Opinia 1
Zdążyliśmy się przyzwyczaić, że każda marka widząc sukces produktu ze swojego portfolio po latach owocnych żniw często chce oznajmić światu pewnego rodzaju wyjątkowość. Czasem pretekstem jest rocznica działalności, innym razem jubileusz trwania na rynku konkretnego modelu, a jeszcze innym wyciśnięcie z pierwowzoru tak zwanych ostatnich soków, czyli powołanie do życia wersji limitowanej. Każde z tych działań w teorii oznacza progres jakości oferowanego brzmienia, co z automatu z jednej strony pozwala pokazać potencjalnym nowym klientom posiadane kompetencje, a z drugiej przeskoczyć o oczko wyżej posiadaczom modelu podstawowego. Ale czy zawsze gra jest warta świeczki? I tutaj dochodzimy do clou tematu, czyli relacji z procesu weryfikacji ostatniego z trzech przywołanych przypadków, czyli usprawiedliwienia pojawienia się wersji limitowanej. Przypadku tym bardziej ciekawego, że zwykły model tytułowych kolumn – S7T jakiś czas temu mieliśmy okazję poznać we własnym systemie. Grał z rozmachem, swobodą, ale również dbał o dobre osadzenie muzyki w masie. Czy można było coś poprawić? A jeśli tak, to w którą stronę podryfowała estetyka dźwięku? Tego dowiecie się z poniższej opowieści o dostarczonej przez białostockie Rafko limitowanej wersji amerykańskich kolumn Perlisten S7T LE.
Czym różnią się tak zwane limitki od modelu podstawowego? Niestety oprócz zastosowania bardziej strojnego, bo wykończonego w złocie i nieco innym wyglądzie zacisków zestawu terminali przyłączeniowych na tylnym panelu, umieszczenia nad nim złotej tabliczki informującej o wyjątkowości wersji oraz nieco inaczej wyglądających antywibracyjnych stóp stabilizujących dość wysokie konstrukcje reszta jest bliźniacza. Ponadto zmiany dotknęły również zwrotnicę i przetworniki niskotonowe, dlatego nieco przybliżając bohaterki naszego spotkania wspomnę o podstawowej aparycji i technikaliach. Perlisteny to osiągające prawie 130 cm wysokości podłogówki. Ich skrzynki na bokach są przyjemnie obłe, wykonane w połyskującej czerni, w celach odpowiedniej propagacji fal dźwiękowych lekko pochylone do tyłu i finalnie posadowione na czterech zwiększających rozstaw punktów podparcia wąskich i wysokich skrzynek, wyposażonych w regulowane stopy łapach. Zastosowany na panelu frontowym bogaty zestaw przetworników opiewa na aż trzy wysokotonówki – środkowa została umieszczona w poziomo zorientowanym falowodzie, a dwie pozostałe tuż pod i nad nią, oraz cztery woofery. Dla uzyskania odpowiednej jakości dolnych rejestrów wspomniane niskotonowce strojone są umieszczonym w dolnej części, skrytym pod bocznymi kratkami bass-refleksem. Taka kompilacja przetworników sprawia, że kolumny nie tylko potrafią zaskoczyć swobodą prezentacji, ale również energią dźwięku. Jak wynika z opisu, mamy do czynienia nie tylko z ładnymi, ale również w pewien sposób drwiącymi sobie z ograniczaniem kosztów produkcji czterodrożnymi konstrukcjami o skuteczności 92 dB, które w moim mniemaniu potrafią wpisać się wizualnie w dosłownie każdą estetykę potencjalnego wnętrza.
Jak dźwiękowo ugościły mnie rzeczone amerykanki? Po pierwsze na tle poprzedniczek ciekawie przyspieszyły. Zaś po drugie zagrały z większą swobodą kreowania ogromnej wirtualnej sceny. To naturalnie odbiło się poczuciem delikatnego zmniejszenia esencjonalności dźwięku, ale nie był to jakiś fałszywy ruch konstruktorów, tylko typowy feedback działań na polu wzmocnienia szybkości narastania sygnału i oczekiwanego od limitowanej wersji rozmachu prezentacji. Jednak z drugiej strony nie dość, że pełnej kontroli poddał się najniższy zakres, to wespół ze środkiem pasma oferował znacznie większą ilość informacji. Jednym słowem, producent tchnął w opiniowany model dodatkową szczyptę sonicznej witalności. To dobrze? Naturalnie, gdyż tak naprawdę system potrafił lepiej zagrać każdy rodzaj muzyki. Owszem, z pełnym pakietem realizacyjnym, ale jak się chce prawdy o danym krążku, nie ma zmiłuj, rock brzmi jak prawdziwy rock, a jazz, czy wszelkiego rodzaju muzyka barokowa w pełni wyrafinowania. Co to oznacza? Kto lubi najbardziej znaną gitarową solówkę zespołu Led Zeppelin, ręka do góry? Otóż teraz znacznie mocniej od występów z podstawowym modelem S7T pokazała, że jest pełna ekspresji, przenikliwości i drive’u. Przecinała powietrze pomiędzy kolumnami wprost proporcjonalnie do realizacji. Z płyty kompaktowej na poziomie jazdy bez trzymanki, a z taśmy na Studerze A80 z nieco większym pakietem plastyki i krągłości. Jednak co najważniejsze, w obydwu przypadkach szybko i melodyjnie, a nie jazgotliwie. Z drugiej strony barykady natomiast zjawiskowym aspektem okazała się drobiazgowość w pokazywaniu rysunku i miejsca źródeł pozornych na wręcz gigantycznej wirtualnej scenie. Przy zachowaniu dobrej wagi każdego z nich system rysował je z dobrze odbieraną dokładnością każdego szczegółu zwiększającą namacalność. Każde pociągnięcie smykiem po strunie przez Adama Bałdycha na płycie „Sacrum Profanum”, czy uderzenie w wielki bęben w utworze otwarcia było pokazane z chirurgiczną precyzją, jednak dzięki braku skrępowania w oddawaniu przez system długości zawieszana dźwięku w eterze trwały i trwały, a przy okazji pokazywały najdrobniejsze odcienie swojego bytu. Nie inaczej było z barokową wokalizą w kubaturach kościelnych. Chodzi oczywiście o wypełnianie klasztorów pełnymi ekspresji wokalnymi frazami raz solowymi, innym razem chóralnymi i instrumentalnymi. To był wizualny majstersztyk. Dlatego bazując na przywołanych płytach jestem zdania, że pisywany test był bardzo ciekawym doznaniem, gdyż mimo bardzo wyrazistego podania każdego materiału, nie robił niczego, co miałoby przekłamać lub szkodliwie przerysować obraz. Wszystko odbywało się w blasku fleszy, a mimo to nie było agresywne. Jakim sposobem tak swobodnie prezentujące muzykę kolumny unikały niechcianej agresji, nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że dłuższe obcowanie z tego rodzaju podaniem świata zapisów nutowych może być narkotyzujące. Nagle po przejściu na inny system wydaje się, jakby ktoś przed wirtualną sceną zwiesił delikatną woalkę. Niby nieszkodzącą ogólnemu odbiorowi, ale wcześniejszy jej brak przez kilka chwil mamy cały czas w głowie. Czy wszyscy na dłuższą metę są na to przygotowani, to inny temat. Jednak chciałbym, aby z mojego opisu jasno wynikało, że to, co potrafią wykreować w pomieszczeniu S7T LE, nie przekracza linii dobrego smaku nawet dla wielbicieli mocnego nasycenia. A dodatkowo jest na tyle uniwersalne, że prosta zmiana okablowania potrafi punktowo zmienić ostateczny wynik w stronę większej plastyki, jednak nadal bez szkód dla rozmachu prezentacji.
Czy tytułowe czarne panny poleciłbym każdemu? Otóż osobnikom lubiącym brak skrępowania w wypełnianiu pokoju odsłuchowego oraz stawiającym na szybkość reakcji kolumn na zadany materiał jak najbardziej. To koniec? Nic z tych rzeczy. Wszyscy inni również powinni ich posmakować. To jest bardzo nowoczesne granie, ale jak wynika z powyższego testu w granicach rozsądku i dodatkowo dające się nieco formować stosowną konfiguracja sprzętową. I chciałbym zaznaczyć, że ta ostatnia uwaga w tym wszystkim jest chyba najważniejsza, gdyż w razie poszukiwań nasycenia podczas finalnego korygowania dźwięku kolokwialnie mówiąc mamy z czego oddać. A to wbrew pozorom często poszukiwana, w pewien sposób zwiększająca grupę docelową cecha.
Jacek Pazio
Opinia 2
Już po raz kolejny łapię się na refleksji, że świat audio rządzi się nieco innymi aniżeli reszta otaczającej nas rzeczywistości regułami. Niby większość napędzających go procesów jest zgodna z logiką i naturą, jednak sama dynamika zmian a tym samym cykle życia poszczególnych wytworów powoli zaczynają ulegać niepokojącemu skracaniu. I choć do takiego status quo powinien przyzwyczaić nas m.in. przedcovidowy kalendarz niemalże corocznego wietrzenia szaf największych wytwórców szeroko pojętej elektroniki użytkowej ze szczególnym uwzględnieniem segmentu kina domowego, to już na wyższych półkach panował zazwyczaj względny spokój. No właśnie, panował, czyli rozmawiamy o przeszłości, bowiem obecnie sprawy nieco się skomplikowały i pół żartem pół serio można by skonstatować, iż większość z wyrafinowanych miłośników najwyższej klasy dźwięku coraz częściej sięgając po portfel walczy z uwierającą dotychczas głównie populację komputerowych maniaków świadomością, że decydując się na dopiero co debiutującą nowość po powrocie do domu mogą zorientować się, że właśnie światło dzienne ujrzała jej wersja Mk2, SE, LE i Bóg jeden wie tylko jak oznaczona, by tylko przykuć uwagę potencjalnych nabywców i zwiększyć obroty. Proszę nie zrozumieć mnie źle. Nie neguję postępu, udoskonalania i ewolucji, jednak mam pewne podejrzenia, że ktoś „na górze” uznał, że warto ich dynamikę nieco podkręcić. Skąd takie a nie inne wnioski? A stąd, iż zaledwie na wiosnę zeszłego roku mieliśmy okazję pochylić się nad wielce udanymi i pozostawiającymi po sobie wyłącznie dobre wspomnienia Perlistenach S7T, by już w listopadzie, podczas stołecznego Audio Video Show móc stanąć oko w oko z ich udoskonalonymi wersjami S7T-Limited Edition. Jeśli zatem zastanawiacie się Państwo, czy to kolejny przejaw nerwicy natręctw, czy też potwierdzenie tezy jakoby lepsze było wrogiem dobrego nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić Was do lektury moich wynurzeń poświęconych właśnie ww. zaprojektowanym w USA a wyprodukowanym w … Chinach limitkom.
Już przy wypakowywaniu uwiecznionym w ramach sesji unboxingowej jasnym było, że niedaleko padło jabłko od jabłoni, lub jak kto woli przynajmniej pod względem aparycji Limited Edition od swych protoplastek różni na pierwszy rzut oka zaledwie kilka detali. Po pierwsze nadal operujemy w czerni, która i ile wcześniej była jedną z kilku wersji wykończenia to w ograniczonych do 50 par limitkach jest z tego co mi wiadomo jedyną dostępną opcją. Tym razem nie będę z tego powodu marudził, bowiem nie da się nie zauważyć ozdobnych a zarazem poprawiających sztywność obudów pokrytych carbonem bocznych paneli z HDF-u. Ponadto ich obecność pozwoliła na 8% zwiększenie pojemności obudów, co z kolei poprawiło warunki pracy sekcji niskotonowej.
Idźmy jednak dalej, czyli wróćmy na fronty, gdzie za oko łapie znany z poprzedniego spotkania autorski zestaw siedmiu przetworników. I tak, dwie pary odpowiedzialnych za bas i średnicę „kraciastych” osiemnastek przedziela firmowy falowód, którego korpus wykonano tym razem z wyfrezowanego 40mm bloku stopu aluminium 6061-T6, dzięki czemu pełni on rolę wspólnego radiatora dla całej trójki przetworników a tym samym ujednolicając temperatury ich indywidualnych radiatorów. A jest co chłodzić, gdyż podobnie jak w pierwowzorze mamy do czynienia z centralnie umieszczonym nadal niczym niezabezpieczonym 28mm berylowcem, który od góry i dołu wspiera para 28mm kopułek TexTreme TPCD. Należy w tym momencie również wspomnieć, iż może i ww. basowce wyglądają dokładnie tak samo, jak w „cywilnych” wersjach to w aktualnej inkarnacji otrzymały nowe cewki i układy magnetyczne umożliwiające zwiększenie wychyłu membran o 20%. Powyższy wzrost „wydajności” pociągnął za sobą oczywiście konieczność zmian chłodzenia cewek.
Rzut oka na zaplecze i … tam również widać potwierdzające ekskluzywność tytułowej odsłony detale. Tzn. terminale głośnikowe nadal są podwójne, masywne i gotowe na dowolną konfekcję, ale pojawiła się stosowna tabliczka potwierdzająca limitację.
Całość posadowiono na 20mm stalowym cokole o wadze 18kg, który uzbrojono w cztery stopy antywibracyjne opracowane przy współpracy z ekipą Isoacoustics.
Jak się z pewnością Państwo domyślacie modyfikacji poddano również trzewia. I tak w wersji LE wszystkie komponenty dobierane są z 1% tolerancją a kolumny parowane są z 0,5dB dokładnością. Niepokojące jest tylko to, że nie wiedzieć czemu początkowo część dostępnych wcześniej parametrów technicznych i to nie tylko tych dotyczących przebiegu impedancji, co tak prozaicznych jak gabaryty i waga w przypadku wersji LE została „utajniona”, więc jak się domyślacie Państwo, nie czułem się w obowiązku wokół tytułowych kolumn skakać z metrówka, bądź pakować ich na wagę uzupełniając to, czego sam producent nie raczył był podać. Całe szczęście tydzień ożywionej korespondencji na linii Warszawa – Białystok – Verona przyniósł jakieś wymierne rezultaty. Okazało się bowiem, że naszym bohaterkom nieco się przytyło (69,60 vs 55,7kg/szt.) i urosło (1338 x 364 x 500 vs 1295 x 240 x 400 mm).
I jeszcze jedno, czyli aspekt finansowy. O ile bowiem za standardowe wersje 7-ek chętny proszony jest o wyasygnowanie przy kasie w zależności od wybranego wykończenia „drobnych” 87 990 – 99 999PLN, o tyle chęć nabycia S7t-LE wiązać się będzie z koniecznością uszczuplenia domowego budżetu już o 139 990 PLN.
Nie będę ukrywał, że przechodząc do części poświęconej brzmieniu naszych dzisiejszych bohaterek, które de facto trafiły na rynek jakieś dwa lata od debiutu S7T, korciło mnie, by przewrotnie nie napisać iż robią dokładnie to, co swoje protoplastki, tylko mocniej, intensywniej, … lepiej(?). Problem w tym, że owe „lepiej” jest pojęciem względnym i każdy z nas ma jego własną, dostosowaną do indywidualnych gustów definicję. W dodatku również wzrost intensywności i zaangażowania z jaką Perlisteny wgryzają się w reprodukowany przez siebie materiał też nie dla wszystkich może oznaczać progres. W końcu skoro już standardowe wersje onieśmielały perfekcyjną liniowością, brakiem podbarwień i wprawiającą w zachwyt rozdzielczością to dalsza intensyfikacja ww. składowych w większości przypadków oznaczać będzie przekroczenie cienkiej czerwonej linii za którą owa rozdzielczość przeistacza się w niekoniecznie pożądaną i akceptowalną analityczność a co za tym idzie przesunięciem akcentu z koherencji na granulację, czyli z grania muzyki na rzecz reprodukcji poszczególnych dźwięków, bądź nawet rozbijania ich na atomy. Całe szczęście ekipie z Verony, dla niezorientowanych nie tej we Włoszech a położonej w Wirginii (USA), w jedynie znany sobie sposób udało się uniknąć powyższych zagrożeń, gdyż zamiast śrubować już i tak wyżyłowane aspekty jedynie nie tyle poprawiono co dopieszczono te, których dopieszczenie pozwoliło osiągnąć S7T-LE jeszcze wyższy poziom wyrafinowania. Ale zaraz, zaraz. Dopłacamy pięćdziesiąt kawałków i w zamian dostajemy li tylko kosmetyczne zmiany? Teoretycznie tak, jednak właśnie to jest istotą High-End-u, gdzie pozornie minimalny progres okupiony jest nader bolesnymi wydatkami, jeśli jednak owej poprawy zakosztujemy, to powrót do punktu wyjścia zazwyczaj nie wchodzi już w grę. I tak właśnie jest w przypadku S7T-LE, które na tle swych poprzedniczek mogą pochwalić się m.in. zauważalnie lepszym zejściem basu, który zachowując znaną z wcześniejszych występów perfekcyjna kontrolę i zróżnicowanie zapuszcza się jeszcze niżej, niebezpiecznie zbliżając się do tego, do czego przyzwyczaiły nas dyżurne Gaudery. Zachowuje przy tym pełen ładunek energetyczny, więc nie ma tu miejsca na jakiekolwiek spadki intensywności doznań, w czym Perlisteny śmiało mogą konkurować z … subwooferowym wsparciem, które po początkowym okresie błędów i wypaczeń powoli wkracza tak do świadomości konsumentów, jak i wysokiej klasy audiofilskich systemów. I jak się Państwo domyślacie nie chodzi tu o monotonne dudnienie zgodnie z zasadą „no bas, no fun”, lecz właśnie o zdolność oddania pełnej energetyczności przekazu nawet na iście infradźwiękowym poziomie. I nie ma znaczenia, czy na playliście lądował obfitujący w partie bębniarzy Kodo soundtrack „Hero”, okołojazzowy, podszyty syntetycznym basiszczem „Khmer” Nilsa Pettera Molværa, czy też wywołujący stany lękowe u większości wystawców na audiofilskich spędach „Unity” Ganja White Night, za każdym razem dostawaliśmy najniższe składowe z najwyższej półki. Miało być chrupko – było, miało być lepko i obficie – proszę bardzo. Tak samo w z konturowością, czyli od iście laserowo cienkiej kreski po zamaszyste pociągnięcia wałkiem i z wybrzmieniami – od błyskawicznego pojawienia się i wygaszenia po nabierające rozpędu i z podobną nonszalancją kończące swój żywot. Krótko mówiąc palce lizać.
Jak jednak wiadomo nie samym basem człowiek żyje, więc i o reszcie pasma wypadałoby cokolwiek napisać. I tu wchodzimy na dość kruchy lód, gdyż skoro już wcześniej mieliśmy do czynienia z precyzją i złożonością godną najlepszych skeletonów (zegarków naręcznych z widocznymi mechanizmami), to tym razem śmiało możemy zawęzić ich pulę do ultra-precyzyjnych, obracających się w 3 płaszczyznach tourbillon-ów (ot chociażby Girard-Perregaux Minute Repeater Tri-Axial Tourbillon), gdzie precyzja i złożoność bynajmniej nie oznacza oszałamiania najdrobniejszymi detalami a jedynie zachowanie pełnej spójności przy jednoczesnej świadomości jej misternej budowy. Oczywiście pomimo całego wyrafinowania i górnopółkowości nagrań złych tak pod względem realizacyjnym, jak i wykonawczym lepiej zbyt często sobie nie aplikować, no chyba, że mamy iście masochistyczne ciągoty. Perlisteny bowiem niczego w nich nie tylko nie poprawią, co wyciągną na światło dzienne każde, nawet najmniejsze niedociągnięcie. Co istotne same owych błędów nie potępią i nie wyolbrzymią finalną ocenę pozostawiając odbiorcy, jednak po cóż się męczyć przy bublach skoro niemalże na wyciągnięcie ręki mamy bezlik nagrań podobnymi anomaliami nieskażonych. Śmiało można zatem uznać S&T-LE za ziszczenie nie tylko recenzenckich, co realizatorskich pragnień, czyli de facto bezwzględnie prawdomówne narzędzie pracy, które będąc niezwykle transparentnym elementem toru niejako z niego znikają pozostawiając nas sam na sam z odtwarzanym materiałem, z muzyką. A jeśli jest to coś na poziomie „Today Girls Don’t Cry” Beaty Przybytek to doświadczenie absolutu (m.in. odgłosy burzy otwierającej „Heavy Rain”) jest praktycznie gwarantowane.
Najwyższa pora na werdykt, czyli, czy Perlisten Audio wprowadzając raptem dwa lata po debiucie S7T ich limitowaną do 50par „poprawioną” a przy tym droższą o ok. 50kPLN wersję zrobił krok w dobra stronę, czy też jest to tylko sztuka dla sztuki i przejaw nerwicy natręctw. I tu odpowiedź jest … niejednoznaczna, gdyż w skali globalnej sprzedaż 50 par żadnej rewolucji nie zrobi, natomiast brzmieniowo progres jest zauważalny i przynajmniej moim zdaniem wart zainteresowania. Jednak z jednym małym „ale” – owe zainteresowanie powinni wykazać przede wszystkim Ci, którzy nad protoplastkami się zastanawiali, ich brzmienie im się podobało, ale jeszcze nie kliknęli „kup teraz”. A dla tych szczęśliwców, co już cieszą swe oczy i uszy „zwykłymi” 7-kami mam nieśmiałą sugestię, żeby dla świętego spokoju i własnego dobrego samopoczucia lepiej przy takim „status quo” pozostali.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Rafko
Producent: Perlisten Audio
Cena: 139 990 PLN
Dane techniczne:
Konstrukcja: 4-drożna, bass reflex
Zastosowane przetworniki:
– wysokotonowy: 28mm kopułka berylowa;
– średnio-wysokotonowe: 2 x 28mm kopułka TexTreme TPCD
– średnio-niskotonowe: 2 x 180mm TexTreme TPCD
– niskotonowe: 2 x 180mm TexTreme TPCD
Skuteczność: 92.2dB / 2.83v / 1.0m
Wymiary (W x S x G): 1338 x 364 x 500mm
Waga: 69,60 kg