1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Neat Acoustics Ultimatum – XL10

Neat Acoustics Ultimatum – XL10

Link do zapowiedzi: Neat Acoustics Ultimatum XL10

Opinia 1

Śmiem twierdzić, iż rynek zaawansowanego audio bez najmniejszego problemu można podzielić się na kilka podgrup. Nie wiem jak w Waszym rankingu, ale w moim bezapelacyjnie znalazłyby się trzy. Najważniejszą jest od lat brylująca na szczytach rozpoznawalności – nie wnikam, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy – tak zwana strefa starych wyjadaczy. Kolejną, są co jakiś czas wyskakujące jak królik z kapelusza, niestety tylko na krótszą lub dłuższą chwilę, ale z bardzo pozytywnym feedbackiem od odbiorców, kilkustrzałowe byty. Jednak najważniejszą dla zwykłego Kowalskiego, czyli dla bezapelacyjnie największej grupy miłośników dobrej jakości dźwięku, jest tak zwana grupa środka. W jej skład wchodzą marki, które bez siłowego dążenia do medialnego poklasku każdym modelem ze swojego portfolio oferują klientowi solidne podejście do swoich konstrukcji, tak od strony jakości technicznej, jak i sonicznej. Takim też rodowodem z powodzeniem może się pochwalić dzisiejszy producent. Nie szuka chwilowego, nawet największego szumu wokół siebie, tylko dbając o długoterminową egzystencję na tym trudnym rynku stawia na wiedzącego o co chodzi w obcowaniu z dobrej jakości muzyką, wyedukowanego melomana, a nie skaczącego z przysłowiowej gałęzi na gałąź, rozdygotanego emocjonalnie audiofila. Kogo mam na myśli? Oczywiście to zdradza tytuł dzisiejszego testu. Chodzi o pochodzącą z Wysp Brytyjskich, od lat zadomowioną w Polsce markę Neat Acoustics, która ostatnimi czasy postanowiła pokazać, na co w materii jakości oferowanego dźwięku ją stać i zaprojektowała dostarczoną do naszej redakcji przez warszawskiego dystrybutora Morse Music flagową konstrukcję Ultimatum XL-10.

Tytułowe Brytyjki to smukłe i wysokie, bo mogące pochwalić się ok.150 cm wysokości, skrzynki. Ich budowę można określić jako pewnego rodzaju kanapkę, gdyż główną konstrukcję z 18 mm sklejki brzozowej, na którą w górnej części frontu i na całej połaci górnej płaszczyzny nałożono panele z MDF-u dzierżące głośniki. Ale to dopiero początek ciekawostek. Otóż rzeczonym kolumnom śmiało można nadać status konstrukcyjnej bezkompromisowości. Tak tak, panowie z malowniczej miejscowości Teesdale planując pochylić się nad swoimi flagowcami poszli na całość. To zaś oznacza, że po pierwsze główny zestaw przetworników skonfigurowali na nałożonym na przedniej ściance jako dodatkowe usztywnienie konstrukcji panelu, w układzie D’Appolito – symetryczne ustawienie głośników średniotonowych i basowych wokół wysokotonówki. Po drugie widoczna sekcja basowa wspomagana jest ukrytymi za wooferami ich bliźniakami które pracują w układzie izobarycznym. Zaś trzecim tematem jest zastosowanie dodatkowej pary super-tweeterów na górnej płaszczyźnie kolumn. Tak uzbrojone od przodu i od góry panny w celu uzyskania odpowiedniej jakości niskich tonów poddano wentylacji dwoma portami bass-reflex w górnej i dolnej części pleców. Gdy doszliśmy z opisem do rewersu, jestem zobligowany nadmienić, iż znajdziemy na nim również istotne dla wielu z Was, podwojone terminale kolumnowe. Zaś wieńcząc pakiet technikaliów wspomnę, iż będące punktem zapalnym dzisiejszego spotkania paczki posadowiono na wyposażonej w regulowane kolce, rozchodzącej się w kształcie czterech łap, solidnej platformie. Przyznacie, że jest potencjał. Jaki? Po odpowiedź zapraszam do kolejnej części tekstu.

Powiem szczerze, że zasięgając informacji o naszych bohaterkach od dystrybutora podczas ich aplikacji w tor testowy mocno zastanawiałem się, co z tej baterii dziewięciu membran wyniknie. W teorii podobny, izobaryczny układ sekcji basowej mam w stacjonujących u mnie na co dzień Dynaudio Consequence’ach, ale co innego jest być już po osobistej weryfikacji takiego rozwiązania, a co innego czerpać wiedzę o jakości podobnego technicznego tweaku od przedstawiciela handlowego. Na szczęście nieco potwierdzając moje dywagacje ze wstępniaka o swego rodzaju standardowości dobrej prezentacji muzyki przez konstrukcje podobnych do tytułowej, marek tak zwanego środka, kolumny Neat Acoustics Ultimatum XL-10 pokazały się z jak najlepszej strony. Chodzi mianowicie o swobodę prezentacji. Zastosowana ilość głośników nie była nastawiona na bezpardonowy atak na słuchacza, tylko oferując nieskrepowanie dźwięku miała za zadanie go do siebie przyciągnąć. To było tym bardziej ciekawe, że bas znakomicie kontrolowany emanował świetną energią. Środek przyjemnie, bo soczyście prezentując brylujące w tym paśmie informacje zawarte na płytach, idealnie oddawał bliskie prawdy na żywo realia muzyczne, a góra bez wychodzenia przed szereg dobrze dopełniała całość pakietem istotnych dla muzyki artefaktów z oczekiwanym przeze mnie jej oddechem włącznie. Jednym słowem, dałem się kupić Angielkom już podczas pierwszego krążka, jakim okazał się być energetyczny jazz spod znaku EST „Strange Place For Snow”. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, iż jakiekolwiek zaburzenie mocnego, bo nasączonego prężnym basem rytmu praktycznie każdego kawałka z portfolio tego zespołu kończy się spektakularną klapą. Tymczasem wyartykułowane zalety zwarcia, a przy tym spora dawka masy dolnego pasma pokazały, że nie tylko nic a nic nie straciłem na pewnego rodzaju artystycznej agresji zawartej w twórczości tej grupy, ale dodatkowo dzięki dobremu wyważeniu barwowemu i swobodzie prezentacji nawet na moment nie złapałem siebie na szukaniu dziury w całym. Mimo, że to była przecież próba testowa, a nie zabicie wolnego czasu. I nie było znaczenia, czy swoje trzy grosze prezentował frontman obsługujący dostojnie zaprezentowany fortepian, energicznie wtórujący mu wirtuozerią szarpnięć naciągniętych na gryf strun kontrabasista, czy nadający rytm kotłem i świeżość całości wszelakimi przeszkadzajkami bębniarz, całość tętniła wymaganym dla tego rodzaju muzyki, dla mnie na szczęście samoczynnie wciągającym mnie w swój wir, a nie siłowo zmuszającym do zaliczenia odsłuchu płyty, rytmem. Tylko tyle i aż tyle. Owszem, ktoś może oczekiwać większego uderzenia dźwiękiem przez tak duże kolumny i stwierdzi, że to nie jego bajka. Tylko wówczas w moim odczuciu odbije się to utratą lotności muzyki, co na dłuższą metę zabierze nam z obcowania z nią wiele przyjemności. Tak, przeżyjemy ją mocniej, jednak czy w sposób oczekiwany? Na to pytanie po osobistej konfrontacji każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Dla mnie ich wartością nadrzędną jest brak niechcianej agresji, za co tak prawdę mówiąc najbardziej je polubiłem.
Przejdźmy do kolejnego ciekawego punktu, czyli prezentacji partii wokalnych. W tej roli wystąpiła znana z moich tekstów Koreanka Youn Sun Nah z krążkiem „Voyage”. Soczystość jej głosu w połączeniu z podaniem najdrobniejszych niuansów gardłowych podczas generowania praktycznie każdej zgłoski tylko potwierdziły świetne przygotowanie zestawu testowego do oddania tak ważnych dla nas smaczków, co często dla wielu z nas jest podstawowym warunkiem być albo nie być dla danej konfiguracji. Oczywiście na bazie obserwacji brzmienia zespołu EST chyba nikt nie zdziwi się, gdy zdradzę, iż w tym samym, pełnym ważnych dla nas wartości sonicznych duchu pokazał się cały, przecież umożliwiający tak znakomitą prezentację umiejętności wokalnych artystki, skład muzyków. To jest wpisane w kod DNA tych konstrukcji, dlatego również to podejście zaliczam do udanych.
Na koniec nie pozostało mi nic innego, jak rzucić owo swobodne, pełne najdrobniejszych akcentów granie na głęboką wodę słabo zrealizowanego materiału Deep Purple „Machine Head”. Powodem była obawa o mnie przypadające do gustu, ale dla wielu być może zbyt lekkie traktowanie odtwarzanego materiału. Czasem słabym realizacjom trzeba zwyczajnie pomóc, nawet lekko go muląc, czego tytułowe XL-10 nie miały w naturze, a na co często liczą stare produkcje rockowe. Tymczasem już znany wszystkim utwór „Dym Na Wodzie” z rozpoznawalnymi przez praktycznie każdego, nawet początkującego melomana, gitarowymi riffami, znakomicie pokazał, że co jak co, ale energii na tle reszty zespołu im nie brakowało. Zabrzmiały z pazurem, do tego z fajną mocą już na starcie ustawiając odbiór reszty prezentacji. Nie mówię, że bezwzględnie najlepszej jaką udało mi się usłyszeć w moim sanktuarium, ale bez dwóch zdań w odniesieniu do sposobu grania opiniowanego zestawu, idealnie skrojonej jako zachęcającej, a nie zmuszającej nas do obcowania z muzyką. Czy to źle, że nie było bezpardonowo? Bynajmniej, gdyż akurat ja hołubię serwowanej przez Neaty prezentacji. A jeśli ktoś ma inne upodobania, zwyczajnie poszuka swojego soundu gdzie indziej. Tylko przypominam. Najpierw niech zweryfikuje moje obserwacje ze swoimi oczekiwaniami. Inaczej może stracić szansę na fajną konfigurację.

Jak można wywnioskować z powyższego testu, Neat Acoustics Ultimatum XL-10 mimo swoich gabarytów okazały się być oazą przyjemnych doznań muzycznych. Zastosowanie przez inżynierów aż dziewięciu przetworników miało jedno zadanie, sprawić nam przyjemność jakością, a nie nachalnością odtwarzanego materiału. To był cel nadrzędny, który według brytyjskiej myśli technicznej wymagał zastosowania wymienionych w akapicie o budowie, kilku znakomicie znanych całej branży, jednak podnoszących koszty produkcji rozwiązań. W tym przypadku mieliśmy do czynienia z modelem flagowym, zatem nie było problemu z wprowadzeniem ich w życie. Czy to jest propozycja dla każdego? Jak można wynieść z moich dywagacji, prawie. Dlaczego? Otóż owo prawie jest pokłosiem dobrej znajomości rynku audio, w którym oprócz podobnych do mnie miłośników piękna w muzyce, brylują często szukający w niej pewnego rodzaju notorycznej brutalności, zatwardziali buntownicy. Niestety w momencie braku danych zapisanych na srebrnych krążkach model XL-10 nie zaoferuje nam niechcianej burzy. To nie w jego stylu. Reszta zainteresowanych, czyli zdroworozsądkowo podchodzący do kwestii wyważenia agresji i miłości w muzyce osobnicy raczej będą ukontentowani.

Jacek Pazio

Opinia 2

Może jak na wstępniak, to dość odważna, dyskusyjna, niezbyt „poprawna politycznie” i mocna a zarazem wybitnie subiektywna konstatacja, jednak śmiem twierdzić, iż tak w życiu, jak i w branży audio wcale nie trzeba znać się na wszystkim i wszystko umieć zrobić samemu. Zdecydowanie rozsądniej skupić się na tym, w czym czujemy się pewnie, jesteśmy dobrzy i owe umiejętności doskonalić a pozostałe dziedziny zostawić fachowcom. Niestety czasem tak bywa, że ambicje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem i mamy do czynienia z sytuacją w jakiej jeszcze do niedawna, skupiając się li tylko na markach ze Zjednoczonego Królestwa, przed nader udanym mariażem z Focalem znajdował się Naim, a cały czas walczą z materią Linn, czy Rogers. O ile bowiem Naim i Linn od dawien dawna cieszyli się uznaniem jeśli chodzi o elektronikę, to już ich kolumny gościły w systemach jedynie najwierniejszych akolitów. Z kolei Rogers w kolumnach radzi sobie świetnie, natomiast jego integra … I w tym momencie na scenę wchodzą firmy trzecie, które korzystając z nadarzającej się okazji oferują własne produkty wręcz idealnie dopasowane do takich sytuacji, a więc będące swoistym panaceum na powyższe bolączki. Do grona owych „ratowników” śmiało można zaliczyć działające od 1989 r. w niewielkim Teesdale, nieopodal Barnard Castle (północna Anglia), założone przez Boba Surgeonera przedsiębiorstwo Neat Acoustics. Coś Państwu ta nazwa mówi? Nie? To nic nie szkodzi, choć z drugiej strony to nieco niepokojące, gdyż na przestrzeni ostatnich kilku(nastu?) lat miała ona, z tego co pamiętam, przynajmniej dwóch polskich dystrybutorów, przy czym jakiś czas temu (szybki research wykazał … okrągłą dekadę, czyli rok 2010) sam byłem nader szczęśliwym posiadaczem przeuroczych, filigranowych podłogówek Motive One, jak i przez dłuższą chwilę gościłem arcyciekawe monitory Ultimatum MFS. Mniejsza jednak z tym, gdyż zdecydowanie bardziej istotną kwestią jest fakt, iż to właśnie Neaty nader często pojawiały się nawet w iście monoteistycznych systemach ortodoksyjnych psycho-fanów Naima. Czas jednak nie stoi w miejscu, Naim znalazł swoją „drugą połówkę” a Neat …nowego dystrybutora – stołeczny Morse Music. Nie musze chyba dodawać, iż tego typu roszady wywołują oczywiste działania mające na celu tzw. zaistnienie w branżowym środowisku a co za tym idzie pojawienie się tu i ówdzie. Zamiast jednak mozolnie wydreptywać ścieżki drobnymi kroczkami startując z dołu oferty i potem sukcesywnie piąć się po szczeblach firmowego cennika, ekipa Morse’a postanowiła pójść po przysłowiowej bandzie i zacząć z wysokiego C dostarczając do naszej redakcji nie mniej ni więcej, tylko wycenione na okrąglutką stówkę … topowe Ultimatum – XL10. Mocne wejście. Jednak skoro pierwsze wrażenie można zrobić tyko raz, to trudno o lepszą okazję do pokazania wszystkiego co najlepsze. Jeśli zatem zainteresowani jesteście Państwo tym, co ciekawego mają do zaproponowania flagowce Neata nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was do dalszej lektury.

Jak już na podstawie mini sesji unboxingowej mogliście się Państwo zorientować tytułowe 10-ki bynajmniej nie należą do najmniejszych. Te dostarczane w solidnych drewnianych skrzyniach, 150 cm smukłe podłogówki bezsprzecznie prezentują się nader atrakcyjnie, jednak z racji gabarytów, jak i przede wszystkim zaimplementowanej w nich baterii przetworników warto zacząć się nad nimi zastanawiać w momencie posiadania co najmniej 30-35 metrowego pomieszczenia, w którym nie tylko zapewnimy im odpowiednią odległość od ścian, lecz i sami będziemy w stanie usiąść w odległości pozwalającej na uzyskanie możliwie spójnego i koherentnego obrazu dźwiękowego tak w orientacji poziomej, jak i pionowej.
Jak łatwo zauważyć obudowy Neatów zamiast powszechnie stosowanego MDFu wykonano w głównej mierze z 18 mm sklejki brzozowej a ww. MDF pojawia się jedynie w postaci masywnego szyldu – platformy nośnej dla głośników i to w połączeniu z polietylenową membraną tworząc wraz ze sklejką odporny na rezonanse sandwicz. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, ze standardowej pozycji zasiadającego w fotelu obserwatora-słuchacza można byłoby uznać, iż każda z kolumn może pochwalić się piątką przetworników w symetrycznym układzie d’Appolito, co poniekąd jest prawdą o ile tylko ograniczymy się do … ścian przednich. Nie da się bowiem ukryć, iż Neat w swoich co bardziej zaawansowanych konstrukcjach, a jakby nie patrzeć z taką właśnie mamy do czynienia, bynajmniej na tym nie poprzestaje i dodatkowo dopieszcza je parą promieniujących ku sufitowi – umieszczonych na ścianie górnej, „super-tweeterów”. Jakby tego było mało tuż za zamontowanymi na samej górze i dole 168 mm basowcami ukryto kolejne, takie same, przetworniki uzyskując tym samym dwa układy izobaryczne. Pozostając jeszcze przez chwilę na froncie wypadałoby nadmienić, iż para mid-wooferów również posiada średnicę 168 mm a widoczną gołym różnicą w porównaniu z ich basowym rodzeństwem jest obecność aluminiowego korektora fazy zamiast miękkiej nakładki przeciwpyłowej. Z kolei za wysokie tony odpowiada 26 mm kopułka z Sonomeksu wspomagana przez rezydującą na ścianie górnej, umieszczoną w płytkim falowodzie, z elementem rozpraszającym bezpośrednio przed powierzchnią drgającą parą okrągłych 25 mm supertweeterów typu Emit. Suma summarum, każda z tych 2,5 drożnych „wież” może pochwalić się nader liczną, gdyż liczącą dziewięć sztuk gromadką drajwerów. Pół żartem pół serio przeglądając aktualną rynkową ofertę podobnie, bądź jeszcze lepiej uposażonej konkurencji, trzeba byłoby szukać w portfolio McIntosha, gdzie najdziemy m.in. „wielookie” – 15 przetwornikowe XR100, oraz raczej bezkonkurencyjne pod względem ilości dobra wszelakiego 70 – głośnikowe XRT1.1K i 81- głośnikowe XRT2.1K.
Ściana tylna wygląda jakby dorwał się do niej szaleniec z wiertarko-wkrętarką i wiadrem wkrętów, gdyż aż lśni od ich łbów. Spomiędzy nich wyłowić można dwa umieszczone mniej więcej na wysokości (górny idealnie, dolny nieco poniżej) komór wooferów ujścia kanałów bas refleks, oraz panel z podwójnymi terminalami głośnikowymi. Całość posadowiono na masywnym cokole uzbrojonym w zapewniające odpowiednią izolację od podłoża kolce z ozdobnymi nakładkami.

Co do optymalnego ustawienia, to sam producent zaleca zachowanie co najmniej 50 cm odstępu od ściany tylnej i lekkie 10-20° dogięcie w kierunku słuchacza, jednak sugeruje owe wskazówki uznać jako punkt wyjścia do własnych poszukiwań wynikających z charakterystyki konkretnego pomieszczenia i … zgody reszty domowników (nie muszę chyba dodawać o kogo głównie chodzi). Podobnie potraktowano kwestię wygrzewania, które Neatom zająć powinno mniej więcej 200 h, oczywiście gry a nie niemego stania w salonie, choć dalszy progres powinien być również słyszalny w ciągu dalszych kilku tygodni. Nie dziwi zatem fakt, iż stołeczny dystrybutor dostarczając je pod koniec wakacji gorąco zachęcał nas do nader intensywnej ich eksploatacji, co też sumiennie przez ostatnie dwa miesiące czyniliśmy.

Chcąc niejako na dzień dobry zweryfikować możliwości dynamiczne Neatów pierwszym krążkiem, jaki zaserwowałem im po gruntowym wygrzaniu był fenomenalny, ponad godzinny „Dream Theater”, który wypadł na tyle przekonująco, że od razu poprawiłem „A Dramatic Turn of Events” Dream Theater. Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż wyrafinowani smakosze gatunku od razu podniosą argumenty o ich miałkości i stawianiu technicznej wirtuozerii ponad muzyczne eksploracje, ale … powiem tak. Kiedyś uważałem podobnie, kiedyś też to były dla mnie krążki odcinające kupony i nader mocno zalatujące autoplagiatem aż do momentu, gdy wreszcie udało mi się złożyć system potrafiący ową instrumentalną wirtuozerię pokazać w pełni. Z pełną świadomością piszę o warstwie instrumentalnej, gdyż wokalu Jamesa LaBrie może nie tyle chronicznie nie znoszę, co zaledwie toleruję. Z resztą podobny problem mam z Geddym Lee z Rush i też jakoś sobie z ową szorstką akceptacją radzę. Wróćmy jednak do Dreamów, którzy poniekąd stali się synonimem maksymalnego stężenia wszelakiej maści ozdobników i prog-metalowej ornamentyki na minutę muzyki. Aby oddać owe graniczące z przesytem bogactwo riffów, flażoletów Johna Petrucci’ego i ekstremalnie szybkiej gry Mike’a Mangini’ego, który godnie zastąpił wydawać by się mogło niezastąpionego Mike’a Portnoy’a. Niby na „A Dramatic Turn of Events” słychać, że facet dopiero się wdraża i poza „Lost Not Forgotten” i „Bridges In The Sky” woli ustąpić pola starej wierze, to już na „Dream Theater” bębni aż miło. Ale do brzegu. Przy tego typu zagmatwanych melodycznie i potężnych, wręcz przytłaczających swoim wolumenem kompozycjach wcale nietrudno o próby uproszczenia, maskowania części dźwięków. Skoro bowiem na słuchacza idzie istna lawina pozornie ogłuszających riffów to po co skupiać się na tym co na drugim, czy trzecim planie (vide blachy, czy klawisze). Tymczasem Neaty podpięte pod Mephisto pokazały niemalże wszystko co w ww. nagraniach zostało zapisane. Niemalże? Tak, niemalże, gdyż zgodnie z twierdzeniem kultowego majstra „Praw fizyki Pan nie zmienisz i nie bądź Pan głąb!” i w bezpośrednim porównaniu z naszymi dyżurnymi Dynaudio Consequence Ultimate Edition, nomen omen również wykorzystującymi układ izobaryczny (dwa 30 cm Esotar²), jasnym stało się, że m.in. w kwestii skali, impetu i zejścia można było jeszcze co nieco dodać. Nie ma jednak co się dziwić patrząc zarówno na dramatyczną różnicę w rozmiarach, jak i równie bolesną w cenie obu konstrukcji. Pomijając jednak duńską konkurencję Neaty jak na tak smukłe podłogówki zaskakiwały kontrolą i sprężystością najniższych składowych. Bez jakichkolwiek oznak kompresji, dudnienia i zaokrąglania grały swoje a jednocześnie nie próbowały owym basem zawłaszczać pozostałych podzakresów. Odzywały się wtedy, gdy powinny i tak samo natychmiastowo gasły. Warto również zwrócić uwagę iż pomimo swojej zwartości nie sposób było uznać je za zbyt „żylaste”. Wręcz przeciwnie – tkanka basu była niezwykle soczysta i mięsista, dzięki czemu nawet „sucho” nagrane płyty, w tym kultowa „…And Justice For All” już tak nie raziły swoimi ułomnościami. Do zwyczajowej jazgotliwości doszła nutka organicznej słodyczy a równowaga tonalna z wyraźnie zaburzonej została nieco ucywilizowana. Nie, nie chodzi o zmulenie i sztuczne dociążenie, bo akurat w tym ostatnim przypadku nie ma z czego sztukować. Skoro zgodnie z informacjami od samego producenta – Flemminga Rasmussena, to Hetfield i Ulrich zdecydowali o wyciszeniu partii basu Newsteda to bardzo mi przykro, ale ani Gryphon, ani Neaty dostępu do poszczególnych przedmasteringowych ścieżek nie miały. Chodzi raczej o dążenie angielskich kolumn do większej autentyczności, jednak nie poprzez podkręcanie suwaka rozdzielczości a zbliżania się do efektu „live”. Aby jednak ów efekt osiągnąć warto wziąć sobie do serca rekomendacje producenta à propos wzmocnienia, przy czym skupić się na górnej a nie dolnej granicy , gdyż ze zbyt słabą amplifikacją XL10-ki zagrają co najwyżej … ładnie i przynajmniej jak na mój gust zbyt zachowawczo, nie pokazując nawet połowy drzemiącego w nich potencjału. Pytanie tylko, czy jest sens wydawać 100 kPLN na kolumny grające „ładnie”, chociaż jeśli ktoś lubi zmiękczenie konturów i „angielskie” zdystansowanie, to właśnie z jakąś niedomagającym wzmacniaczem i tytułowymi podłogówkami powinien być w siódmym niebie. Naszym jednak celem było wyciśnięcie z nich wszystkiego co fabryka dała a nie li tylko stwierdzenie faktu ich działania.
A co do samej rozdzielczości to … jeśli ktoś do tej pory nie miał do czynienia z wyposażonymi w supertweetery Neatami, to może doznać ciężkiego szoku, gdyż tak udanego mariażu oddechu, swobody i właśnie rozdzielczości zbyt często się nie słyszy. Bez nawet najmniejszych oznak ofensywności, utwardzenia, czy szklistości wgląd w nagrania jest pełny i całkowicie oczywisty. Aby tego doświadczyć postanowiłem jednak nieco zmienić front i zwróciłem uwagę na bardziej liryczne oblicze tytułowych podłogówek, delektując się niezwykle wyciszonym i delikatnym, po mistrzowsku zagranym i jeszcze lepiej nagranym „Taste of Honey” super tria Ulf Wakenius, Lars Danielsson, Magnus Öström. Jazzowe interpretacje przebojów The Beatles, Wings i solowych dokonań Paula McCartneya to prawdziwe ukojenie dla skołatanych nerwów, lecz nie w postaci plastikowego, chilloutowego muzaka serwowanego w „modnych” cafeteriach, lecz rasowego acz niezobowiązującego jazzu zagranego na najwyższym, światowym poziomie. Świadczy o tym nie tylko dbałość o wydawać by się mogło tak fundamentalne składowe jak naturalna barwa i zgodne z rzeczywistością rozmiary wykorzystywanego instrumentarium, czy też stabilność ich pozycjonowania na wirtualnej scenie, bez czego wydawnictwo nie miałoby szans na zachowanie spójności a takową niewątpliwie może się pochwalić. Istotne jest jednak coś innego. Otóż w tym przypadku nie tylko chodzi o samą możliwie wierną reprodukcję dźwięków, lecz również o to, co jest między nimi – o umiejętność gry ciszą. I jeszcze coś, co potrafią tylko najlepsze konstrukcje a co Neatom udało się wyśmienicie. O zdolność podtrzymania obrazu, bryły muzyka/instrumentu na scenie, gdy na chwilę przestaje grać a wiadomo, że dosłownie za moment znów „wejdzie”. To właśnie owo sedno zbliżenia się do wydarzenia „live’, gdzie muzycy przecież cały czas są na scenie a obsługa świateł co i rusz nie chowa ich w kompletnym mroku tylko po to, by pełną moc reflektorów kierować na mającego swoje przysłowiowe pięć minut solistę.
Na koniec zostawiłem kwestię reprodukcji wokali, bo cóż nam po wyśmienitym basie i perlistej górze jeśli głosy naszych ulubionych artystów brzmieć będą niczym „rozmowa kontrolowana” z budki telefonicznej. Całe szczęście mogę uspokoić wszystkich, którzy nie wiedzieć czemu zwątpili w wiedzę i umiejętności Boba Surgeonera oraz jego ekipy. Wszystko bowiem jest w jak najlepszym porządku i to nie tylko na gładkich, „bezpiecznych” i eleganckich, cieszących się niezwykłą popularnością na wszelakiej maści wystawach (jakże za nimi tęsknimy) propozycjach w stylu „Turn Up The Quiet” Diany Krall, lecz również zdecydowanie bardziej zadziornych jak „An Acoustic Skunk Anansie – Live in London”, czy niezwykle ekspresyjnych jeśli chodzi o artykulację, czyli „Soulmotion” Natašy Mirković – De Ro i Nenada Vasilica. Skala, siła emisji, czy też wszelakiej maści audiofilskie smaczki, jak oddech, delikatne mlaśnięcia, to wszystko jest dokładnie tam gdzie trzeba – tam gdzie „ustawił” je na konsoli realizator – ani bliżej, ani dalej. Nici ze zmysłowego przybliżania i pakowania się nam na kolana, bądź też trzymania na dystans. Ma być blisko – będzie, ma być na oddalonej o kilka metrów scenie i tak też właśnie zaśpiewa. Niby podstawy a jednak są tacy, co wiedzą lepiej. Całe szczęście nie tym razem, dzięki czemu nawet matowa i szeleszcząca Carla Bruni na swoim ostatnim krążku nie została wygładzona i dosaturowana, co jednak nic a nic mi to nie przeszkadzało, gdyż granica pomiędzy tym co mógłbym doświadczyć na żywo a li tylko podczas odsłuchu w tym momencie była na tyle cienka, że uszczuplenie domowego budżetu o 100 kPLN przestawało wydawać się aż tak bardzo irracjonalne.

Doskonale zdaję sobie sprawę, iż ceny w High-Endzie już dawno straciły kontakt z rzeczywistością i poszybowały w stratosferę absurdu. Klienci coraz częściej płacą krocie nie tylko za iście kosmiczne technologie, ale i mniej, bądź bardziej wyimaginowany prestiż związany z posiadaniem czegoś „naj”. A gdyby tak spróbować wrócić do podstaw, do normalności i za wyznacznik klasy uznać li tylko jakość brzmienia? Kuszące? Jeśli tak, to posłuchajcie Państwo w zaciszu domowego ogniska tytułowych Neat Acoustics Ultimatum – XL10 a bardzo możliwe, że zamiast modnej metki i opasłego niczym Encyklopedia britannica folderu reklamowego na podstawie empirycznie zebranych wrażeń zdecydujecie się na rasowy High-End w starym dobrym stylu. High-End grający muzykę taką jaka ona jest, a nie jaką się komuś wydawało, że być powinna.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Morse Music
Cena: 100 000 PLN

Dane techniczne
Konstrukcja: 2,5 drożna, wentylowana, z układem izobarycznym
Wykorzystane przetworniki
Supertweetery: 2 x EMIT 25 mm planarne/wstęgowe
Przetwornik wysokotonowy: 26 mm SONOMEX Domed XL
Niskie/średnie tony: 2 x 168 mm NEAT Unit z aluminiowym korektorem fazy
Niskie tony: 4 x 168mm NEAT Bass Units
Skuteczność: 88db/1W
Impedancja: 6Ω średnia, minimalna 4Ω
Rekomendowana moc wzmacniacza: 25 – 500 W
Wymiary (W x S x G): 1500 x 220 x 370 mm + cokół 350 x 510 mm (S x G)
Waga: 65 kg/sztuka
Standardowe wykończenia: Natural Ash, Rose Ash, Black Ash, Walnut, Oak, Figured Birch
Wykończenia premium: Velvet Cloud, Red Velvet Cloud, Piano Black, dodatkowa dopłata + 10 000 PLN

Pobierz jako PDF