Opinia 1
Patrząc na historię naszego magazynu a dokładnie pojawiające się na jego wirtualnych łamach recenzje bez trudu można zauważyć pewną prawidłowość. Chodzi mianowicie o nieobecność urządzeń sygnowanych przez dawnych hegemonów Hi-Fi, a przynajmniej marek, które jeszcze w latach 80-ych i 90-ych ubiegłego tysiąclecia budziły przyspieszone bicie serc rodzimych audiofilów. Jednak owa absencja nie bierze się bynajmniej z naszej złej woli, lecz jest niestety odzwierciedleniem rynkowych realiów. Przez prawie cztery lata istnienia SoundRebels niestety nie udało nam się natrafić na nic z portfolio majorsów mogącego nawiązać równorzędną walkę z ofertą małych i przez to wyspecjalizowanych audiofilskich manufaktur. Niby w tzw. międzyczasie o zaawansowanym stereo przypomniał sobie i Denon (PMA-2500NE, DCD-2500NE) i Yamaha (Seria S2100, S3000) a nawet ekshumowano legendarnego Technicsa (m.in. seria R1), to o ile w pierwszych dwóch przypadkach dystrybutorzy mając do wyboru dostarczenie topowych produktów ww. brandów i coś zdecydowanie bardziej wysublimowanego każdorazowo wybierali opcję nr. dwa, to przy Technicsie tyle razy napotykaliśmy opór materii białkowej (czyli czynnika ludzkiego), że w końcu machnęliśmy ręką. W powyższym gronie brakuje jednak jeszcze jednej marki, która niejako nierozerwalnie kojarzy się ze zmianami ustrojowymi w naszym kraju i prawdziwym boomem na nieco wyższej klasy aniżeli diorowsko – kasprzakowskie domowe zestawy audio. Mowa oczywiście o Marantzu, którego nieśmiałe próby przebicia się na naszych łamach już odnotowaliśmy pod postacią zestawu słuchawkowego Sonus faber Pryma Carbon + Marantz HD-DAC1. Niby jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale skoro udało się z DACo-słuchawkowcem to cierpliwie wyczekiwaliśmy na odpowiednią chwilę i gdy taka nastała czym prędzej przygarnęliśmy na testy gorącą nowość – topowy odtwarzacz SA-10.
Patrząc na tytułowy odtwarzacz i starając się opisać jego wzornictwo, szczególnie w wersji szampańsko – złotej, w jakiej został dostarczony do naszej redakcji, uczciwie trzeba stwierdzić, że wygląda wprost obłędnie. Już z daleka widać, ze nie jest to budżetówka aspirująca do miana High-Endu, lecz flagowiec, który temu segmentowi został przeznaczony i z myślą o nim zaprojektowany. Trzyczęściowa, masywna ściana przednia składa się z dwóch zwężających się ku krawędziom łukowatymi krzywiznami profili i nieco jaśniejszego od reszty korpusu płata centralnego mieszczącego nie tylko szufladę napędu, przyciski funkcyjne i ukryty za czarnym akrylem wyświetlacz, lecz również biegnące wzdłuż krawędzi pionowych podświetlone na fioletowo-niebiesko listwy led. Uwagę zwraca gniazdo słuchawkowe z dedykowanym potencjometrem głośności.
Tył odtwarzacza aż bije po oczach naturalną „rudością” miedzianej blachy na której umieszczono zdublowane (RCA/XLR) wyjścia analogowe, standardowe wyjścia cyfrowe (Optical/Coaxial) i zdecydowanie bardziej imponującą baterię cyfrowych wejść w skład których wchodzą gniazda optyczne, koaksjalne i para terminali USB (typu A i B). Całości dopełniają we/wyjścia na zewnętrzne sterowanie i dwubolcowe (?) gniazdo IEC.
Od strony technicznej SA-10 jawi się niczym kamień milowy nie tylko w katalogu Marantza ale i wyznaczający, wskazujący kierunek w jakim powinna podążać branża, bowiem zamiast zdać się na łaskę i niełaskę tanich i na wskroś plastikowych napędów DVD-ROM zastosowano w nim zupełnie nowy i właśnie jemu dedykowany transport SACD-M3. Pozwala on na odtwarzanie nie tylko płyt CD/ SACD, ale również plików audio zapisanych na krążkach CD-R/RW i DVD-R/RW, jednak to dopiero początek atrakcji. Prawdziwy potencjał 10-ki drzemie bowiem w technologii Marantz Musical Mastering – Stream odpowiedzialnej za upsampling danych zarówno pozyskanych z napędu, jak i zewnętrznych źródeł cyfrowych do postaci DSD256 (11,29MHz) a następnie jego przetwarzanie i przesył do wyjść analogowych na drodze Marantz Musical Mastering – Conversion. Jakby tego było mało nad całością pieczę sprawują dwa dedykowane zegary (Dual Crystal Clock). Nie zabrakło również układów HDAM, w tym dedykowanych słuchawkom i zamkniętego w miedzianym sarkofagu transformatora toroidalnego.
Zanim przejdziemy do sekcji poświęconej brzmieniu pozwolę sobie jeszcze na kilka uwag natury użytkowej. Po pierwsze spieszę donieść, że błękitną iluminacje można oczywiście wyłączyć, co powinno ucieszyć spore grono naszych czytelników, którym ta kwestia spędzała sen z powiek. Niestety jest też zła wiadomość, gdyż wraz z gencjanową poświatą wygaszamy również wyświetlacz. Po drugie warto się przyzwyczaić, że Marantz na komendy wydawane czy to z pilota, czy z samego frontu reaguje z nazwijmy to dostojeństwem, czyli od naciśnięcia przycisku do momentu reakcji mija dłuższa chwila.
No i wreszcie najważniejsze, czyli jak SA-10 gra, bo nie da się ukryć, że gra i robi to z niewymuszonym dźwiękiem. Od razu zaznaczę, że pomimo tego, że mamy do czynienia z naszpikowanym najnowocześniejszymi technologiami flagowcem, przy projektowaniu którego korporacyjna księgowość została wysłana na team building na jakimś odludziu, próżno doszukiwać się w jego brzmieniu jakichkolwiek znamion wyczynowości. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć, gdyż wszystko jest na swoim miejscu i wszystko się zgadza, ale w momencie pojawienia się SA-10 w naszych recenzenckich zapowiedziach zaobserwowaliśmy pewne dość niepokojące objawy euforii i ewidentnego „pompowania” oczekiwań w stosunku do tytułowego odtwarzacza. Z biegiem czasu można było odnieść wręcz wrażenie, że oto na rynku pojawiło się coś, co rozniesie w perzynę jeśli nie wszystko, to przynajmniej większość z tego, co ludzkość do tej pory słyszała. Otóż drodzy Państwo proponuję czym prędzej spuścić z balonika powietrze i zejść na ziemię, bo może i na tle pozostałych członków rodziny Marantza SA-10 jawi się niczym Święty Graal, to czy tego chce, czy nie w świecie realnym będzie musiał się z mierzyć z konkurencją używają języka ringu „chodzącą w zdecydowanie cięższej wadze”. Mówiąc wprost i nie owijając w bawełnę oferta Marantza kończy się tam, gdzie co poniektórych nawet się nie zaczyna. Wszystko to piszę jednak nie po to, by 10-kę zdeprecjonować, co raczej urealnić pokładane wobec niej oczekiwania a tym samym zaoszczędzić ewentualnych rozczarowań.
Zacznijmy zatem od wspomnianego braku wyczynowości, gdyż zarówno w pierwszej, jak i w kolejnych chwilach odsłuchu trudno znaleźć w brzmieniu Marantza jakikolwiek aspekt wybijający się przed szereg i niejako zachęcający do skupieniu na sobie uwagi. Liczy się bowiem całość i spektakl jako taki a nie wyrwane z kontekstu dźwięki, czy partie pojedynczych instrumentów. Góra jest gładka i detaliczna, z odpowiednią ilością szczegółów i napowietrzenia. Informacje o akustyce pomieszczeń, w jakich dokonywano nagrań są czytelne, lecz zarazem nieprzesadzone. Nie przypominają znanych z samplerów hangarów i dworcowych poczekalń niekończących się pogłosów, szmerów i innych bliżej nieokreślonych atrakcji. Tutaj wszystko jest konkretne, precyzyjnie kreślone dość cienką i pewnie prowadzoną kreską płynnie przechodzącą w równie wyważoną średnicę i konturowy, nieźle zróżnicowany bas. Do głosu dochodzi też zaimplementowana w trzewiach technologia i upsampling wszystkich strumieni do postaci DSD256 i pewne może niezbyt oczywiste, lecz na dłuższą metę zauważalne uśrednienie przekazu. Niby różnice między CD a SACD i wysokorozdzielczymi plikami dsf / dff są słyszalne, to jednak różnica ani nie poraża, ani tym bardziej nie jest kolosalna. Ot, jest lepiej, ale wszystko w granicach rozsądku. Dla porównania tylko dodam, że odnotowane podczas odsłuchów Marantza zmiany nie miały intensywności i skali tych, jakie mogę na co dzień wyłapywać przy użyciu mojego dyżurnego Ayona CD-35. Japończyk w porównaniu z Austriakiem wypadał w sposób zdecydowanie bardziej stonowany i zachowawczy. Nie był ani tak dynamiczny, nasycony, czy rozdzielczy, ale w spokoju i zrównoważeniu zaobserwować można było ewidentną konsekwencję – pomysł na muzykę.
W takiej właśnie konwencji stoickiego spokoju wybornie prezentowała się np. klasyka. Album „Mozart: Violin Concertos Nos 1, 5 & Sinfonia concertante” Vilde Frang czarował nieco obniżonym środkiem ciężkości a przez to skupiał uwagę słuchaczy na wydarzeniach w środku pasma i przyjemnie masował trzewia basowymi pomrukami. Rozdzielczość przy tak wieloplanowej realizacji była na zadowalającym poziomie i trudno byłoby się do czegoś przyczepić, gdyby nie bezpośrednie porównanie z droższą konkurencją jasno pokazujące, że w tej materii można osiągnąć „nieco” więcej. Pytanie tylko, czy do takiego porównania w przypadku Marantza w większości przypadków dojdzie, bo na tle niżej urodzonego rodzeństwa prezentuje się niczym Pendolino przy kolejce Piko, za to w przypadku również znajdującego się w dystrybucji Horna dyskofonu Audio Research CD6 perspektywa konieczności dołożenia kolejnych 20 tys. PLN nader skutecznie ostudzi zapał odwiedzających firmowe salony klientów.
Na nieco bardziej spontanicznym a zarazem ograniczonym do niewielkiego składu jazzie SA-10 stawiał na możliwie homogeniczny i spójny przekaz z delikatnie zawoalowaną górą tonizującą poczynania dęciaków i przyjemnie zaokrąglonymi najniższymi tonami dającymi sekcji rytmicznej spore pole do popisu. „Change Of The Century” Ornette Colemana wypadło na tyle dystyngowanie i rzekłbym nawet bezpiecznie, że z Marantzem w torze z powodzeniem nadawało się jako „podkład” do rodzinnego, niedzielnego obiadu. Wystarczyło tylko nieco zejść z głośnością i całość stworzyła niebanalne, lecz dalekie od wymagającego skupienia tło muzyczne. Przestrzeń mieszkalną wypełniała wtenczas muzyka stanowiąca coś na kształt jednego z elementów wystroju, klimatu tamże panującego.
Marantz SA-10 to bez wątpienia najbardziej zaawansowany technologicznie i najlepszy pod względem brzmieniowym odtwarzacz japońskiego producenta. Nie dość, że jest w stanie zagrać praktycznie wszystko, co tylko zapiszemy na srebrnych krążkach, to z dziecinną łatwością poradzi sobie również z dostarczonymi do jednego z wielu cyfrowych wejść jakimi dysponuje strumieniami danych. W dodatku za każdym razem odczytanym bitom zafunduje kurację upsamplingu do postaci DSD, którą dodatkowo możemy wedle własnego widzimisię modelować udostępnionymi przez producenta filtrami. Wygląda przy tym tak, że gdyby nie dość mało wysublimowane błękitne podświetlenie (czyżby ukłon w stronę miłośników Shanlinga) spokojnie można byłoby go stawiać np. obok podstawowych modeli Accuphase’a i wybór między nimi wcale nie byłby taki oczywisty. Dlatego też chociażby z czystej ciekawości warto wziąć SA-10 na weekend do domu i na spokojnie zweryfikować, czy spokój i liniowość prezentacji jakie reprezentuje nie są właśnie tym, czego w muzyce szukamy.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Accuphase DP-410; Ayon CD-35; Musical Fidelity Nu-Vista CD
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Lumin U1
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– DAC: Cayin iDAC-6
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Audio Analogue Maestro Anniversary
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform; Thixar Silence Plus
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Patrząc na bohatera dzisiejszej recenzji gołym okiem widać iż ni mniej ni więcej, ale będziemy dywagować o swojego rodzaju ikonie audiofilizmu. Ktoś jest przeciw? Mam nadzieję, że nie. Jednak jeśli jakiś osobnik w swojej nieomylności twierdzi, iż takie określenie zarezerwowane jest tylko dla segmentu High End-u, według mnie nie za bardzo wie, o czym mówi i nie mam zamiaru krzyżować z nim szpad. Zatem pomijając tych niezorientowanych gdybym zapytał Was, co wspólnego ze światem motoryzacji – dla przykładu weźmy marki Mercedes i Volkswagen – ma będący naszym hobby świat audio, po ostatnimi czasy modnych wspólnych projektach obydwu działów gospodarki nasuwa się jedna, bardzo prosta odpowiedź. Oczywiście temat nagłośnienia przez kwiat marek High Endu topowych wersji czterokołowych bolidów zwanych samochodami. Jednak gdy po tak banalnej odpowiedzi jeszcze raz zapytam: „To wszystko?”, kolejna odpowiedź wydaje się być wielkim znakiem zapytania. Tymczasem, jeśli ktoś choćby minimalnie orientuje się w osiągnięciach tytułowej marki, z łatwością odpowie, że chodzi o nic innego, jak o jej przysłowiowy „Palec Boży”. Nadal nie wiecie o czym prawię? Już wyjaśniam. To nie są moje urojenia, gdyż podobnie jak w przypadku marek motoryzacyjnych proces doszlifowania pojazdów pod kątem osiągów przejmują wyspecjalizowane stajnie typu AMG i Carmann, tak japońskiego Marantza natychmiast łączymy z Kenem Ishiwatą. I choć prezentowana dzisiaj nowość Japończyków nie nosi stosownej końcówki „KI” w oznaczeniu modelu, z doniesień prasowych wiadomo, iż wspomniany sensei jest ojcem wielu rozwiązań układów wewnętrznych tego przedsięwzięcia. Zatem gdy trochę na około, ale temat dzisiejszej rozprawki został znacznie przybliżony, mam przyjemność zaprosić wszystkich na kilka akapitów o najnowszym dziele marki Marantz w postaci odtwarzacza CD/SACD o symbolu SA-10, którego dystrybucją na naszym rynku zajmuje się warszawski Horn.
Tytułowe źródło, jak przystało na przykładającego duże znaczenie do fantastycznej prezentacji Japończyka jest typowym przykładem udanego połączenia ognia z wodą. Jak to możliwe? Poroszę spojrzeć na załączone fotografie a Waszym oczom z jednej strony ukaże się emanujący bogactwem odcień szampańskiego złota obudowy, a z drugiej mimo dostępności większości funkcji z poziomu przedniego panelu dostajemy bardzo spokojny projekt wizualny. Począwszy od frontu zauważamy, iż przy podziale na trzy płaszczyzny do celów użytkowo-informacyjnych wykorzystano jedynie jego centralną część. Zewnętrzne zaś łamiąc potencjalną monotonność płynnym łukiem odchylają się ku tyłowi. Ale to nie koniec zabiegów wizualnych, gdyż wykonany techniką frezowania wyraźny podział na trzy parcele postanowiono podświetlić na ekstrawagancki błękit. Trochę odważnie, nie sądzicie? Ale zawczasu uspokajam, mimo dużych obaw, w bezpośrednim kontakcie pomysł prezentuje się bardzo korzystnie. Uzupełniając pakiet danych o centralnym panelu obsługi należy wspomnieć jeszcze o zaimplementowanym w jego centrum, uzbrojonym w cztery przyciski okienku informacyjnym, znajdującej się tuż nad nim szufladzie dla srebrnych krążków i kilku okrągłych włącznikach wespół z gniazdem słuchawkowym tuż pod nim. Gdy przeniesiemy wzrok na awers urządzenia, naszym oczom ukaże się znana z wszystkich namaszczanych przez Kena I. urządzeń, bogato wyposażona miedziana płaszczyzna pleców. Znajdziemy tam zestaw wejść i wyjść cyfrowych w standardzie COAXIAL, OPTICAL i dwóch rodzajach USB, terminale wyjścia analogowego w odmianie RCA/XLR i gniazdo zasilania. Jak widać, niby minimalizm, ale w pełni satysfakcjonujący nawet najbardziej wymagającego audiofila.
Jak wspominałem we wstępniaku, prezentowany dzisiaj model Marantza mimo, że w nazewnictwie nie posiada stosownego exlibrisu Kena Ischiwaty, jest jego najnowszym dzieckiem. To zaś już na starcie sprawia, iż porzeczka oczekiwań przez wielu fanów zostaje zawieszona bardzo wysoko. Oczywiście poziom na jakiej się znajduje w dużej mierze zależy od wtajemniczenia konkretnego odbiorcy, jednak jakby na to nie patrzeć, oczekiwania świata audio sprecyzowane są w domenie dużych. Na szczęście mój poziom odniesienia jest na tyle wyrafinowany, że bez najmniejszej emocjonalnej zadyszki pozwolił patrzeć na poczynania pretendenta do laurów, a to sprawiło, iż w każdej minucie testu byłem w stanie zachować zimną krew. Zatem, jak wypadła SA- dziesiątka? Rozpocznę od oceny na wyjeździe, czyli wizycie w Warszawskim Klubie Audiofila i Melomana. To jest mój zwyczajowy ruch, gdyż pozwala mi spojrzeć na opiniowany komponent przez pryzmat tak tańszych, jak i droższych konkurentów. Rozpoczynając miting od walorów szampańsko-złotego Japończyka na starcie zwracam uwagę na przemyślany dobór współpracującej z nim elektroniki. I nie jest to podyktowane li tylko jej jakością – oczywiście to również jest bardzo istotne, ale także osadzeniem w masie i barwie. Dlaczego? Ano dlatego, że gdy w KAIM-ie Marantz wypadł nieco zbyt zwiewnie i jasno, co musieliśmy korygować stosownym okablowaniem, to w starciu domowym zdawał się być trochę zbyt ciemny. Oczywiście specjalnie przejaskrawiam obydwa przypadki, ale tylko w celu wyraźnego pokazania jego prawdziwego „ja”, a nie rytualnego punktowania niedociągnięć sonicznych. Nie będę rozpisywał się na temat przygody klubowej, tylko w telegraficznym skrócie powiem, że po próbie kablowej synergizacji z zastanym systemem przekaz nabrał duży pakiet oznak przyjazności w odbiorze, ale kosztem odczucia pewnej matowości. Niestety, tak już jest, że jeśli dostrajaniem systemu walczymy o barwę i masę, w konsekwencji tracimy na jego wyrazistości. Tak już jest i należy się z tym pogodzić. Ale jak wiemy, regułę zawsze potwierdza wyjątek, a ten spełniając wszelkie założenia miał miejsce podczas mojej odsłony recenzji. O co chodzi? To może wydać się niedorzeczne, ale kluczowym słowem jest rozdzielczość. Ale nie często określane jako rozdzielczość rozjaśnienie, tylko zwiększenie witalności dźwięku poprzez dodanie do niego dodatkowego pakietu informacji. I taki właśnie przypadek miał miejsce podczas oceniania dzisiaj opisywanego Marantza w rozgrzewkowej kompilacji z prawie szczytowymi kablami amerykańskiej marki Transparent OPUS. To było co prawda trochę trącające mezaliansem, ale prawdziwe pięć minut tytułowej japońskiej SA – dziesiątki. Bez najmniejszego rozjaśnienia, czy przyciemnienia tylko świeżość, muzykalność i energia do grania sprawiły, że po raz kolejny od dechy do dechy z dużym zainteresowaniem przesłuchałem kilka do znudzenia ogranych płyt. I co ważne, byłem tym odsłuchem bardzo pozytywnie zaskoczony, żeby nie powiedzieć w pełni ukontentowany. Ale zejdźmy na ziemię i skupmy się na tym, jak na tle kilku przykładów płytowych testowany odtwarzacz płyt kompaktowych wypadł w mojej konfiguracji kablowej. Jak zaznaczyłem kilka strof wcześniej, w domowym starciu ciężar muzyki przesunął się o pół tonu niżej. To w przypadku osobistego stawiania na ciężar i mocne osadzenie w barwie słuchanej muzyki nie rodziło większych problemów, jednak dla pełnej satysfakcji podmieniłem set drutów sygnałowych z japońskich Hijiri na angielskie Tellurium Q. W efekcie dostałem zastrzyk światła na scenie, nieco szybkości i za sprawą gładkich anglików szczyptę homogeniczności. Jednego, czego na tym pułapie cenowym przywołanego okablowania nie udało się całkowicie wyeliminować, to podobnie do wizyty w klubie uczucie ograniczenia otwartości. Na szczęście po szybkiej akomodacji ów niuans odchodził w niepamięć, ale będąc rzetelnym nie mogę o tym nie wspomnieć. Na pierwszy ogień poszły realizacje CD, których godnie reprezentowała Christina Pluhar z krążkiem ”Via Circus”. Miłośnicy tego rodzaju muzyki wiedzą, że w tym dziele główną rolę odgrywa kontratenor w osobie Philippe’a Jaroussky’ego. I wiecie co, może ze względu na minimalne ograniczenia blasku nie był to idealnie dorównujący mojemu źródłu pokaz, ale przy pełnych ekspresji, śpiewanych całym zasobem płuc frazach wokalnych Philippe’a kilkukrotnie udało mi się osiągnąć bardzo ciekawy stan emocjonalny, a to po przywołaniu codziennego wzorca nie jest łatwym zadaniem. Przyglądając się sonicznemu rysowi tego krążka wspomnę jeszcze o instrumentarium, które mimo kablowej kalibracji nadal zdradzało oznaki większego ciężaru i odczuwalnego lekkiego chłodu. To zaś powodowało, że gdzieś w ferworze walki z przeciwnościami losu typu „ograniczona otwartość grania” trochę gubiłem końcówki wybrzmień poszczególnych źródeł dźwięku. Ale przypominam, konfrontujemy urządzenia, które dzieli trzykrotność ceny, dlatego analizując mój opis proszę dobrać odpowiednie filtry. No dobrze, muzyka dawna w dobrej realizacji dla wielu jest ciężkim orzechem do zgryzienia, dlatego na kolejną potyczkę wybrałem coś z lekkiego rocka, czyli grupę Coldplay z kompilacją „Parachutes”. I proszę. Nagle okazało się, że ten rodzaj muzyki wspomniane wcześniejsze bolączki omijał szerokim łukiem i tandem Marantz/Reimyo czerpał ze sznytu grania tego pierwszego pełną soniczną piersią. Cięższe gitary i stopa spychając na bok wrażenie krótszego wydźwięku ewidentnie pokazywały, że nie są jedynie chwilowo pojawiającymi się generatorami fal akustycznych, tylko pełnoprawnymi uczestnikami tego muzycznego przedsięwzięcia. Owszem, wnikliwe porównanie jeden do jedngo z moją dzielonką nadal pokazało pewien jakościowy dystans pomiędzy sparingpartnerami, ale w tym przypadku było to zdecydowanie mniej odczuwalne. Po kilku podobnie wypadających pytach z materiałem 44.1 kHz. przyszedł czas na słuchanie muzyki z protokołu SACD. To podejście rozpoczął Jordi Savall i jego aranżacja pieśni do Sybilli w oryginalnej pisowni zatytułowana „El Cant De-La Sibil-La” . To, jak zdajecie sobie sprawę, po raz kolejny była wymagająca wyrafinowania od sprzętu muzyka dawna, jednak w tym przypadku za sprawą sposobu zapisu i odczytu materiału muzycznego (SACD) otrzymałem zdecydowanie większy realizm bycia w kubaturze sakralnej. Tak prezentowany świat zdawał się mówić, że projekt muzyczny Jordiego dzieje się tu i teraz , a nie jest sztucznie odgrzewanym kotletem. Co więcej, dotychczas nie opisywane przeze mnie tematy budowania wirtualnej sceny tak w głąb, jak i w szerz teraz bardzo mocno zbliżyły się do tego co potrafi mój cedek. Ale fani formatu SACD wiedzą, że taki bonus jest tutaj standardem, dlatego też bez względu na osobisty, nie do końca sprecyzowany do niego stosunek sądzę, iż z takimi gratisami ma przed sobą świetlaną przyszłość, co wydaje się wróżyć powrót potrafiących rozkodować gęste pliki źródeł, których przedstawicielem jest testowany dzisiaj Marantz SA-10.
To był bardzo owocny w kilka zaskakujących spostrzeżeń test. Mam nadzieję, że przytoczone wnioski pozwolą trafnie określić, czy to jest temat dla Was, czy należy próbować gdzie indziej. Co wydaje się być determinującym, to odpowiednie sprecyzowanie walorów brzmieniowych potencjalnej układanki, gdyż Marantz jak kameleon bardzo łatwo potrafi zmieniać ubarwienie swoich szat. Gdy w założeniach przed-testowych wydawało się, że tak w klubie, jak i u mnie wyniki powinny się pokrywać (oba zestawienia są bardzo muzykalne), w konsekwencji dążenia obydwu układanek do barwy z całkowicie innego bieguna SA-10 raz wypadł zbyt szczupło, a raz nieco ciemno. To oczywiście nie przeszkodziło w dostrojeniu dźwięku do mieszczącego się w ramach oczekiwań kanonu barwowego, ale jak zawsze okraszone zostało pewnymi przywarami. Dlatego po raz kolejny zwracam uwagę na potraktowanie sprawy bardzo poważnie, a wówczas już na starcie dźwięk będzie na tyle ciekawy, że ostateczny drobny szlif okablowaniem nie spowoduje niechcianych artefaktów. A gdy tak się stanie, już format CD pozwoli na pełną asymilację z prezentowanym światem muzycznym, a tak hołubiony przez wielu melomanów protokół SACD z pewnością będzie w stanie Was tam przenieść.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Horn
Cena: 29 995 PLN
Dane techniczne:
Obsługiwane częstotliwości:
– USB-B: DSD 2.8 – 11.2 MHz /1 bit; PCM 44.1 – 384 kHz / 16 – 32 bit
– Coaxial/Optical: 44.1 – 192 kHz / 16 – 24 bi
Obsługiwane formaty audio (USB-A): dsf / dff (2.8-5.6 MHz), WAV (44.1 – 192 kHz), FLAC (44.1 – 192 kHz), ALAC (44.1 – 96 kHz), AIFF (
44.1 – 192 kHz), MP3, WMA, AAC (44.1 – 48 kHz/32 – 320 kbps)
Pasmo przemnoszenia:
– SACD: 2 Hz ~ 60 kHz (-3 dB)
– CD: 2 Hz ~ 20 kHz (±1 dB)
Odstęp sygnał/szum (S/N Ratio):
– SACD: 112 d B
– CD: 104 dB
Dynamika:
– SACD: 109 dB
– CD: 98 dB
Całkowite zniekształcenia harmoniczne(THD):
– SACD: 0.0008 % (1 kHz)
– CD: 0.0015 % (1 kHz)
Separacja między kanałami:
– SACD: 105 dB
– CD: 100 dB
Wejścia cyfrowe: Optical, Coaxial, USB-A, USB-B
Wyjścia cyfrowe: Optical, Coaxial
Wyjścia analogowe: para XLR, para RCA
Wyjście słuchawkowe: 140 mW @ 600 Ω / 330 mW @ 250 Ω / 710 mW @ 100 Ω
Pobór mocy: 50 W (0.3 W w trybie Standby)
Wymiary (S x W x G): 440 x 419 x 127 mmm
Waga: 18.4 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ, Transparent OPUS
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA