częstotliwości próbkowania sygnału – czytaj możliwości słuchania sygnału PCM i formatów gęstych bez częstego przestrajania urządzenia do sygnału wejściowego – niezbędne są dwa reclockery. To oczywiście trochę rozbudowuje bazę niezbędnego okablowania. Jednakże, jeśli chce się mieć pod kontrolą pełnię oferty światowych oficyn muzycznych z poziomu siedzenia w fotelu, nie ma innej drogi. Dlaczego dwa? Otóż jak wspomniałem, każdy z nich ma za zadanie obsługę innych próbkowań. Jeden 44.1, a drugi 48 kHz i wszystkich ich wielokrotności, co wybieramy w bardzo rozbudowanym menu MC – trójek. Gdy spełnimy ten wymóg, dCS uwalniając nas od poszukiwania z czym mamy do czynienia sam wybierze odpowiednią konfigurację doboru próbkowania. Jak to wyglądało u mnie? Cóż. Ja w swej krucjacie na rzecz poczciwego sygnału 16/44.1 i najzwyczajniej w świecie dysponując tylko takim materiałem wykorzystałem tylko jedną sztukę MC-3+USB. Czy celowo się ograniczam zamykając się na gęste pliki, nie mam zamiaru w tym momencie się rozwodzić. Natomiast już na podstawie takiej konfiguracji powiem tak. Nagle wszystko co dotychczas wydawało mi się bardzo ciekawe, teraz dostało, w dobrym tego słowa znaczeniu, przysłowiowego kopa. Ale nie był to szkodliwy na dłuższą metę efekt „łał”, tylko podnoszące jakość fonii, znacznie lepsze wdrożenie w życie takich cech jak artykułowane na wstępie: rozdzielczość, napowietrzenie przekazu, konturowość niskich rejestrów i co dla mnie było fenomenem, propozycja tętniących znacznie większą niż we wcześniejszym połączeniu energią średnich tonów. Te ostatnie aż kapały od soczystości, ale bez najmniejszych oznak przesilenia dźwięku. Po prostu muzyka epatowała dotychczas nieosiągalnym w nawet najbardziej ekstremalnie drogich zestawieniach życiem. A wszystko w pełnej rozdzielczości, czyli z rzadko spotykaną u konkurencji drobiazgowością w przedstawianiu świata dźwięków. Sam nie wiem, jak to wyjaśnić. Przecież pisałem, że już pierwsze starcie było zjawiskowe. Jednak to, co wydarzyło się potem, wręcz zmusza mnie do stwierdzenia, że jeśli zdecydujecie się na tytułowy przetwornik Vivaldi DAC 2.0, nie ma innej możliwości, jak skonfigurowanie go w opcji zewnętrznego zegara wzorcowego. To jest inny, wart każdej dodatkowej złotówki świat. W takim zestawieniu muzyka płynęła pełnym pasmem w najdrobniejszych szczegółach. I co ważne, tylko od ode mnie zależało, czy wkładając do napędu CD-ka płytę z repertuarem orkiestrowym skupiałem się na koncercie jako całości, czy oczami, ups przepraszam uszami wyobraźni widziałem nawet najdalej usadowioną sekcję kontrabasów. I to nie w domenie plamy dźwiękowej, tylko dzięki rozdzielczości systemu jako odseparowanych od siebie poszczególnych muzycków. Przyznam szczerze, tej twórczości nie słucham tak często, jak jazzu, ale za sprawą opisywanej konfiguracji przynajmniej dwa razy dziennie w napędzie lądował krążek z klasyką. Idźmy dalej. Weźmy na warsztat wokalistykę. Bez znaczenia, czy Claudio Monteverdiego, czy Cassandry Wilson. Wszelka tego typu twórczość była wodą na młyn przybliżanego zestawienia. Każdy drobiazgowo, ale nie nachalnie podany najdrobniejszy szmer kącików ust, przełknięcia śliny, czy wydychanego powietrza sprawiały, że do przecież dogłębnie poznanego przez lata testowania sprzętu repertuaru teraz podchodziłem, jakbym słuchał go po raz pierwszy w życiu. Niby już to przerabiałem, ale w takim wydaniu nigdy. I co najciekawsze, taki stan odbioru zaliczałem przed dobre kilka tygodni bez najmniejszego poczucia przerostu formy nad treścią. Przecież muzyka to nie tylko jedna plama monotonnie współbrzmiących ze sobą na scenie artystów, ale przede wszystkim zbiór wspaniale współpracujących ze sobą indywidualności, co fenomenalnie oddawał zestaw testowy. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie było dla niego tematów tabu, gdyż w podobnym odbiorze wypadała muzyka rockowa i elektronika. Jak to możliwe? Słowo klucz to „rozdzielczość” współpracujących ze sobą poszczególnych komponentów audio. Naturalnie w sukurs rozdzielczości szedł sposób prezentacji niskich rejestrów i witalność przekazu, jakie oferuje Vivaldi DAC 2.0 marki dCS. Ale jak wspomniałem, taki wynik jest pokłosiem umiejętnego dobrania poszczególnych klocków, co w moim odczuciu udało się znakomicie.

Tak, wiem, powyższy tekst brzmi jak artykuł sponsorowany. Jednak jeśli mnie znacie, wiecie, iż niełatwo mnie kupić byle „fajerwerkami”. Jeśli skłaniam się napisać test w formie aż tak długiego i co ważne ociekającego w pochwały monologu, coś musi być na rzeczy. Aby to uwiarygodnić, z pełną powagą niniejszej deklaracji zapewniam, że w tym przypadku w stu procentach z takim przypadkiem miałem do czynienia. Dlatego też pod wszystkimi pozytywnymi uwagami podpisuję się obydwoma rękami. To jest pełnoprawny przedstawiciel ekstremalnego High Endu i w starciu na moim podwórku bez problemu to pokazał. Jednak przypominam. Dla pełnego sukcesu musi być spełniony bardzo ważny warunek. Jaki? Otóż nie dobrej, ale wręcz idealnej konfiguracji. Jeśli przetwornikowi dCS-a taką zapewnicie, w pełni tego słowa znaczeniu zaręczam, jakością osiągniętego dźwięku ewentualne poszukiwania czegoś nowego wybijecie sobie z głowy na długie lata.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Opinia 2

Nie wnikając zbytnio w szczegóły, odkąd pamiętam, a pamięć przynajmniej jeśli chodzi o audio mam jeszcze całkiem, całkiem, zwykło się uważać, że to domena analogowa wymaga doświadczenia, wiedzy, umiejętności i przede wszystkim czasu na nieraz iście zegarmistrzowskie regulacje. Nie przeczę, że tak nie jest, bo jest i jedynie doprowadzenie do stanu używalności stricte budżetowych konstrukcji zajmuje pi razy drzwi jakiś kwadrans i to z wyjęciem, oraz odfoliowaniem wszystkich potrzebnych części. Im jednak wyżej będziemy się piąć, tym więcej zdolności ekwilibrystycznych będziemy potrzebowali. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, iż powyższa analogia znajduje pełne odzwierciedlenie również na pozornie szalenie odległym torze cyfrowym. O ile bowiem na poziomie nazwijmy go umownie Hi-Fi wystarczy wszystko spiąć razem w miarę sensownymi przewodami, w przypadku grania z komputera zainstalować stosowne sterowniki i gra muzyka. Pozornie prościej się nie da, nieprawdaż? Pozornie tak, jednak patrząc na zagadnienie domeny cyfrowej nieco szerzej i oprócz jedynie ślizgania się po jej powierzchni, decydując się na eksplorację głębszych warstw bardzo szybko okaże się, iż wcale tak prosto i szybko nie jest, bo być nie może. Co prawda, dla wszystkich zakochanych w bezobsługowych rozwiązaniach Plug’n’Play sprawę powinien załatwić zakup możliwie zaawansowanego (drogiego?) przetwornika i równie wyrafinowanego (głównie dla spokojnego sumienia) okablowania. W końcu płacimy i wymagamy. Zgodnie z takim nastawieniem i jadąc po przysłowiowej bandzie, mając w dodatku jako-takie rozeznanie w branży jednym z oczywistych wyborów powinien być angielski dCS i jego topowy przetwornik Vivaldi DAC2. Czy zatem wybór owego stanowiącego obiekt westchnień większości audiofilów cudu techniki jest przysłowiowym złapaniem Pana Boga za nogi i zwieńczeniem mozolnej drogi na audiofilski Olimp? Dla nabywców kupujących jedynie „oczami”, czyli bazujących jedynie na ilości gwiazdek i „%” w branżowych periodykach z pewnością tak, jednak z wrodzonej przekory i dzięki nieocenionej pomocy dystrybutora – łódzkiego audiofastu, postaramy się w ramach niniejszego testu udowodnić, że i z pozornie niedoścignionej referencji, czyli wspomnianego przetwornika dCS Vivaldi DAC2 da się co nieco jeszcze wycisnąć.

Jak sami Państwo widzicie sam tytułowy DCS, tak posturą, jak i ceną, może i króluje pośród towarzyszącej mu świty, jednak nieco uprzedzając fakty to właśnie dzięki niej ma szansę stać się tym, czym być powinien, czyli nie owijając w bawełnę cyfrową referencją. Zacznijmy jednak od początku, czyli od wrażeń natury estetycznej i skupmy się na widocznych gołym okiem cechach. Nie da się ukryć, iż Vivaldi jak na przetwornik jest duży, bądź wręcz bardzo duży. Co prawda do monstrualnego Atlantis Reference DAC WADAX-a, jeszcze „trochę” mu brakuje, ale nie popadając w gigantomanię spokojnie w jego obudowie powinno dać się zmieścić trzewia sporej populacji stricte high-endowych integr i końcówek mocy. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że bryła DAC-a jest zbyt przysadzista, bądź wręcz toporna, gdyż taka nie jest, a to z powodu niezwykle eleganckiego i zarazem masywnego, z iście zegarmistrzowską precyzją wykonanego frontu z wkomponowanym, możliwym do wypatrzenia (przy odrobinie dobrej woli) ichtiologicznym motywem. Tak, tak, pół żartem, pół serio, z przymrużeniem oka proszę tylko się przyjrzeć finezyjnym liniom profilu układających się w profil ryby po … dekapitacji, z obszarem tuż za skrzelami zajętym przez przyozdobiony firmowym logotypem, biegnący wzdłuż korpusu wyświetlacz, za którym znajdziemy pięć niewielkich przycisków odpowiedzialnych za uruchomienie i obsługę urządzenia. Natomiast w „płetwie ogonowej” ulokowano pokrętło regulacji głośności.
Rzut oka na ścianę tylną może niewtajemniczonych, postronnych obserwatorów, wprawić niemałą konsternację, gdyż widok takiego bogactwa wszelakiej maści interfejsów przywodzi na myśl raczej rozwiązania znane z wielokanałowych procesorów a nie li tylko stereofonicznego przetwornika. Proszę jednak pamiętać, że mamy do czynienia z urządzeniem referencyjnym i na wskroś bezkompromisowym, więc szczęśliwy nabywca do dyspozycji otrzymuje zdublowane wyjścia w standardzie RCA i XLR, oraz przyprawiający o trudny do usunięcia uśmiech wachlarz wejść cyfrowych obejmujący cztery AES/EBU, dwa coaxiale, pojedyncze BNC, Toslink i USB, dodatkowo interfejs SDIF-2 na złączach 2 x BNC i oczywiście we/wyjścia dla zewnętrznego zegara. Co do jego trzewi, to trudno szukać tamże powszechnie stosowanych „komercyjnych” kości przetworników w stylu popularnych układów Sabre itp., gdyż dCS stosuje najnowszą wersję przełomowej i w dodatku własnej – opracowanej przez siebie technologii Ring DAC™. Platforma cyfrowego przetwarzania sygnału została oparta o układ programowalnych bramek FPGA, układy cyfrowego przetwarzania sygnału DSP oraz system mikrokontrolera a całość sterowana jest wspólnym kodem opracowanym w laboratoriach dCS-a. W rezultacie czego tytułowy DAC bez najmniejszych problemów radzi sobie z sygnałami PCM 24 Bit /192 kHz, DXD 24 Bit / 352.8 i 384 kHz, jak i DSD a ponadto udoskonalona cyfrowa regulacja głośności pozwala ustawić maksymalny poziom wyjściowy na 2 lub 6 V, przez co z powodzeniem można dopasować o do praktycznie dowolnego wzmacniacza mocy. I jeszcze słowo o dołączonym pilocie, który nie dość, że jest imponującym, aluminiowym profilem i naprawdę trzeba byłoby mieć niezły nieład w swym otoczeniu, by go zapodziać, to został on wyposażony w szalenie wygodną w użyciu, a więc wzorcową pod względem ergonomii regulację głośności z użyciem poręcznej, poruszającej się w wyczuwalnym oporem gałkę głośności.

Nieco mniej imponująco prezentują się dalekie od high-endowego wysublimowania formy, mające swój rodowód na rynku pro-audio dwa niewielkie urządzenie Mutec-a, czyli wzorcowy zegar z re-clockerem MC-3+USB, oraz referencyjny zegar wzorcowy 10 MHz REF 10. Ich urok polega jednak nie na tym jak wyglądają, lecz co i jak robią i jedynie tym funkcjom podporządkowany jest ich design. Dlatego też front MC-3+USB upstrzony jest trzydziestoma siedmioma małymi i trzema nieco większymi (w sumie 40 szt.!!) diod informujących o stanie pracy i parametrach sygnału tak na wejściu, jak i na wyjściu a biorąc pod uwagę, iż ten niepozorny maluch m.in. konwertuje strumienie DSD / DoP (64-256) na strumień PCM z wybieralną częstotliwością próbkowania, niejako przy okazji zdolny jest skalować częstotliwości bazowe 44,1 i 48kHz do mnożnika x512, czyli 22,5792 MHz i 24,576 MHz warto mieć baczenie co i na jaki kolor miga. Dokładny opis interfejsów wejściowych i wyjściowych zamieściłem w sekcji z danymi technicznymi, więc w tym momencie daruję sobie zabawę w „kopiuj/wklej” tylko odeślę zainteresowanych na sam dół niniejszej epistoły.
Jeśli zaś chodzi o REF 10 to w jego przypadku mamy do czynienia z „jedynie” dziesięcioma diodami i obrotowym selektorem wejść na froncie. Natomiast co do funkcji jaką pełni, to jest to referencyjny cyfrowy generator 10 MHz, z najniższym poziomem szumu fazowego wśród urządzeń dostępnych na rynku oparty nie jak można byłoby się spodziewać rubidowych, czy cezowych oscylatorach lecz na ręcznie składanych, niemieckich oscylatorach OCXO, o najniższym możliwym poziomie szumu fazowego.
Listę dostarczonej na testy elektroniki zamykają skromne, popielato-szare pudełeczko, czyli Roon Nucleus i dedykowany (sugerowany przez dystrybutora) zasilacz Keces Audio P8 8A Mono PS. O ile jednak kwestię zasilacza pozwolę sobie na potrzeby niniejszego testu ograniczyć do lakonicznego stwierdzenia, iż jest to jedna z najładniejszych, a przy tym najsolidniej wykonanych, dostępnych na rynku propozycji. Wystarczy wspomnieć, iż jego obudowę wykonano z perfekcyjnie wykończonych 4 mm aluminiowych paneli przymocowanych do stalowej kratownicy a we wnętrzu króluje spore toroidalne trafo i pokaźna bateria kondensatorów. Jak widać zaskakujący, jak na takiego malucha ciężar 6 kg znikąd się nie bierze.
Natomiast Roon Nucleus to tak naprawdę niewielki, oparty na Intelu NUC, komputer z preinstalowaną, autorską (zoptymalizowaną pod kątem audio) dystrybucją Linuxa o nazwie Roon OS i oczywiście zainstalowanym tamże programem Roon, który integruje w sobie rolę nie tylko multiformatowy odtwarzacz, lecz i aplikacji katalogującą nasze, zgromadzone na NASach, pamięciach przenośnych, chmurze – serwisach streamingowych, muzyczne zbiory. O ile jednak sama platforma sprzętowa wydaje się jak najbardziej OK – w końcu to świetny przykład rozwiązania działającego praktycznie od razu po wyjęciu z pudełka, to do ww. oprogramowania trzeba się mentalnie przełamać i przekonać. Piszę o tym z pełną świadomością, gdyż osoby decydujące się na zakup samego Roona a nie Nucleusa otrzymują software w stylu „nieco” (bo przy dożywotnim „członkostwie” to tylko jakieś 10x) droższego i nieco bardziej rozbudowanego odpowiednika, nomen omen polecanego przez samego dCS-a (str. 12 instrukcji), dość sporadycznie używanego przeze mnie ostatnimi czasy, czyli po przesiadce na Lumina U1 Mini świetnego JRivera. Niby za jakość się płaci, ale … większość znanej mi konkurencji dedykowaną appkę do sterowania i zarządzania zdigitalizowanymi zbiorami muzycznymi dołącza bezpłatnie. W dodatku Nucleus w standardzie posiada zwykły „laptopowy” zasilacz, więc obecność ww. Kecesa, przynajmniej z naszego punktu widzenia, wydaje się całkiem oczywista. Z miłych akcentów warto wspomnieć o dotykowym włączniku głównym, który po aktywowaniu urządzenia emituje delikatną poświatę na jego zapleczu. Schowany wewnątrz niewielkiej wnęki komplet we/wyjść obejmuje gniazdo zasilające, port HDMI i Ethernet, oraz dwa USB. W tym momencie warto jednak zauważyć iż te dwa ostatnie interfejsy mają formę podwójnego terminala USB, przez co o ile z budżetowym, bądź nazwijmy to „znormalizowanym” (vide Wireworld Starlight) okablowaniem problemu nie będzie, to dysponując łączówkami USB o „ponadnormatywnej” konfekcji (daleko nie szukając większość oferty Adiomica Laboratory, bądź Fidata HFU2) tak naprawdę będziemy musieli zadowolić się jednym portem. Warto też zwrócić przy okazji uwagę na sąsiadujący port Ethernet bo przy dwóch „tłustych” wtykach też może dojść do drobnych przepychanek.

O dostarczonym wraz z elektroniką okablowaniu, z racji już i tak rozbudowanej do niemalże granic percepcji i przyzwoitości części opisowej, postaram się wypowiadać możliwie lakonicznie, gdyż coś czuję w kościach, iż wcześniej, czy później i tak przyjdzie nam się z kilkoma przedstawicielami dzisiejszej plątaniny zmierzyć w ramach solowych sparringów. Podchodząc jednak do tematu w sposób globalny można jednak uznać, iż przynajmniej przewody sygnałowe podzielić możemy na dwie grupy – pierwszą hołdującą klasycznym, nazwijmy je umownie pasywnym sposobom walki z wszelakiej maści interferencjami zaburzającymi transmisję, i drugą – wspomagającą się rozwiązaniami nieco mniej konwencjonalnymi. Do pierwszej zaliczyć możemy przewody Shunyata Research. Wykonane są one z najwyższej czystości miedzi OFE Alloy 101 / C10100 w formie cieniutkich rurek (VTX™) zapobiegających powstawaniu efektu naskórkowego. Ponadto ich produkcję oparto o koncepcję PMZ (Precision Matched Z) polegającej na maksymalnym zminimalizowaniu (ależ piękne samo zaprzeczenie) parametru „tolerancji zmian powierzchni przewodników oraz sposobu ich izolowania” na drodze splatania i izolowania poszczególnych przewodów cztery razy wolniej aniżeli odbywa się to zwykle. Jakby tego mało na każdym z przewodów możecie Państwo zauważyć wielce intrygującą kapsułę z nie mniej rozbudzającą wyobraźnie, widoczną przez przeźroczysty korpus spiralą. Owe tajemnicze sarkofagi to nic innego, jak polaryzatory TAP (Transverse Axial Polarizer), czyli elementy, które „wchodząc w interakcję z polem elektromagnetycznym tworzonym przez sygnał biegnący wzdłuż przewodu modyfikują zachowania fali elektromagnetycznej”, go (czyli ów sygnał) otaczającej. W telegraficznym skrócie blokują one fale biegnące wzdłuż przewodu, przepuszczając jedynie te zorientowane poprzecznie. Kosmos? Raczej zaawansowana fizyka i lata doświadczenia, chociaż z drugiej strony, dla „bytów” parających się li tylko rebrandingiem, bądź konfekcją i upychaniem kabli firm trzecich we własne peszelki, może to rzeczywiście być poziom zaawansowania technologicznego zbliżony do promu kosmicznego.
No dobrze, żarty na bok, gdyż na scenę wkraczają przedstawiciele obozu „alternatywnego”, czyli Synergistic Research mogące pochwalić się (szczególnie przewód USB) ekranami z zaimplementowaną technologią uziemienia Ground Plane, oraz możliwością żonglerki „modułami tuningowymi” UEF RED (akcentuje ciepło, płynność i muzykalność), oraz SR BLUE (stawia na detal, precyzję i napowietrzenie) a niejako na deser dorzucono jeszcze ekran UEF z grafenem ułożony w nową matrycę. A jeśli ktoś w tym momencie czuje się jeszcze nieusatysfakcjonowany to … nie ma najmniejszego problemu by całości zafundować jeszcze SR Ground Block z UEF Ground Filter. I w tym momencie pozwolę sobie na małą może nie tyle dygresję, co wskazówkę natury użytkowej. Otóż zgodnie zamieszczoną przez producenta ulotką znajdujące się w zestawach dostarczonych przez dystrybutora „uziemiacze” należy wpiąć w gniazdo/listwę zasilaną przez linię, na której nie ma żadnych urządzeń audio. Krótko mówiąc do pełni szczęścia potrzebować będziemy dwie całkowicie niezależne linie zasilające. Pierwszą – czystą – dedykowaną naszemu systemowi audio i drugą – „brudną” – do odprowadzania wszelakiej maści „elektro-śmieci” wyłapanych przez akcesoria Synergistic Research.

No dobrze. Większość z Państwa zdążyła pewnie wypić duże (znaczy się takie pow. 400 ml) Café Latte i skonsumować szarlotkę z lodami a tu ani słowa o dźwięku. Najwyższy czas zatem zająć się i tą dziedziną.
Prawdę powiedziawszy odbierając Vivaldiego od Jacka odniosłem dziwne wrażenie, że chłopak wypina tytułowego DACa ze swojego systemu z wyraźnym bólem. Niby doskonale zdaję sobie sprawę, że obaj niestety nie młodniejemy, i czasem zbyt gwałtowny skłon może powodować pewien dyskomfort, ale ten dziwny grymas na jego twarzy zagościł niemalże na stałe. No nic, czasem każdy ma gorszy dzień, więc zbytnio nie dopytując o szczegóły skupiłem się na aplikacji Vivaldiego w moim „ołtarzyku”.
Ponieważ mając już na koncie kilkadziesiąt godzin odsłuchów w OPOS-ie (Oficjalnym Pokoju Odsłuchowym Soundrebels) mniej więcej wiedziałem czego mogę się spodziewać, więc już u siebie postanowiłem nieco dozować sobie przyjemności i przygodę z legendarnym przetwornikiem rozpocząłem od wykorzystania go w wersji sauté. Ot po prostu przekazałem mu 2/3 funkcji swojego dyżurnego Ayona CD-35 (Preamp + Signature) angażując go zarówno w dekodowanie sygnałów cyfrowych, jak i regulację głośności. Chwila delikatnej ekwilibrystyki kablarskiej, kilka dni na akomodację urządzenia w nowym otoczeniu i oswojenie się piszącego te słowa z nowym elementem toru i … Cóż, nie da się ukryć, że różnice wcale nie były kosmetyczne. Angielski DAC w sposób bowiem nie tyle bezkompromisowy, co wręcz bestialski zdeklasował austriackiego sparingpartnera tak pod względem wolumenu dostarczanych informacji, jak i szeroko rozumianej rozdzielczości. W ramach zobrazowania różnic posłużę się analogią do dwóch realizacji nieśmiertelnych „4 pór roku” Vivaldiego. Otóż mój Ayon na tle dCSa jawił się jako słodka, niemalże karmelowa i romantyczna interpretacja Sir Yehudi Menuhina a z kolei angielski przetwornik w porównaniu z Austriakiem przypominał „wyczynowe” wykonanie Giuliano Carmignoli z Venice Baroque Orchestra. Krótko mówiąc doskonale zdajemy sobie sprawę, iż słuchamy tego samego utworu, jednak z Vivaldim docierających do nas dźwięków, niuansów, wybrzmień i detali dotyczących nawet samego instrumentarium, rozmieszczenia muzyków na scenie jest niezaprzeczalnie więcej a te, które dla obu przypadków są zgodne prezentowane są bardziej wyraziście i namacalnie. Owych różnic jednak wcale nie trzeba się doszukiwać, czy w nie wsłuchiwać, bo są natury oczywistej. Wystarczy wspomnieć otwartość góry, precyzję w gradacji poszczególnych planów, czy całkowicie swobodny i naturalny wgląd w najdalsze rzędy zajmowane przez muzyków.
Całe szczęście (dla rodzinnego budżetu) początkowo nie do końca przekonywał mnie stopień wysycenia reprodukowanych barw. Niby wszystko było na tak wyśrubowanym poziomie, że za bluźnierstwo uchodzić by mogło grymaszenie, lecz najwyraźniej w jakimś tam stopniu, w swym stetryczałym zmanierowaniu, uzależniony jestem od lampowego czaru i taka neutralność i perfekcjonizm pozostawiała po sobie lekki niedosyt. Proszę tylko mnie źle nie zrozumieć. Od strony czysto technicznej mówiąc obrazowo mucha nie siadała, tylko … słuchając „Tartini Secondo Natura” tria Tormod Dalen, Hans Knut Sveen, Sigurd Imsen odnosiłem nieodparte wrażenie, że podczas nagrania zamiast naturalnego, bądź pochodzącego ze „starych” żarówek światła dominuje tam oświetlenie studyjne o ściśle kontrolowanych parametrach. Na pewno widać i słychać lepiej, ale gdzieś, nie wiadomo gdzie ulotnił się klimat, nastrój. Kwestia przyzwyczajenia? Niewykluczone. Może z odpowiednio soczystą końcówką w stylu Tenora 175S HP efekt ów byłby mniej zauważalny aniżeli z moim dyżurnym Brystonem 4B³, ale tu nie ma co gdybać tylko uparcie dążyć do upragnionej nirwany. W tym momencie warto wspomnieć o dostępnych tak z poziomu płyty czołowej, jak i pilota sześciu delikatnie różniących się brzmieniem, oraz intensywnością działania filtrach, z pomocą których z powodzeniem można było modelować finalny efekt w zależności od konkretnego nastroju, bądź przede wszystkim repertuaru. Ich technicznym omówieniem nad wyraz dokładnie zajął się sam producent, więc nie będę się z nim dublował, odsyłając tym samym wszystkich zainteresowanych na 21 stronę dołączonej do tytułowego urządzenia instrukcji obsługi i jedynie wspomnę, iż sygnałom PCM dedykowanych jest sześć nastaw a dla DSD pięć, przy czym sam producent nie tylko nie określa/sugeruje, które z nich są najlepsze, lecz wręcz zachęca do eksperymentów i kierowania się przede wszystkim własnym słuchem, co również gorąco polecam.
Oczywiście kwestię ostatecznego szlifu powinno dać się spokojnie zamknąć doborem odpowiedniego okablowania, jednak mając do dyspozycji urządzenia Muteca, ciężkim grzechem zaniedbania byłoby z nich nie skorzystać. Temat właściwego podpięcia MC-3+USB i REF 10 omówił nader wyczerpująco Jacek, więc w tym momencie nie będę się z Nim dublował. Grunt, że po aplikacji re-clockera i zegara efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Całość nie dość, że nabrała blasku i zintensyfikowała doznania natury holograficznej, czyli jeszcze poprawiła trójwymiarowość budowanej sceny, to, co wydawać by się mogło niemożliwe, również zwiększyła ilość dostarczanych informacji. Pozornie taki stan rzeczy mógłby po pierwszej euforii wywoływać przesyt spowodowany „klęską urodzaju”, jednak dCS nad wyraz dobitnie udowodnił, iż nie tyle od przybytku głowa nie boli, co że w tej konkretnej sytuacji mamy do czynienia z reprodukcją a nie nadprodukcją danych. Chodzi bowiem o to, że dopieszczony DAC nie generował sam z siebie nieistniejących w materiale źródłowym dźwięków, lecz „jedynie” uzyskiwał z kierowanego do niego strumienia przysłowiowych zer i jedynek wszystko to, co tak naprawdę zostało tam zapisane, a całość umiejscawiał na tle o nieprzeniknionej czerni. Począwszy od minimalistycznego i stonerowo – garażowego „Full Upon Her Burning Lips” Earth, po epicką symfonikę „Mephisto & Co.” Eiji Oue każdy kolejny odsłuch niejako przewartościowywał moją wiedzę na temat tego, co tak naprawdę na poszczególnych nagraniach powinno być słyszalne, a co pojawiać w naszej głowie jedynie na podstawie „dopowiadania” przez nasz umysł. Chodzi bowiem o to, że z dCSem w powyższej konfiguracji w torze, pomimo nieprzebranego mnóstwa informacji, de facto dajemy naszemu umysłowi wakacje, gdyż w tym momencie on niczego nie musi nam sugerować, dopowiadać, czy wchodzić na wyższe obroty w celu wyekstrahowania ukrytych w szumie tła detali. Tutaj wszystko jest podane na tacy. Perfekcyjnie oświetlone, doświetlone i wypolerowane do tego stopnia, że nawet mimowolnie, jesteśmy w stanie się w nich przejrzeć. Weźmy na ten przykład swoistą podróż po odległych, przynajmniej z naszego punktu widzenia, zakątkach błękitnej planety podczas odsłuchu wyśmienitego krążka „Spaces” Yosi Horikawy. Pozornie beznamiętna, bo jakby nie patrzeć wygenerowana komputerowo, elektronika doprawiona do smaku odgłosami ruchu ulicznego, tropikalnej dżungli, czy nawet niewielkiej zagrody tym razem nabiera iście baśniowej głębi i wieloplanowości zbliżając się swym magnetyzmem do wydawałoby się niedoścignionych wzorców klimatu, za jakie od dawien dawna uważam „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena i „Runaljod – Ragnarok” Wardruny. Warto w tym momencie podkreślić wprost fenomenalne rozciągnięcie pasma nie tylko w górę, co przede wszystkim w dół. Jednak ów zabieg nie polega na nader częstym zabiegu przesunięcia środka ciężkości w dół, lecz faktycznym obniżeniu dolnej granicy reprodukowanych i zarazem słyszalnych dźwięków i to z zachowaniem pełnej ich selektywności i możliwości rozróżnienia a nie bezkształtnej papki. Krótko mówiąc efekt tyleż zachwycający, co uzależniający a zarazem w pełni wyjaśniający powód, dla którego Jacek z takim żalem oddawał mi cały ten cyfrowy majdan.

To jednak nie koniec testów, gdyż proszę pamiętać o dołożonym przez audiofast Nucleusie Roona, który w OPOSie ze względu na permanentny brak dostępu do globalnej sieci cierpliwie czekał w kartonie a ponoć miał być w stanie dorównać wysokiej klasy streamerom. O ile jednak z obecnie posiadanego transportu Lumin U1 Mini jestem nieustająco kontent, to jednocześnie mam świadomość, iż nie jest to jeszcze żaden ósmy cud świata a jedynie cechujący się świetną relacją jakości oferowanego dźwięku do ceny plikograj. Dlatego też szalenie byłem ciekaw jak na jego tle wypadnie nieco tańszy konkurent. Jednak bezpośrednie wpięcie w port USB dCS-a „gołego”, czyli wyposażonego w li tylko firmowy zasilacz, Nucleusa jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki złej wróżki zburzyło tak misternie cyzelowane wyrafinowanie, blask i rozdzielczość dopieszczonego angielskiego DAC-a. Dźwięk może był i miły, ale w porównaniu do Lumina spłyceniu uległa scena a i na górze, oraz w cieniach, zaczęło brakować dźwięków, które do tej pory słyszalne przecież były. Ot takie nieco asekuranckie, poddane pauperyzacji granie, byleby tylko ktoś nie zrzucił mu znamion cyfrowości, czy wyostrzenia. Nie chcę być w tym momencie złośliwy, ale właśnie z taką manierą kojarzyły mi się dotychczasowe odsłuchy owego ustrojstwa. Skoro „Swing Revisited” Stanislawa Soyki i Roger Berg Big Band nie bujał a mroczne pieśni wojowniczych Vikingów („Runaljod – Ragnarok” Wardruny) przypominały zajęcia wokalne w domu seniora, to coś trzeba było z tym zrobić. Sprawa była o tyle nagląca, że w trakcie użytkowania na światło dzienne wychynął jeszcze jeden szkopuł. Otóż przy bezpośrednim wpięciu plikograja w dCS-a, w którym należało ustawić tryb synchronizacji zegara na „W” a MC3 przestawić w tryb Extern z zegarem na sztywno 1-10 w sekcji reference a w kolejnej (clock out) na 44.1 kHz, dla ścieżek PCM 44.1 i wielokrotności, oraz dla DSD aktywny będzie tryb W wszystko działało OK, lecz dla 48 kHz i ich wielokrotności synchronizacja niestety się nie działała. W tym momencie trzeba było każdorazowo, w przypadku dostarczania sygnału 48 kHz i jego wielokrotności ustawiać wspomnianą wartość na pierwszym zegarze.
Ktoś nadal uważa, że granie z plików to przysłowiowa bułka z masłem? Jeśli tak, to zapraszam do zapoznania się z drugą, nieco mniej, przynajmniej na pozór, oczywistą, jednak oferującą zauważalnie lepszy dźwięk opcją, czyli … podłączenia Nucleusa przewodem USB najpierw do ustawionego w trybie reclockera Muteca MC-3+USB z podpiętym REF 10 a już z MC-3 dostarczenie sygnału Vivaldiemu po AES/EBU z osobnym, poprowadzonym drugim przewodem sygnałem zegara. No i to wreszcie zaczęło przybierać adekwatną do zainwestowanych funduszy formę, jednak bardzo szybko okazało się, iż to wszystko były jedynie półśrodki i przysłowiowe leczenie dżumy cholerą, gdyż największą poprawę wniosła … wymiana „laptopowego” zasilacza na Keces Audio P8. Proszę mi wierzyć na słowo, ale w takiej – finalnej konfiguracji słuchając „MannaR – Drivande” można było poczuć chłód spokojnego morza i unoszącą się nad jego taflą poranną mgłę osiadającą na naszych twarzach a na „Spaces” Yosi Horikawy odbierać docierające do nas bodźce na poziomie najwyższej klasy systemu VR. Progres jakościowy był na tyle kolosalny, że chyba pierwszy raz spojrzałem na temat Roona nie tylko przychylnym okiem, co z zainteresowaniem niewykluczającym implementacji tej platformy we własnym systemie. Serio, serio. Jasnym stało się bowiem dla mnie, iż dotychczasowe kontakty czy to z samym oprogramowaniem, czy też z Nucleusem obarczone były pochodnymi niedopracowania może nawet nie tyle całego toru, co właśnie źródła, ze szczególnym uwzględnieniem niewystarczającej troski o jego prawidłowe zasilanie. Powiem nawet więcej. Otóż z czystej ciekawości wypiąłem z systemu oba Muteci i poprawa wnoszona przez samego Kecesa na moje ucho była większa aniżeli obecność re-clockera i zegara (bez wspomagania zasilania). Dlatego też wchodząc w pliki z Nucleusem, logicznym wydaje się w pierwszej kolejności zadbanie o zagadnienia natury elektrycznej, czyli możliwie wysokiej klasy zasilacz a dopiero potem dopieszczanie sygnału przez owego plikograja wypuszczanego.

I to by było na tyle. Domyślam się, iż części z Państwa od natłoku informacji może lekko kręcić się w głowie, bądź czujecie Państwo pewną konsternację, że przecież miało być tak łatwo i bezproblemowo a tu takie komplikacje i iście alpejskie kombinacje. Proszę mi jednak wierzyć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. O ile bowiem na podstawowym i średnio-zaawansowanym poziomie Hi-Fi pełnię szczęścia, lub jak kto woli pełnię możliwości konkretnego urządzenia daje się osiągnąć stosunkowo prostymi środkami, w stylu doboru odpowiedniego okablowania (tak sygnałowego – w tym USB i Ethernet, jak i zasilającego), tak w High-Endzie, ze szczególnym uwzględnieniem jego odłamu w wersji Ultra prosto i na skróty sukcesu osiągnąć się nie da. I to niezależnie od tego czy poruszamy się w domenie analogowej, czy cyfrowej. Dlatego też wybór nawet tak wyrafinowanego przetwornika jakim niewątpliwie jest dCS Vivaldi DAC2 nie jest końcem drogi a jedynie „wejściówką” na audiofilski Olimp a to, jakie miejsce nam przypadnie finalnie zależy tylko i wyłącznie od naszych dalszych działań uwalniających faktycznie drzemiący w nim potencjał. Proszę mi jednak wierzyć, że na tym poziomie jakości znaczenie ma każdy, pozornie nawet najbardziej błahy detal, więc zamiast go lekceważyć, lepiej spokojnie się nad nim pochylić, przeanalizować i dokonać spełniającego nasze osobiste preferencje wyboru. Vivaldi jest swojego rodzaju uosobieniem „cyfrowego” diamentu, który choć piękny sam z siebie, dopiero w odpowiednio sprawnych dłoniach ma szansę przeistoczyć się w zapierający dech w piersiach brylant. Proszę tylko pamiętać, że Ultra High-End to nie wyścigi a głosując własnymi, ciężko zarobionymi pieniędzmi warto czerpać przyjemność z możliwie świadomie dokonanych wyborów. Dlatego też szczerze życzę Państwu wytrwałości w dążeniu do upragnionego celu a sam wpisuję dCS Vivaldi DAC2 w powyższej konfiguracji na dwie, poczynione na własny użytek listy. Pierwszą z referencjami i moimi subiektywnymi punktami odniesień, oraz drugą stanowiącą swoisty … list do Świętego Mikołaja.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3

Dystrybucja: Audiofast
Ceny
dCS Vivaldi DAC2: 123 890 PLN
Mutec MC-3+USB: 4 710PLN
Mutec REF 10: 15 990 PLN
Roon Nucleus: 6 500 PLN
Keces Audio P8 8A Mono PS: 3 180 PLN
Shunyata Research Sigma CLOCK: 9 750 PLN
Shunyata Research Sigma digital: 9 750 PLN
Shunyata Research Sigma NR: 14 630 PLN / 1,75m
Synergistic Research Element CTS Digital: 11 500 PLN
Synergistic Research Atmosphere X Reference USB: 4 910 PLN / 1m; 6 400 PLN/2m
Synergistic Research Galileo SX AC: 28 040 PLN / 1,5m

Dane techniczne
dCS Vivaldi DAC2
Rodzaj przetwornika: Opracowana przez dCS topologia Ring DAC™.
Wyjścia analogowe: Poziom sygnału wyjściowego: 2V rms lub 6V rms na wszystkich wyjściach dla całego zakresu wejścia, ustawiane w menu.
Wyjścia zbalansowane: 1 para stereo na 2 x 3-pinowych złączach męskich XLR. Wyjścia są elektronicznie regulowane i równoważone, współczynnik równowagi sygnału przy 1kHz jest lepszy niż 40dB. Impedancja wyjściowa wynosi 3Ω, maksymalne obciążenie wynosi 600Ω (zalecane obciążenie 10kΩ-100kΩ).
Wyjścia niezbalansowane: 1 para stereo na złączach 2 x RCA Phono. Impedancja wyjściowa wynosi 52Ω, maksymalne obciążenie wynosi 600Ω (zalecane obciążenie 10kΩ-100kΩ).
Wejścia cyfrowe:
– Interfejs USB 2.0 na złączu typu B. Pracuje w trybie asynchronicznym, akceptuje strumień danych PCM do 24 bitów przy 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4 & 192 kHz i DOP (DSD ponad PCM). Może pracować w trybie USB Audio Class 1 lub Class 2.
– 4 x AES/EBU na 3-pinowych złączach żeńskich XLR. Każde wejście akceptuje sygnał PCM do 24 bit przy 32, 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4 & 192 kHz LUB 2x Dual AES przy 88.2, 96, 176.4, 192, 352.8 & 384 kHz lub dCS-kodowane DSD.
– 3 x SPDIF na złączach 2x RCA Phono i 1x BNC. Każde wejście akceptuje sygnał PCM do 24 bit przy 32, 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4 & 192 kHz.
– 1 x SPDIF optyczne na złączu Toslink, akceptuje sygnał PCM do 24 bit przy 32, 44.1, 48, 88.2 & 96 kHz
– 1 x SDIF-2 interfejs na złączach 2x BNC, akceptuje sygnał PCM do 24 bit przy 32, 44.1, 48, 88.2 & 96 kHz lub SDIF-2 DSD (auto-selected).
We/wy sygnału zegara: 3x wejścia Word Clock na złączach 3x BNC, akceptują standardowy sygnał zegara Word Clock przy 32, 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4 lub 192 kHz. The data rate can be the same as the clock rate or an exact multiple 0.125x, 0.25x, 0.5x, 1x, 2x, 4x, 8x) of the clock rate. Sensitive to TTL levels.
Wyjście Word Clock na złączu 1x BNC. W trybie Master, a TTL-compatible 44.1kHz Word Clock is available.
Szum resztkowy: > -113dB0 @ 20Hz-20kHz nieważony (ustawienie 6V).
Przesłuch L-R: > -115dB0, 20-20kHz.
Filtry: A choice of filter responses give different trade offs between Nyquist image rejection and the phase response
Aktualizacja oprogramowania: Ładowana z płyty CD-R lub poprzez interfejs USB.
Sterowanie: dCS Premium Remote na wyposażeniu standardowym. RS232 (sterowany przez urządzenia firm trzecich). Nadajnik zdalnego sterowania dCS Nevo Q50, dostępny do urządzeń serii Vivaldi za dodatkową opłatą.
Zasilacz: Ustawiony fabrycznie na 100, 115, 220 lub 230V AC, 49-62 Hz.
Pobór mocy: 23 W typowo /30 W maximum.
Wymiary: 444mm/17.5” x 435mm/17.2” x 151mm/6.0”.
Dodatkowy odstęp z tyłu potrzebny do podłączenia przewodów.
Kolor: Srebrny / Czarny

Mutec MC-3+USB
Obsługiwane częstotliwości: 44.1 kHz, 88.2 kHz, 176.4 kHz, 352.8 kHz, 11.2896 MHz, 22.5792 MHz
48.0 kHz, 96.0 kHz, 192.0 kHz3, 84.0 kHz, 12.2880 MHz, 24.5760 MHz
Wejścia/wyjścia: 1 x USB2.0 interface, bi-directional usable
– 1 x BNC input for Word Clock + 1-10MHz, 75 Ω termination switchable, unbalanced
– 1 x XLR input for AES3/11, 110 Ω terminated, transformer balanced
– 1 x BNC input for S/P-DIF + AES3id, 75 Ω terminated, unbalanced
– 1 x Optical input for S/P-DIF, Toshiba ToslinkTM, EIAJ RC-5720
– 4 x BNC outputs for Word Clock, terminated, unbalanced, individually buffered, adjustable in pairs
– 1 x XLR output for AES3/11, terminated, transformer balanced, buffered
– 1 x BNC output for AES3id, 75 Ω terminated, unbalanced
– 1 x BNC output for S/P-DIF, 75 Ω terminated, unbalanced
– 1 x Cinch (coaxial) output for S/P-DIF, terminated, unbalanced, buffered
– 1 x Optical output for S/P-DIF, Toshiba ToslinkTM, EIAJ RC-5720
Pobór mocy: max. 10W
Wymiary: 196 x 42 x 156 mm (bez konektorów i stopek)
Waga: 1350 g

Mutec REF 10
Wyjścia:
2 x 10 MHz referencyjne wyjście BNC zegara, 50 Ω, niezbalansowane
6 x 10 MHz referencyjne wyjście BNC zegara, 75 Ω, niezbalansowane
Format sygnału wyjść zegara: Fala prostokątna, 10.000 MHz, 2 Vpp, współczynnik wypełnienia 50:50
Dane zegara:
Typ: niskoszumowy oscylator kryształowy OCXO 10.000 MHz
Stabilność FQ gotowego produktu: < +/-0.01 ppm
Stabilność FQ a zakres temperatury: < +/-0.01 ppm w zakresie -20 °C do +70 °C Stabilność krótkookresowa (odchylenie Allana) przy Tau = 1 s: 1 x 10-12 (typowo)
Stabilność po 30 dniach działania:
< +/-0.0002 ppm (dziennie),
< +/-0.03 ppm (1 rok),
< +/-0.2 ppm (10 lat)
Zasilanie:
Typ: wewnętrzne podwójne zasilanie liniowe
Napięcie wejściowe: 90-125 V / 200-240 V, 50-60 Hz
Pobór mocy: 12 W podczas wygrzewania oscylatora, 8 W nominalnie
Detale wykończenia:
Wymiary obudowy/materiał/kolor: 196 x 84 x 300 mm (W x H x D, bez konektorów i podstawek), stal o gr. 1,5 mm czerniona proszkowo
Wymiary panelu czołowego/materiał/powierzchnia/kolor: 198 x 88 x 8 mm (W x H x D), anodyzowane aluminium włącznie z nadrukami, lub nadruki nanoszone sitodrukiem, kolor – czyste aluminium lub czarny
Waga: około 4350 g

Pobierz jako PDF