Opinia 1
O tym, że mężczyźni to duże dzieci słyszeliśmy od naszych Pań nie raz i nie dwa. Do mniej lub bardziej dyskretnych uśmieszków na widok naszej ekscytacji nowymi zabawkami też zdążyliśmy się już przyzwyczaić. W końcu natury nie da się oszukać, więc zamiast dyskutować z faktami lepiej przejść nad nimi do porządku dziennego a zaoszczędzony czas poświęcić na … dalsze kultywowanie naszego hobby. Wprowadzając powyższą ideę w czyn postanowiliśmy z Jackiem urządzić sobie audiofilski dzień „dużego dziecka” i z czysto hedonistycznych pobudek zorganizowaliśmy serię … literacko – spirytystycznych seansów, do udziału w których zaprosiliśmy duńskie inkarnacje mitycznego syna Heraklesa i Prokris (jednej z … pięćdziesięciu Tespiad – córek Tespiosa i Megamedy), oraz jednego z siedmiu wielkich książąt piekieł. Jeśli kogoś powyższa lista gości wprowadziła w lekką konsternację czym prędzej uspokajam, że zalecane przez lekarzy specjalistów medykamenty przyjmujemy regularnie, z konsumpcją szkockich destylatów nie przesadzamy, a pod enigmatycznymi deskrypcjami kryją się mające już na naszych łamach swoje przysłowiowe pięć minut dwa ultra high-endowe, sygnowane przez Gryphon Audio, wzmacniacze mocy – Antileon EVO Stereo i Mephisto Stereo.
Po co komu taka powtórka z rozrywki? Po pierwsze, jak już zdążyłem nadmienić, tym razem jednogłośnie postanowiliśmy zrobić coś ku własnej uciesze, a po drugie bądźmy szczerzy – zrezygnowaliby Państwo z nadarzającej się okazji niezobowiązującego, kilkutygodniowego użytkowania Lamborghini Huracán i Aventador wraz z nieograniczonym dostępem do Autodromo Nazionale di Monza? Ano właśnie. Nam również taka ewentualność nawet nie przeszła przez myśl, więc w momencie, gdy tylko łódzki Audiofast – dystrybutor marki, dał zielone światło a obie końcówki znalazły się w naszym zasięgu czym prędzej się nimi zaopiekowaliśmy.
Ponieważ zarówno kwestie aparycji, natury konstrukcyjnej, jak i finansowej mamy niejako z głowy, gdyż pochyliliśmy się nad nimi w ramach wcześniejszych publikacji, tym razem pozwolę sobie na dość swobodne podejście do tematu i zwrócenie Państwa uwagi na pewne niuanse różniące tytułowe piękności. Jednak z wrodzonej przekory bynajmniej nie mam zamiaru z aptekarską dokładnością dzielić włosa na czworo roztrząsając wyższość oddawanych w czystej klasie A 175W Mephisto nad 150W Antileona, czy też dwudecybelowej (81 vs 83dB) różnicy odstępu od zakłóceń, lecz skupię się na walorach natury nazwijmy to użytkowej. Nie da się bowiem ukryć iż oba Gryphony, choć prezentują się wprost obłędnie, są urządzeniami o dość absorbujących gabarytach i pomimo utrzymania ich brył w ponadczasowej i eleganckiej a przy tym podobno wyszczuplającej czerni warto mieć ten drobiazg na uwadze. I tak, czego może nie widać na naszych wszystkich zdjęciach, Mephisto jest o pięć centymetrów szerszy od Antileona (57 vs 52 cm), osiem centymetrów niższy (26 vs 34 cm) i aż 11 cm krótszy (60 vs 71 cm). Powyższe detale w sposób oczywisty przekładają się również na wagę obu wzmacniaczy i o ile z 84 kg Antileona jeszcze można sobie we dwóch poradzić, o tyle 108 kg Mephisto jest już sporym wyzwaniem logistycznym nawet dla trzech chłopa, gdyż ze względu na wrażliwość akrylowego frontu i ostre krawędzie radiatorów trzeba się z nim obchodzić niezwykle delikatnie.
A właśnie. Nie wiem jak w Państwa oczach, lecz przynajmniej wg. mnie „mniejsza”, choć zdecydowanie bliższym prawdzie określeniem byłoby „mniej duża”, końcówka swym designem nieco bardziej zabiega o atencję odbiorcy. Nie dość bowiem, że jej bryła jest na swój sposób bardziej dynamiczna, czy też dzięki groźnie nastroszonym piórom potężnych radiatorów, wręcz nieco agresywna, to po prostu więcej się tam dzieje. Sugestywnie wysunięty panel sterowania, czy też ozdobione firmowym gryfem monstrualne wieko podprogowo sugerujące rozmiar ukrytego pod nim transformatora nie pozwalają na obojętność. Z kolei iście monolityczna bryła Mephisto wydaje się istną oazą stoickiego (ostatecznego?) spokoju a jedynym akcentem wzorniczym podkreślającym jego potęgę jest przecinająca płytę górną karbowana osłona „wału napędowego” (analogia do napędu na wszystkie koła Lamborghini aż nadto czytelna ;-) ).
Zanim podejmę próbę opisania jak obie mityczne bestie wypadają względem siebie brzmieniowo pragnę podkreślić jedną, acz szalenie istotna kwestię. Chodzi bowiem o to, iż trzeba mieć świadomość pułapu na jakim się poruszamy. Pułapu będącego dla większości nieosiągalnym celem i spędzającym sen z powiek nierealnym marzeniem. Podobnie z resztą jak przewijające się w niniejszej epistole włoskie turladełka. Niezależnie bowiem na które z nich moglibyśmy sobie pozwolić i tak i tak czulibyśmy się jakbyśmy Pana Boga za nogi złapali a zaobserwowane różnice należy rozpatrywać jedynie z perspektywy własnych preferencji i upodobań a nie autorytatywnych sądów co jest lepsze a co gorsze. I tak w tym bratobójczym starciu brzmienie Antileona zaskakuje, gdyż w pierwszej chwili wydaje się, iż niższy model gra dźwiękiem większym i potężniejszym aniżeli starsze rodzeństwo. Jest przy tym może nie zdecydowanie, lecz zauważalnie ciemniejszy i dobrawiony delikatną nutką „lampowego ciepła”. Urzeka organiczną muzykalnością roztaczając wokół siebie aurę sukcesu, zwycięstwa i luksusu. Niczym hollywoodzka gwiazda tu błyśnie okiem, tam olśni uśmiechem, dając jednocześnie jasno do zrozumienia, że pod tym płaszczykiem nienagannych manier drzemie prawdziwa bestia gotowa w każdej chwili rozerwać rywala na strzępy. Coś w stylu marvelowskiego Hulka, jednak egzystującego nie w pulchnym ciele Bruce’a Bannera a co najmniej rozważanego jako następne wcielenie Agenta 007 Idrisa Elby. Świetnie, znaczy się możliwie sugestywnie i namacalnie uniwersalność Antileona pokazywała ścieżka dźwiękowa do „Gladiatora” autorstwa Hansa Zimmera. Eteryczny i oniryczny wstęp („Progeny”) delikatnie pieścił zmysły roztaczając prawdziwe hektary przestrzeni, wraz ze zwiększaniem napięcia i dramatyzmu („The Wheat”), a tym samym rozbudowywania instrumentarium do głosu dochodziła iście zwierzęca dzikość końcówki, której ujście dał epicki „The Battle” z charakterystycznym, wgniatającym w fotel tutti The Lyndhurst Orchestra. Krótko mówiąc pełnia szczęścia zarówno przy tzw. grze ciszą i sennym klimatem, po istną ścianę dźwięku.
Z kolei Mephisto akcent stawia na transparentność dyskretnie usuwając się w cień, udanie starając się wcielać w życie ideę „drutu ze wzmocnieniem”. Jednak jego nieobecność jest tylko pozorna, gdyż świat muzyczny jaki kreuje niebezpiecznie zbliża się do perfekcji a dokładnie perfekcyjnej i absolutnej nad nim … kontroli. Jeśli bowiem podczas odsłuchu Antileona wydawać by się mogło, że przykładowo nad najniższymi składowymi w okolicach czwartej minuty utworu „Tlon” z „Khmer” Nilsa Pettera Molværa uzyskaliśmy pełnię władzy, to po przesiadce na starszego brata jasnym było, że tylko tak nam się wydawało. Podobnie jest z symfoniką, na której dzięki fenomenalnej rozdzielczości wgląd w strukturę nagrania potrafi w pierwszej chwili oszołomić. Nie dość bowiem, iż jesteśmy w stanie objąć wzrokiem i kolokwialnie mówiąc ogarnąć zmysłami cały aparat wykonawczy, to nagle dostępujemy zaszczytu zrozumienia fenomenu bycia dyrygentem. Jednak nie chodzi bynajmniej li tylko o ekstatyczne wymachiwanie batutą, lecz o zdolność wyekstrahowania z kilkudziesięcioosobowego składu poszczególnych muzyków i ich mniej, bądź bardziej udanych partii. Mephisto udostępnia nam bowiem coś na kształt, posługując się fotograficzną analogią, dźwiękowego „zooma”, którego ogniskową sterujemy według własnych upodobań, czy też potrzeby chwili. Dzięki temu bez większych oporów jesteśmy w stanie nie tylko przebrnąć, co przede wszystkim zrozumieć geniusz kompozycji, które do tej pory, czy to ze względu na ich złożoność, czy też własne uprzedzenia omijaliśmy szerokim łukiem. Weźmy na ten przykład tzw. „współczechę” i nieco mniej melodyjne odłamy jazzu, po które sięgają jedynie co bardziej doświadczeni słuchacze. Nie mówię, żeby od razu rzucać się na jakieś karkołomne kompozycje w stylu „Wölfli-Kantata” Marcusa Creeda, bądź nawet free-jazzowe improwizacje rodem z „Improvised Music New York 1981” dream teamu w składzie Bill Laswell, Sonny Sharrock, Derek Bailey, Fred Frith, John Zorn, lecz na początek w zupełności wystarczy fenomenalny album „Henryk Górecki: Symphony No. 3 (Symphony Of Sorrowful Songs)” w wykonaniu Beth Gibbons (tak, tak, to właśnie ta pani z Portishead) i Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia pod dyr. Krzysztofa Pendereckiego. Chodzi jedynie o fakt przełamania i zanurzenia się w nieco mniej „komercyjnych” dźwiękach, których autentyczność i surowość nie tylko poszerzy nasze muzyczne horyzonty, co udowodni, że piękno niejedno ma imię.
Ponadto sposób prezentacji oferowany przez Mephisto wcale nie polega na dosłownym pokazywaniu palcem, czy też subiektywnej ocenie, na co powinniśmy w danym momencie zwracać uwagę. Gryphon jedynie ze stoickim spokojem serwuje nam pełnię informacji absolutnie nie ingerując tak w sposób, jak też tempo ich przyswajania i miejsce obserwacji. Nie stara się jak Antileon uatrakcyjnić i podkręcić atmosfery nagrania, nie pręży zalotnie muskułów a tym samym też nie próbuje nawet w najmniejszym stopniu pomóc tym realizacjom, które na ową pomoc po cichu pewnie liczą. To tak, jakby z poziomu mistrzowskich drużyn NBA (vide Antileon), czyli i tak będących poza zasięgiem reszty światowego basketu, awansować do jeszcze nieistniejącej ligi, w której „zwykłych” zawodników zastąpią ultra-doskonałe cyborgi, bądź odpowiednio zmutowane „klony” największych gwiazd. Absurd? Utopia? Możliwe, jednak Mephisto, będąc klasą sam dla siebie, stawia na transparentność i obiektywizm, które w jego wydaniu oznaczają po prostu prawdę.
Podsumowując powyższy zbiór wybitnie subiektywnych obserwacji i dygresji z przykrością muszę stwierdzić, iż wybór pomiędzy Antileonem EVO a Mephisto jest równie bolesny i na swój sposób kuriozalny, jak próba wytypowania tej jedynej z kultowego zdjęcia „The Supers” nieodżałowanego Petera Lindbergha. Niby jakbyśmy nie zdecydowali i tak będziemy w przysłowiowym siódmym niebie, jednak żal z niewybrania reszty podświadomie mąci pełnię szczęścia i błogość audiofilskiej nirwany. Całe szczęście pocieszający, przynajmniej z naszego punktu widzenia, jest fakt, iż na podobny dylemat mogą sobie pozwolić jedynie nieliczni szczęśliwcy, chociaż z drugiej strony … zarówno Państwu, jak i sobie samym życzymy tylko takich powodów do zmartwień.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Dzisiejsze wydarzenie nie miało na naszym portalu precedensu. O co chodzi? Otóż nigdy nie zdarzył się przypadek, aby w Soundrebels-owej samotni w jednym czasie pojawiły się dwie topowe konstrukcje jednego brandu. Ale nie w celach czasowego przetrzymania przed odbiorem przez dystrybutora, tylko jako próba zderzenia dwóch spojrzeń na tę samą muzykę przez pryzmat znacznych różnic cenowych, oraz jako skutek minimalnych i całkowicie pozbawionych jakiegokolwiek bytu produkcyjnych kompromisów. Jednakże zapewniam, nie było to szukanie tak zwanej dziury w całym, tylko może zabrzmi to jak czyste szaleństwo, ale akurat w moim przypadku chodziło o weryfikację, czy różnica w cenie pomiędzy stojącą na drugim stopniu podium portfolio marki Gryphon Audio stereofoniczną końcówką mocy Antileon, a tak zwanym numerem jeden, również stereofoniczną końcówką Mephisto, jest wytłumaczalna przyrostem jakości dźwięku. Jaka to kwota? Nie pytajcie, gdyż nie od dzisiaj wiadomo, że bezkompromisowość kosztuje. Jeśli mimo wszystko jesteście ciekawi, owe dane znajdziecie w stosownych testach poszczególnych komponentów. Zatem nie przedłużając tego monologu skupię się jedynie na będących punktem zapalnym dzisiejszego spotkania aspektach.
Idąc za informacjami producenta, Mephisto w ofercie pojawił się jako pierwszy. To był zbierający obecnie żniwo, z założenia pozbawiony ograniczeń finansowych projekt, który mimo siedmioletniego stażu na rynku nadal mówiąc kolokwialnie, psuje konkurencji krew. Niestety z racji, że brak oglądania się na koszty ma swoje reperkusje w cenie komponentu, trochę ratując od lat znany projekt i po trosze łatając znaczną dziurę w cenniku pomiędzy niżej stojącym w tamtym czasie modelem Diablo, kilka lat później została powołana do życia najnowsza odsłona mrocznego weterana – Antileona. To naturalnie zmusiło projektantów do cięcia kosztów w kilku strategicznych dla dźwięku miejscach, jednak nadal miał to być, a po tych kilku już latach istnienia wiemy, iż jest bardzo mocno stojący na straży jakości dźwięku produkt. Skąd to wiem? Na podstawie poczynionych testów. Jednak najbardziej dogłębne testy przedzielone nawet krótkim odstępem czasu są pewnego rodzaju ocenami korespondencyjnymi i nie pozwalają na złapanie najdrobniejszych z niuansów, dlatego też zadbaliśmy, aby na tapecie w jednym czasie pojawiły się obydwie, dla uniknięcia pisania czegoś z pamięci, przełączane w najkrótszym jaki można wygenerować czasie, duńskie konstrukcje.
Jako, że Antileon przybył pierwszy, rozpocznę od niego. Aplikacja numeru dwa z oferty Duńczyków w mój zestaw zaowocowała rzadko spotykaną energią grania całego przekroju pasma. Od najniższych rejestrów, przez środek, po wysokie tony, muzyka aż kipiała soczystością, drajwem i świetną witalnością. Dolny zakres przy pełnej kontroli trząsł moim pomieszczeniem, środek kreował „jak żywych” wokalistów, a wysokie tony nadawały całości zjawiskowej witalności i napowietrzenia. Przyznam szczerze, że sporo sprzętu u siebie przerzuciłem, ale z taką prezentacją spotkałem się tylko kilka razy. To była feeria niezapomnianych przeżyć. I nie było znaczenia, jaką muzykę włożyłem do napędu, bowiem począwszy od elektroniki, przez rock, po jazz i muzykę dawną, wszystkie nurty czerpały z tego śmiało mogę powiedzieć, zjawiska pełnymi garściami. Było mocno podczas sejsmicznych pomruków zespołów typu Massive Attack, jednak z pokazaniem, że ów dźwięk mimo swojej zjawiskowej energii cały czas wibruje, a nie leje się niczym lawa. Muzykalnie i do tego bardzo rozdzielczo na środku w zderzeniu z wszelkiego typu instrumentarium drewnianym i wokalizą – twórczość Jordi Savalla. I jakże fenomenalnie świeżo i swobodnie przy zawieszaniu, tak zawieszaniu, a nie sztucznym kreowaniu skrzących się perkusjonaliów i ogólnej atmosfery wydarzenia muzycznego. Nic tylko siedzieć i słuchać. Tym bardziej, że przytoczone niuanse znacznie poprawiły w domenie namacalności już świetnie wcześniej prezentowaną u mnie wirtualną scenę. Bez zderzenia się sam na sam, to co przeżyłem ciężko jest oddać w tekście, jednak dla uwierzytelnienia przywołanych zjawisk powiem tylko, że pierwszy raz po siedmiu latach w pełni satysfakcjonującego użytkowania końcówki mocy Reimyo, w ośrodku zarządzania ciałem zaiskrzyła mi myśl typu: a może by tak …? To było na tyle zaskakująco pozytywne uderzenie soniczne, że bez oglądania się na konsekwencje dla psychiki oświadczyłem dystrybutorowi, iż na Antileonie moja przygoda z Gryphonem nie może się zakończyć. Takim oto sposobem po kilku tygodniach dotarł dostojny Mephisto. I?
Kurczę, jakby to powiedzieć. Nie wiem na co liczyłem. Że zmiany będą na poziomie niuansów, Że nawet jeśli coś będzie znacznie lepiej, to gdzie indziej będzie gorzej. Naturalnie, przecież człowiek w swej próżności szuka jakiś podszytych cichymi marzeniami absurdalnych wytłumaczeń. Cóż oznaczają powyższe wymówki? Nie wiem, czy to jest dobra, czy zła wiadomość, bowiem jej pozytywny lub negatywny wydźwięk zależeć będzie od zasobności Waszego portfela. A przypominam, dopłata jest znaczna. Tak prawdę mówiąc nie interesuje mnie, jak odbierzecie tę opinię, ale z pełną świadomością stwierdzam, iż różnica w cenie pomiędzy obydwoma konstrukcjami jest w pełni uzasadniona. Powód? Prosty. To nie jest kosmetyczne potraktowanie jakości dźwięku, tylko jego całkowite przewartościowanie i to w każdym, powtarzam w każdym aspekcie. Począwszy od rozdzielczości, przez zwiększenie rozmachu budowania sceny, po znaczną poprawę mikro i makrodynamiki, a wszystko przy jeszcze wierniejszym prawdzie oddaniu każdego z podzakresów częstotliwościowych. Bas schodzi znacznie niżej, jest lepiej kontrolowany, co przekłada się na większą dawkę informacji. Środek dzięki plastycznie podanej artykulacji dostaje dodatkowej, tak poszukiwanej przez melomanów tkanki łączącej poszczególne nuty. Zaś najwyższe rejestry kreują nieprzebrane połacie przestrzeni. Jednym słowem, przesiadkę z Antileona na Mephisto można nazwać zjawiskiem, a nie drobną zmianą punktu widzenia. Nie będę w tym przypadku przytraczał konkretnych przykładów płytowych, gdyż mogłoby to być odebrane jako słodzenie i nadmierne nadmuchiwanie tekstu. Powiem tylko tyle, że to słychać już od pierwszego dźwięku. To jest dosłownie uderzenie nowym wymiarem jakości, a nie czarowanie tym, czy innym artefaktem. Czy tak wypada przesiadka u każdego producenta? Nie mam bladego pojęcia, gdyż nie dane nam było czegoś podobnego spróbować. Jeśli się kiedyś wydarzy, nie omieszkamy o tym wspomnieć Tymczasem, jeśli jesteście zainteresowani jedną z dwóch wspomnianych pozycji z oferty marki Gryphon Audio, a z jakiś powodów możecie mieć problem z wygenerowaniem dodatkowej gotówki na topowy model, nie powielajcie moich błędów, gdyż po takiej konfrontacji życie nie będzie już takie jak kiedyś. Zamęczą Was dylematy. Jeśli jednak środki płatnicze NBP nie są tematem spędzającym Wam sen z powiek, Mephisto wydaje się być jedyną droga do osiągnięcia stanu błogości podczas obcowania z muzyką.
Jacek Pazio