1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Goldmund Telos 1000 NextGen

Goldmund Telos 1000 NextGen

Link do zapowiedzi: Goldmund Telos 1000 NextGen

Opinia 1

Może do końca ze mną się nie zgodzicie, ale przy odrobinie dobrej woli przyznacie, iż tytułowa marka na naszym rynku w odniesieniu do swej egzystencji przez ostatnie kilka lat nosiła cechy górskiego stwora o wdzięcznej nazwie Yeti. Z jednej strony za sprawą świetnego brzmienia oferowanych produktów, dość swobodnie funkcjonowała w naszym światku pozytywnie zakręconych miłośników muzyki, zaś z drugiej kontakt fizyczny z jej wyrobami ocierał się o przypadkowe zderzenie ze wspomnianym stworem. Ktoś u kogoś podobno coś z jej portfolio słyszał, jakiemuś znajomemu po latach polowania na rynku wtórnym prawdopodobnie udało się coś z tego brandu nabyć, a dla jeszcze innego jakiekolwiek spotkanie z czymkolwiek, co opuściło szwajcarską fabrykę nosi zamiona spełnienia najskrytszych marzeń. Przyznacie, że w mojej ocenie stanu rzeczy jest dużo racji. Niby marka w świadomości istnieje, a praktycznie jej nie ma – mowa o salonach audio. Na szczęście polski rynek audio działa bardzo prężnie i gdy jakiś rodzimy podmiot gospodarczy widzi ewidentną, co ważne godną do zagospodarowania lukę, nie waha się podjąć tematu dystrybucji. Tym bardziej, że temat świetności danego producenta potwierdzają nie tylko rodzimi, ale również światowi audio-maniacy. Taki też rys historyczny prawdopodobnie ma dzisiejszy punkt zapalny naszego spotkania. Naturalnie mam na myśli markę Goldmund, którą po mocnym wejściu ostatnimi czasy na międzynarodowe salony postanowiła skierować pod polskie strzechy wrocławska Galeria Audio. A dla podkreślenia rangi swojej decyzji na początek działań w tej materii zalicytował zagranie va banque i do naszej redakcji w ramach przełamania pierwszych lodów dostarczył zestaw dwóch monofonicznych końcówek Goldmund Telos 1000 NextGen.

Nie oszukujmy się, tytułowe piecyki w dosłownie każdym aspekcie swojego bytu sprawiają bardzo pozytywne wrażenie. Po pierwsze są duże i ciężkie, co biorąc pod uwagę wieloletnią historię marki a tym samym wiedzę o co w zabawie w High-End chodzi, daje jasny sygnał, iż zamiast tak zwanego audiofilskiego powietrza w ich trzewiach stacjonuje potrafiąca spełnić najtrudniejsze zadania nowoczesna inżynieria. Po drugie układy wewnętrzne zostały zamknięte w z pozoru prostych, bo pozbawionych zbędnego blichtru obudowach, co oczywiście wielu z nas może się bardzo podobać, jednakże dla ogółu ważniejszym jest wizerunkowe potwierdzenie, iż na przekór światowym trendom – niestety nadeszły czasy większego mamienia klientów wyglądem, niż brzmieniem – cała przysłowiowa para poszła w wydobycie z konstrukcji jak najlepszego dźwięku. Zaś po trzecie wspomniane na wstępie pozytywne odczucia ugruntowują podawane przez dystrybutora osiągi pozwalające bez najmniejszego skrepowania wysterować dosłownie każde zespoły głośnikowe. Jak widać, na danym pułapie cenowym – zaznaczę, iż to jest środek oferty tego producenta – mamy do czynienia w dobrym tego zwrotu znaczeniu szaleństwem w najczystszej postaci. Kreśląc kilka informacji o aparycji, technikaliach i manualnej obsłudze monobloków rozpocznę od wyglądu. Front wykonanych w całości z grubych płatów aluminium korpusów, niezbyt głębokimi frezami został podzielony na trzy płaszczyzny, z których centralna oprócz złotej tabliczki z logo marki i opisem danego modelu jest ostoją zorientowanego w jego centrum okienka z czernionego akrylu. Okienka, które oprócz wyświetlania ważnych informacji podczas uruchamiania i programowania pracy końcówki, zostało uzbrojone w dwa rozrzucone na boki prostokątne przyciski funkcyjne. Co ciekawe, oprócz pomocy w późniejszej obsłudze wzmacniaczy w celach pobudzenia urządzenia do życia obydwa muszą być użyte w jednym czasie. Inaczej elektronika milczy. Po tej czynności następuje sekwencja weryfikacji poprawnej pracy układów i systemy startują. Jak udowadniają fotografie, opiniowane dzisiaj wzmacniacze mają dość nietypowo, bo umieszczone na tylnej ściance, a nie na bokach jak większość tego typu zabawek, chłodzące całość konstrukcji radiatory. Na tle typowych rozwiązań trochę nie tylko dziwnie, ale również niepokojąco to wygląda, ale zapewniam, nawet po najbardziej karkołomnych odsłuchach z wysokim poziomem głośności robiły się tylko minimalnie cieplejsze od reszty obudowy. Jak to się dzieje nie mam pojęcia, ważne, że całość pracowała stabilnie i bezpiecznie. Kontynuując opis wyglądu i wyposażenia wspomnę jeszcze o zestawie przyłączy. Te ku mojemu zaskoczeniu nie ograniczają się jedynie do wejścia i wyjścia w standardach RCA i XLR w sekcji wzmocnienia, typowego gniazda zasilania IEC, często aplikowanego zacisku uziemienia i kilku terminali serwisowo-konfiguracyjnych, ale również wejścia na wewnętrzny przetwornik cyfrowo/analogowy. Tak tak, nasi bohaterowie oferują nabywcy obsługę sygnału cyfrowego. Jednak warunkiem determinującym tę czynność jest posiadanie źródła z regulowanym wyjściem cyfrowym. Ja takiego nie posiadam, dlatego skupiłem się na ocenie pracy Telos-ów podczas wzmacniania sygnału analogowego. Na koniec kila ważnych technikaliów, z których najistotniejszym jest korzystanie każdej końcówki z dwóch transformatorów – głównego o mocy 2200VA i 300VA pomocniczego, pozwalających oddać im sygnał o mocy 365W przy 8 Ohm. Oczywiście oprócz oddawanej mocy równie ważną dla wielu z Was jest prawdopodobnie wiedza o ich pracy w klasie AB oraz niebagatelna waga jednej sztuki na poziomie 60 kg. Przyznacie, ze mamy do czynienia z kawałem inżynierskiego majstersztyku. Niestety w momencie zakupu rzeczonych zabawek nabywcę dotyka jeden drobny niuans. Mianowicie producent w swojej „nieomylności” spakował obydwa kloce w jeden co prawda solidny, ale dodatkowo sporo ważący case, co sprawia, że mająca zawitać w nasze progi paczuszka osiąga ok 160 kg wagi. Jednak uspokajam, bowiem z zapewnień dystrybutora wynika, iż ów słodki ciężar każdorazowo bierze na swoje barki. Do nas należy jedynie wskazanie miejsca aplikacji. Koniec kropka. Zatem problem do momentu ataku audiophilii nervosy jakby nie istnieje.

Gdy doszliśmy do kwestii brzmienia szwajcarskiej sekcji wzmocnienia, pierwsze co chciałbym Wam przekazać, to informacja, iż w sobie tylko znany sposób wymyka się tak zwanej „łatce” swojego pochodzenia. Chodzi o ogólnie pojętą precyzję w każdej dziedzinie życia pochodzących z tego landu produktów. Oczywiście w reprodukcji dźwięku naturalną koleją rzeczy ma ona bardzo istotne znaczenie, jednak zazwyczaj precyzja prezentacji ponad wszystko kończy się zbytnim przerysowaniem przekazu. Z reguły jest zbyt lekki, przez co natarczywy. Na szczęście te przymioty mają się nijak do tego co zaoferował mi proces testowy produktów Goldmunda. Co prawda prezentacja finalnie była bardziej wyrazista niż mam na co dzień i czego w dłuższej perspektywie bym oczekiwał, ale zapewniam, dźwięk podczas mojej zabawy miał odpowiednią masę, barwę i energię, co często jest kulą u nogi elektroniki kojarzonej ze „szwajcarską maksymą”. Goldmund zadbał o wszystko z jedną dla niego i wielu miłośników muzyki istotną cechą. Otóż mimo dobrego bilansu wagowego sporo wysiłków kierował w bardzo zjawiskowe pokazanie muzyki. Poprzez atak, wykończenie błysku każdej nuty i doświetlenie całości wydarzenia scenicznego, starał się być na świeczniku. To było na tyle fenomenalne, że nawet bywający u mnie zadeklarowani „lampiarze” parafrazując znany zwrot, przecierali uszy ze zdziwienia, co w tej materii bez jakiś rażących szkód da się osiągnąć. Można by zaryzykować stwierdzenie, że szwajcarskie delicje były dla nich swoistym zjawiskiem. Z jednej strony brylowały ekspresją dosłownie każdego aspektu nawet najbardziej skomplikowanych przebiegów nutowych, co zazwyczaj po kilku minutach sprawia uczucie bólu, a z drugiej z nieznanego powodu chciało się tego słuchać i słuchać. Nawet ja, mimo optowania za raczej ciemniejszymi klimatami, miałem z tego wiele fun-u. Jednak na ile to możliwe będąc szczerym, nie mogę przemilczeć faktu, iż w ostatecznym rozliczeniu testowane monosy w pewnym sensie skierowane są do konkretnego odbiorcy. Powód? To co robią, robią oczywiście fenomenalnie, niestety w momencie poszukiwań większych pokładów uwielbianej przez romantyków kojącej ducha magii, która notabene przez wielu twardo stąpających po ziemi osobników homo sapiens uważana jest za dawkę przyjemnych dla ucha, ale jednak zniekształceń, z osiągnięciem jej na nieco wyższym niż neutralnym poziomie może być problem. Nie przeczę, że okablowaniem elektroniki nie da się nic wskórać, jednak Szwajcarzy nie po to wyciągali istotne dla przekazu artefakty na światło dzienne, aby potem łatwo dać je zdusić. Wiem, bo tego próbowałem i niestety jakiekolwiek dociążanie uzyskanego na starcie brzmienia kończyło się u mnie jego większym lub mniejszym „zamuleniem”, co odbierałem jako ewidentną stratę, z automatu wracając do korzeni. Szkoda? Nic z tych rzeczy. Zwyczajnie pomysłodawcy projektu zatytułowanego Telos 1000 NextGen zapewniając dźwiękowi wspomniane na początku tego akapitu dobrą wagę i energię generowanego dźwięku, postawili na konkretny, niezbyt podatny na wykoślawienie wynik. Nic więcej. Co ważne, wszystkie aspekty wybrzmiewały z pełną kontrolą, co skutkowało brakiem potknięć w domenie oddania przez system natychmiastowości ataku każdego instrumentu, jego co prawda skierowanego lekko w stronę początku impulsu, niż długoterminowego wypełnienia, ale nadal dobrego body oraz świetnego wglądu w dosłownie każdy niuans kreowanej na pełnej powietrza wirtualnej scenie, muzyki. Nic tylko usiąść i pławić się nie tylko w jej witalności, ale również namacalności. Dlatego też w ocenie tysiączek nie bałem się użyć sformułowania „zjawisko”. Czego szukać więcej? Teoretycznie nie ma czego. Jednak jak wiadomo, kij ma dwa końce i działania w kierunku prezentacji bez kompromisów u niektórych mogą czasem powodować polaryzację odbioru w stylu kochaj albo rzuć. To standard i zdając sobie sprawę, że każdy z Was wie, o czym mowa, nie ma co nad tym zbędnie deliberować, w dalszej części mojej epistoły postaram się pokazać na konkretnych przykładach, co dokładniej w trawie zwanej Goldmund Telos 1000NextGen piszczy.

Jak można się spodziewać, wyartykułowane powyżej postawienie sprawy przez Szwajcarów miało swoje dźwiękowe konsekwencje. Jednak proszę o spokój, nie chodzi o bezwarunkowe wartości bezwzględne, tylko pewnego rodzaju soniczne sprzyjanie pewnym gatunkom muzyki i to w zależności od oczekiwań słuchacza. I tak biorąc na tapet muzykę preferującą efektowność w oddaniu rytmu, szybkości i energii od sięgającego czeliści piekieł basu, poprzez soczystą średnicę po w pozytywnym w tego słowna znaczeniu „odjechane” wysokie tony, ta nie pozostawiała złudzeń, że mamy do czynienia z muzycznym żywiołem. Czy to elektronika spod znaku Acid „Liminal”, czy Yello „Touch”, dobrze zrealizowane mocne brzmienie typu The Hu „Gereg” lub choćby nie tylko free, ale także będący swoistymi projektami muzycznymi eksperymentalny jazz z nowej płyty RGG „Mysterious Monuments On The Moon” tudzież wiekowy koncertowy krążek Leszka Możdżera z Adamem Pierończykiem „19/9/1999”, w każdym przypadku podziwiałem system za nie tylko bez najmniejszej zadyszki ilość oddawanej energii, ale również brak utraty kontroli nad pikanterią i rozmachem prezentacji w górnych partiach pasma akustycznego. To było wręcz strzelanie informacjami. Jednak strzelanie niezwykle celne i co ku mojemu zaskoczeniu w niewielkim stopniu odchodzące od moich preferencji. A piję jedynie do przywołanego gdzieś wcześniej nastawienia testowanej elektroniki bardziej na atak, niż pełnoprawne pokazanie długości brzmienia każdej nuty. Mam na myśli fenomenalne pokazanie procesu narastania sygnału z pełnym bagażem masy i przenikliwości, który w konsekwencji starania się być jakościowo niedoścignionym, nieco skracał czas trwania dźwięku, co nie zawsze szło w parze z zamierzeniami artystów. Niby wszystko było w jak w szwajcarskim zegarku, czyli bez oznak anoreksji i pełną swobodą kreowania dosłownie wszystkiego, tylko tak na koniec dnia, z poczuciem braku dosadnego pokazania, że mamy do czynienia nie tylko z przykładową membraną bębna, ale również z wywoływaną przezeń, naturalnie już lekko rozmytą, oczywiście trwającą jakiś czas falą akustyczną. W pierwszym kontakcie tego nie brakuje, jednak znając repertuar po dłuższym odsłuchu daje się zauważyć, że w pogoni za natychmiastowością oddania impulsu momentami pomiędzy nimi na dodatkowy pakiet informacji o dźwięku zwyczajnie jest zbyt mało czasu. Jednak żeby było jasne, bez jakiegokolwiek udawania poprawności politycznej jestem w stanie wygłosić tezę, iż moja obecna układanka jeszcze nigdy nie oferowała dosadności tak bliskiej moim ogólnym poglądom. Gdzieś w duchu tego szukam, jednak obecnie chwilowe porzucenie tego wzorca prawdopodobnie jest pokłosiem wcześniejszych porażek w nadawaniu jej takiego drive’u i przez to skierowanie poszukiwań w bezpieczniejszą dźwiękowo stronę. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli w najbliższej przyszłości poczynię jakieś konfiguracyjne ruchy, będzie to umiarkowane podążanie w stronę brzmienia dzisiejszych bohaterów.
Jak pewnie doskonale się orientujecie, „wyświechtany” już w tego typu porównaniach kij ma dwa końce. Chodzi o koszt pogoni, jak wynika z tekstu, za w pełni kontrolowaną, ale jednak bezkompromisowość prezentacji. Tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie jest to kij w znaczeniu stricte, a raczej drobny patyczek, gdyż z obserwacji wizytujących mnie znajomych jednoznacznie wynika, iż ocena tego typu projekcji zależała od osobistych preferencji. Z tego powodu nie traktujcie poniższego wywodu jako wyroczni, a jedynie różnicę w stosunku do samoczynnie narzucającego się jako sparingpartner Gryphona Mephisto. Co mam na myśli? Oczywiście konsekwencję dotychczas prezentowanych zalet w zderzeniu z muzyką kontemplacyjną. Po prostu nie zawsze liczy się w niej li tylko szybkość i zjawiskowość zawieszenia w eterze, gdyż dla przykładu muzyka dawna Jordi Savalla „El Cant De La Sibil-La”, czy grający tak zwaną ciszą jazz Tomasza Stańki „Lontano” przy udziale przywoływanych aspektów prezentacji nie wybrzmią tak fenomenalnie jak mocne granie. Bez informacji o długości, body i pulsie wygenerowanej przez instrument fali dźwiękowej tego typu twórczość staje się zbyt techniczna w odbiorze. Gdy impuls zbyt szybko gaśnie lub zaraz po jego inicjacji natychmiast pojawia się nowy, choćby minimalnie maskujący rozwibrowanie poprzednika – cisza w tego typu projektach często jest złudna, gdyż nierzadko pojawia się nie dlatego, że ma być śmiertelnie cicho na scenie, tylko artysta świadomie czeka, aż wygaśnie poprzedni, snujący się w eterze na pograniczu percepcji ludzkiego słuchu akord, tracimy zarezerwowany dla tego rodzaju twórczości mistycyzm. Mistycyzm będący oczywistą konsekwencją pokazania wielobarwności, tembru i lotności dźwięku wykorzystywanych w tego typu sesjach instrumentów dawnych. Oczywiście to słychać również w opartej o instrumenty naturalne tak zwanej muzyce nowoczesnej, jednak nie jest aż tak odczuwalne. Po prostu inny rodzaj zapisów nutowych rządzi się minimalnie innymi prawami odbioru, w egzekwowaniu których często potrafią połapać się jedynie znawcy tematu. Dlatego upraszam Was o racjonalizm w ferowaniu końcowych opinii na temat Goldmunda na podstawie mojego opisu, gdyż chcąc pokazać różnice jak na przysłowiowej dłoni, specjalnie przerysowuję usłyszane wyniki. Inaczej ciężko jest wytłumaczyć tak z jednej strony drobne, ale z drugiej istotne dla wielu z nas różnice.

Puentując powyższy słowotok – niestety, gdy coś w jakiś sposób mnie poruszy, test kończy się przydługawym monologiem, po raz kolejny powtórzę, iż dostarczone do testu monobloki Goldmund Telos 1000 NextGen są fenomenalne. No może powinienem dodać, że pod prawie pod każdym względem, ale jednak. Dlaczego „prawie”? To wynika z tekstu. Jednak owo „prawie” w odniesieniu do naszych bohaterów w pierwszej kolejności nazwałbym świadomym wyborem konstruktorów, a w drugiej nieodzownym wynikiem testowej fuzji, a nie jakimś nieplanowanym problemem sekcji wzmacniającej. Produkowanie czegokolwiek dla szerokiego grona odbiorców zawsze jest sumą kompromisów, które dla jednych okazują się być ideałem, a dla innych większym lub mniejszym złem. Osobiście zła nie doświadczyłem. A to na co zwróciłem uwagę, jest tylko informacją, gdzie podczas potencjalnej aplikacji w swój tor powinniście skierować większy wysiłek. Oczywiście jeśli w ogóle zauważycie tam jakieś niepokojące niuanse. A zakładam się o skrzynkę jabłek przeciwko siatce gruszek, że gro z Was po weryfikacji tego co napisałem w swoim środowisku popuka się z politowaniem w głowę. A nie zapominajmy, że to nie jest ostatnie słowo Szwajcarów. Nawet nie chcę myśleć, co się stanie, gdy moje uwagi choćby minimalnie zostaną skorygowane. No dobrze powiem, prawdopodobnie będzie szach mat.

Jacek Pazio

Opinia 2

O ile dla większości populacji homo sapiens Szwajcaria nieodparcie kojarzyć się będzie ze słodyczami a dokładnie czekoladą, to z pewnością również i wśród naszych Czytelników znajdą się tacy, którzy zamiast nad łakociami zdecydowanie bardziej wolą pochylić się nad ichniejszymi dziełami sztuki zegarmistrzowskiej, bądź skojarzeniami natury muzycznej a jeszcze lepiej łączyć jedno z drugim. Nie da się? Oczywiście, że się da. O ile tylko ma się świadomość istnienia takiego bytu jak duet Yello. Jeśli takową świadomość posiadamy, to dalej już powinno pójść z górki, gdyż realizujący się tam artystycznie niejaki Dieter Meier jest również silnie związany (przez 30 lat jako współwłaściciel) z ekskluzywną marką Ulysse Nardin i zdecydowanie bardziej niszową ReWatch. Z kolei ograniczając się li tylko do muzyki nie sposób nie wspomnieć kultowego „Smoke on the Water” Deep Purple powstałego na skutek podpalenia sali kasyna położonego nad Jeziorem Genewskim w której dziwnym zbiegiem okoliczności akurat koncertował Frank Zappa z The Mothers of Invention, czy nie ruszając się z Montreux mieć na uwadze ostatnie lata i dni, jakie spędził tam (dokładnie w jednym z apartamentów „La Tourelle”) Freddie Mercury. Pomijając jednak iście zjawiskowe okoliczności przyrody również i audiofile znajdą tam małe co nieco dla siebie. W końcu to właśnie Szwajcarię na swoje siedziby wybrały takie marki jak mające na naszych łamach podwójne występy FM Acoustics i Soulution, czy jeszcze cały czas czekające na swoje przysłowiowe pięć minut Nagra i darTZeel. Jest jednak jeszcze jedna marka wokół której może nie tyle krążyliśmy, co z reguły kurtuazyjnie kłanialiśmy sobie w ramach (do niedawna) corocznych majowych wizyt w Monachium, czyli Goldmund. Całe szczęście, pomimo pandemicznych realiów, przewrotny los sprawił, że zanim my udaliśmy się w kolejną późnowiosenną podróż, by w niekoniecznie przewidywalnych warunkach rzucić gałką i uchem na prezentację ww. wytwórcy, Goldmund trafił pod skrzydła wrocławskiej Galerii Audio a z niej już bez większych problemów natury tak formalnej, jak i spedycyjnej pod postacią monobloków Telos 1000 NextGen w nasze skromne progi. Jeśli zastanawiacie się Państwo cóż z tej wizyty wynikło nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na ciąg dalszy moich wybitnie subiektywnych wynurzeń.

Choć bazując na powyższych zdjęciach można by uznać tytułową parkę za całkiem pokaźnych rozmiarów duet, to wbrew owym pozorom 1000-ki okazują się całkiem kompaktowymi i poręcznymi, przynajmniej jak na high-endowe realia, urządzeniami. Tak też z resztą prezentują się na tle swojego NextGen-owego rodzeństwa, gdyż warto pamiętać, iż nad nimi, w rodzimej hierarchii stoją jeszcze monosy 2500, 3000 a przede wszystkim nader trudne do przeoczenia, o logistyce nawet nie wspominając, monstrualne (niemalże metr wzrostu i nieco ponad ćwierć tony sztuka) 5500. Niemniej jednak nie da się ukryć, iż wykonane z iście zegarmistrzowską, w końcu pochodzenie zobowiązuje, precyzją z aluminiowych anodowanych na szarą satynę płyt prostopadłościenne korpusy Telosów 1000 NextGen nader udanie łączą w sobie elegancję i minimalizm. W centrum frontu każdego z monobloków umieszczono pokaźnych rozmiarów prostokątny czerniony bulaj skrywający kilka niewielkich matryc wyświetlaczy informujących o wybranym źródle, stanie pracy oraz zgrabnie wkomponowane dwa przyciski. To właśnie z ich pomocą nie tylko uruchamiamy/usypiamy wzmacniacze, lecz również dokonujemy stosownych nastaw (wybór wejścia, wyciszenie). Akcenty natury dekoracyjnej ograniczono do dyskretnej tabliczki z firmowym logotypem i nazwą modelu. Tak płyta górna, jak i ściany boczne nie wnoszą nic nowego. Ot gładkie , idealnie ze sobą spasowane połacie.
Rzut oka na ścianę tylną i widok zajmującego ¾ jej powierzchni radiatora nikogo dziwić nie powinien, jednak remanent dostępnych przyłączy może wywołać lekką konsternację, bowiem o ile analogowe wejścia RCA i XLR oraz szeroko rozstawione pojedyncze terminale głośnikowe można uznać za oczywistą oczywistość a dedykowane kolumnom Goldmunda firmowe gniazdo głośnikowe Lemo 4B przyjmujemy ze stoickim spokojem wraz z dobrodziejstwem inwentarza, to koaksjalne wejście i wyjście cyfrowe dziwnym zbiegiem okoliczności w końcówkach mocy nie pojawiają się zbyt często. Wiedziony wrodzoną ciekawością pozwoliłem sobie w tej sprawie zasięgnąć informacji u źródła i okazało się, iż każdy z monobloków wyposażono w sekcję przetwornika cyfrowo analogowego zdolnego obsłużyć sygnały PCM do 192kHz/24bit. W związku z powyższym, śmiało można pomyśleć o iście minimalistycznym systemie złożonym z kolumn, tytułowych monobloków i transportu cyfrowego oferującego regulację głośności, jak daleko nie szukając dysponujący Leedh Processing Lumin U1 Mini. Listę interfejsów zamyka port sterowania RS-232, hebelkowy przełącznik i zacisk uziemienia oraz zintegrowane z komorą 4A bezpiecznika gniazdo zasilające IEC.
Sięgając do firmowych archiwaliów warto odnotować fakt, iż Telos 1000 NextGen wraz z 2500 NextGen i Mimesis 22 zadebiutował na wiosnę 2017 r i z tego, co można wyczytać z materiałów firmowych jasno wynika, że sekcja wzmocnienia została zapożyczona ze starszego rodzeństwa (Telosa 5500) a i inspiracje Goldmundem 6209H są całkiem oczywiste. O ile jednak poprzednie inkarnacje tysiączki (1000 / 1000 +) mogły pochwalić się sekcją zasilania złożoną z 14 (słownie czternastu) transformatorów toroidalnych, to aktualnie postawiono na konsolidację, czyli potężną 2200 VA jednostkę główną wraz z pomocniczym 300VA trafem. Do tego dochodzi imponująca bateria dwudziestu czterech 2200 μF kondensatorów (w sumie 52 800 μF). Z kolei w stopniu wyjściowym zaimplementowano osiem pracujących w klasie AB Mosfetów zdolnych oddać 365W przy 8 Ω obciążeniu.

Zgodnie z zapewnieniami producenta monobloki pełnię swoich możliwości są w stanie pokazać już po mniej więcej kwadransie od włączenia, czyli gdy osiągną temperaturę w okolicach 55°C, jednak opierając się na własnych doświadczeniach natury empirycznej nieśmiało tylko zasugeruję przed krytycznymi odsłuchami rozgrzewkę przeciągnąć do mniej więcej godziny. Gdy spełnimy powyższy warunek Telosy każdym reprodukowanym/wzmacnianym dźwiękiem potwierdzą słuszność firmowej idei „mechanicznego uziemienia”, gdyż zaoferują niezwykle czysty i dynamiczny przekaz, w którym bogactwo i natychmiastowość transjentów powinna wręcz Was onieśmielić. Od razu pozwolę sobie w tym miejscu jednak zaakcentować i podkreślić, iż nie mówimy tu o chłodnej laboratoryjnej analityczności i prosektoryjnym chłodzie, lecz raczej o iście zegarmistrzowskiej precyzji właściwej szwajcarskim chronometrom. Przykładowo, sięgając po przywołane we wstępniaku Yello i ich regularnie pojawiający się podczas redakcyjnych odsłuchów album „Touch” od razu za ucho łapie niezwykła motoryka przekazu i wrodzona niechęć do jakichkolwiek zaokrągleń i niedopowiedzeń. Bas jest fenomenalny – wzorcowo kontrolowany i serwowany z takim wigorem jakby od tego miały zależeć wypłaty 13 / 14-ek dla górników (a tym samym uchronienie stolicy przed ich wizytą). Z premedytacją nie napisałem tu o ewentualnym entuzjazmie, gdyż Telosy grają w sposób diametralnie inny. Nie rzucają się bezrefleksyjnie w wir wydarzeń licząc, że co ma być, to będzie, lecz z chłodną głową i godną wytrawnego szachisty zdolnością przewidywania kolejnych ruchów przeciwnika reprodukują serwowany im materiał. Tak jak jednak zdążyłem wspomnieć, próżno doszukiwać się w owym stoickim spokoju zbytniej analityczności, czy nadmiernego zdystansowania, gdyż to po prostu pewność własnej wartości i umiejętności radzenia sobie nawet z najbardziej wymagającym materiałem. Niemniej jednak przy najniższych składowych akcent stawiany jest na sam moment ataku, uderzenie i kontur, po których atencja jaką obdarzana jest tkanka – jej waga i wolumen stopniowo maleje. Jest w tym pomyśle na dźwięk coś z estetyki Dan D’Agostino Progression Stereo, jednak z nieco większym udziałem ucywilizowania i wyrafinowania, które to z kolei w przypadku ww. konkurencji ustępowały miejsca bezpardonowości. Bardzo wyraźnie słychać to np. na „China Hok-Man Yim: Poems of Thunder – Percussion” Hok-man Yima, gdzie różnicowanie perkusjonaliów jest iście zjawiskowe a i tzw. „gra ciszą” odgrywa niebagatelną rolę.
Nie mniej sugestywnie wypadają wokale. „The Hunter” Jennifer Warnes pokazał dbałość szwajcarskiej amplifikacji o dalszoplanowe detale, gradację samych planów i świetną definicję amerykańskiej wokalistki. Przy okazji zwykle dość lejący się na tym albumie bas został wzięty w karby i zamiast monotonnie buczeć wreszcie zaczął nadążać za resztą instrumentarium, gdzie oprócz relaksujących partii syntezatorowych potrafią nader odważnie odezwać się dęciaki, czy zapłakać gitara. Z kolei George Michael na albumie „Symphonica” mógł pochwalić się zarówno niezwykle silnym, jak i niewymuszonym głosem wyraźnie dominującym nad rozbudowaną orkiestracją jego największych przebojów.
A jak sprawy się mają z gatunkami niekoniecznie zaliczanymi do cywilizowanych? Cóż, dyplomatycznie można byłoby napisać, że po japońsku, czyli jako-tako, jednak byłoby to tylko asekuracyjne uogólnienie. Chodzi bowiem o to, iż Goldmundy bardzo wyraźnie różnicują jakość reprodukowanego materiału a jak wszem i wobec wiadomo wydawnictw z obszaru tzw. ostrego łojenia, nad którymi chciało posiedzieć się realizatorom nie ma zbyt wielu. Jeśli jednak w swej płytotece posiadają Państwo takie pozycje jak wydany przez MFSL „Countdown To Extinction” Megadeth, „Doom Crew Inc.” Black Label Society, czy nawet ścieżkę dźwiękową do „Iron Man 2” AC/DC to nie przewiduję większych problemów i rozczarowań, gdyż o ile tylko kolumny podołają, to Telosy wycisną z nich takie pokłady dynamiki i siejących spustoszenie wśród rodowych skorup riffów, że będziecie mile powyższym faktem zaskoczeni. Medal ten posiadaj jednak również drugą stronę. Realizacje kiepskie, niechlujne i mówiąc wprost koncertowo spaprane, jak daleko nie szukając ostatni (AD 2021) remaster „Czarnego albumu” Metallicy pod względem brzmieniowym przegrywający nie tylko z poprzednią odsłoną ww. krążka, co również jubileuszową składanką coverów („The Metallica Blacklist”) niezależnie od reszty toru w pełni ukażą swą mizerię grając płasko i jazgotliwie, męcząc już po kilku minutach swą anorektyczną suchością i trudnym do zniesienia brakiem dynamiki. Cóż bowiem z tego, że zawsze można zrobić głośniej, skoro wraz ze wzrostem decybeli oprócz hałasu nic na plus się w takiej „wydmuszce” nie zmienia. Trudno jednak w tym momencie winić szwajcarskie monobloki za taki stan rzeczy i bądź co bądź stanowiącą główny dogmat Hi-Fi i High-Endu wierność reprodukowanemu materiałowi. Skoro bowiem ów materiał jest „trefny”, to i efekt finalny inny być nie może.

Nie da się ukryć, że monobloki Telos 1000 NextGen Goldmunda to propozycja dla odbiorców, którzy wiedzą, czego chcą od życia i już dawno wyrośli z konieczności udowadniania komukolwiek czegokolwiek. Nie dość bowiem, że mamy do czynienia z marką niekoniecznie permanentnie brylującą na pierwszych stronach branżowych periodyków, więc o żadnej „modzie” mowy być nie może, to i swoim brzmieniem niezbyt kojarzoną z tzw. efektem „Wow!”. Jeśli jednak zamiast chwilowej ekscytacji i przelotnych romansów cenicie Państwo długoletnie relacje oparte na prawdomówności i emocjonalnej równowadze posłuchajcie koniecznie tytułowej parki, bo bardzo możliwe, że spełni ona Wasze oczekiwania.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Galeria Audio
Producent: Goldmund
Cena: 54 000 €/szt.

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 365W RMS / 8 Ω
Współczynnik tłumienia: 600 @ 1 kHz / 8 Ω.
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 KHz: +/-0,03 dB
Czułość wejściowa: 1 V RMS (analogowe), -6 dBFS (cyfrowe)
Wzmocnienie: 35 dB.
Zniekształcenia THD+N: < 0.05 % (20 Hz – 20 kHz @ 30 Vrms)
Dynamika: 110dB
Wymiary (S x G x W): 440 x 495 x 280 (mm)
Waga: 60 kg/ szt.

Pobierz jako PDF