Opinia 1
Przyznam się szczerze, że mimo zwyczajowego uczucia przyjemności z możliwości oceniania wszelkiego rodzaju komponentów znanych producentów audio, w momencie, gdy na tapet trafia coś stawiającego swoje pierwsze kroki na naszym rynku, wspomniany stan emocjonalny wręcz eksploduje. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli, w żadnym wypadku nie chodzi o jakiekolwiek znudzenie się znanymi na rynku podmiotami, tylko o automatyczny wzrost poziomu adrenaliny powodowany zderzeniem z czymś na wskroś nieznanym, a przez to przyjemnie zagadkowym. To jest silniejsze ode mnie i nic na to nie poradzę. Do tego stopnia, że jak widać, nie mam problemu się tym nawet pochwalić. Dlaczego akurat dzisiaj? Oczywiście dlatego, że z takim przypadkiem będziemy mieli do czynienia. O czym mowa? Otóż dzięki staraniom białostockiego Rafko na występy w naszych okowach trafiły pochodzące za wielkiej wody, amerykańskie kolumny podłogowe Perlisten. I to nie byle jakie, bowiem mogący pochwalić się jakże istotnym do pracy w systemach kina domowego certyfikatem THX Dominus, u nas jednak oceniany podczas pracy w zestawie stereo, czterodrożny model S7t.
Nasze bohaterki to konkretnej wysokości – około 130 cm, dość ciężkie – 56 kg, przyjemnie szczupłe – 240 mm, za to dość głębokie – 400 mm, lekko pochylone do tyłu, wykończone w kolorze fortepianowej czerni skrzynki. Jednak jak to zwykle bywa, w kwestii wyjątkowości danego produktu diabeł zazwyczaj tkwi w szczegółach. A te w modelu S7t opiewają na uzbrojenie kolumn w aż siedem osadzonych w specjalnie wyprofilowanym froncie przetworników i usadowienie tej co by nie powiedzieć wysokiej konstrukcji na szerokich, wyposażonych w regulowane kolce poprzecznych łapach. Co ciekawe, według pomysłodawców s7-ki są czterodrożne. Jak uzyskano cztery drogi z niełatwo dostrzeganych gołym okiem 7 głośników? Otóż oprócz 4 typowych przetworników średnio-niskotonowych, na awersie znajdziemy jeszcze umieszczone w falowodzie, obsługujące wybrane częstotliwości 3 wysokotonowce. To na tle typowych kolumn jest dość oryginalna topologia czterech dróg, ale fakt jest faktem, że w przypadku tytułowych Perlistenów mamy do czynienia z takim właśnie układem elektrycznym. A to nie wszystko w temacie technikaliów, bowiem amerykańskie panny w celach uzyskania dobrego zejścia niskich rejestrów i skuteczności na poziomie 92 dB są dodatkowo wentylowane portami bass refleks, które w celach stabilności działania skierowano w dół i usytuowano pomiędzy podstawą, a nieco wyżej wieńczącą konstrukcję komory głośnikowej dolną połacią obudowy. Na pierwszy rzut oka tego nie widać, ale jak się przyjrzycie, tuż nad łapami stabilizującymi widać metalowe siatki chroniące wyloty wydmuchiwanego podczas pracy głośników powietrza. Całość opisywanych konstrukcji wieńczą zorientowane w dolnej części tylnej ścianki podwojone terminale przyłączeniowe.
Co w kwestii brzmienia wydarzyło się po kilkudniowej akomodacji z tytułowymi kolumnami? Powiem tak. Bałem się wpływu zastosowanego falowodu, gdyż czasem nawet najmniejszy mocno determinuje odbiór prezentacji kolumn jako tubowe. Jednak nie żebym miał przeciw temu jakieś obiekcje, gdyż kilka świetnie grających „kapeluszy” z jubileuszowymi AA Trio Luxury Edition 26 na czele miałem nawet u siebie, jednak zbyt mocny nalot efektu tuby w kolumnach raczej aspirujących do grania mniej ekspansywnym dźwiękiem nie zawsze dobrze wypada. Na szczęście dość szybko przekonałem się, iż owszem, minimalne doświetlenie źródeł pozornych przez wspominaną kształtkę było słychać, jednak odbierałem to jedynie jako delikatne, co ciekawe w konsekwencji z łatwością zaskarbiające moją duszę melomana podkreślenie ich ogniskowania. Bez siłowego, na dłuższą metę męczącego wzmacniania ich bytu, tylko w służbie dogłębniejszego wglądu w nagranie. A co z resztą prezentacji? Spokojnie, wszystko zgodnie z założeniami, czyli podane energetycznie, z dobrym osadzeniem w masie i lekkością realizacji informacji w górnych rejestrach. Jednak w tym wszystkim bardzo istotne było również, że opisywane kolumny przy całej otoczce trzymania fasonu barwowego i wagowego w wartościach bezwzględnych stawiały bardziej na szybkość, niż na spowalniające atak i uśredniające pakiet podanych informacji milusińskie granie. Ale zaznaczam, w żadnym wypadku nie były analityczne, ani suche, co uczyniłoby je beznamiętnymi. Co to to nie, gdyż mimo otaczania się na co dzień mocno pokolorowaną prezentacją, z Perlistenami od pierwszych chwil złapałem znakomitą nić sonicznego porozumienia. Porozumienia, które wzmacniała dodatkowo swoboda budowania przez nie szerokiej i głębokie wirtualnej sceny.
Znakomitym potwierdzeniem tej sytuacji był odsłuch pierwszego zapisu koncertu zespołu Metallica „S&M”. Z jednej strony muzyka kipiała typową dla tej formacji nieprzewidywalnością następujących po sobie wydarzeń z dużymi sekcjami smyków w roli pełnoprawnych bytów, ale z drugiej mimo pewnej, dla mnie zbytniej lekkości nagrania tego koncertu, skierowana przez kod DNA kolumn uwaga na szybkość kreowania świata nie spowodowała uczucia zmęczenia. Nadal po słyszalnej korekcie przez realizatora suwakami na konsoli w trakcie partii muzyków, gitary grały z dobrym body oczekiwanie łechcąc moje rockowe ego mięsistymi riffami, ale ku mojej uciesze ani na moment nie zwalniały tempa i agresji grania. Dostałem ostrą jazdę bez trzymanki w estetyce zaplanowanej przez aranżera tej koncertowej fuzji dwóch światów, na co oczywiście w duchu liczyłem.
Równie pozytywnie zaskoczył mnie czas spędzony przy jazowej zadumie z płytą Torda Gustavsena Trio „Opening” w tle. Znakomicie narysowane i rozlokowane instrumenty, pełnia informacji o pracy tandemów artysta i jego atrybut oraz pewnego rodzaju lekkość podania całości sprawiły, że mimo zmanierowanej chęci minimalnego pogrubienia środka pasma celem nadania większego zaangażowania wybrzmieniu kontrabasu, nawet nie po kilku utworach, tylko już pod koniec pierwszego okazało się, że moje oczekiwanie nie jest jakimkolwiek problemem kolumn, tylko chęcią naginania ich sposobu na muzykę do przez lata wypracowanego widzimisię. Po prostu wyszło na to, że nieco lżej, ale nadal z dobrą energią zmienia li tylko ostrość akcentowania akordów, co przy odpowiednim do Perlistenów zbilansowaniu jako spójnej całości prezentacji bez najmniejszych problemów staje się bardzo naturalnym w odbiorze.
Na koniec wokaliza spod znaku Nicka Cave’a & The Bad Seeds „The Boatman’s Call”. I nawet nie chodzi o tematykę związaną z pracą całego zespołu, gdyż wypadła podobnie do jazzu, czyli dobrze, a o pokazanie tembru głosu Nicka. Czy nie był zbyt lekki, dzięki czemu nie niósłby ze sobą tyle dobrze rozumianego artystycznego mroku, który nie oszukujmy się, jest solą tej formacji i jej postrzegania przez szeroką rzeszę fanów. I? Spokojnie, wszystko było w normie. Ba, powiem więcej. Zachęcony otrzymanym startowym wynikiem pokusiłem się o drobną korektę kablową i okazało się, że temat obawy o cokolwiek był irracjonalny. Po wspomnianym działaniu występ przytoczonego składu artystów z poczuciem spełniania zakorzenionego w kolumnach obowiązku konsekwentnie krążył wokół hołubienia dobrej szybkości prezentacji, jednak wyraźnie słychać było spełniające zmanierowane oczekiwania co do nasycenia ruchy kablowe. Czyli z sukcesem w ciekawy sznyt grania kolumn tchnąłem nieco lubianej przeze mnie tłustości.
Gdy dotarliśmy do clue spotkania, w zrozumiały sposób nasuwa się pytanie, czy tytułowy amerykański zestaw kolumn jest dla każdego? Oczywiście jak to w życiu bywa, ręki na pieniek nie położę, gdyż do specyfiki brzmienia choćby angielskich Harbeth-ów im daleko, ale zapewniam, już przy odrobinie otwartości na ciekawy sound kolumny Perlisten S7t są w stanie rozkochać w sobie znaczną większość populacji poszukiwaczy świetnego sposobu na wielogodzinne obcowanie z muzyką. Czy to w wersji sauté, czyli wpięte bez zmian konfiguracyjnych, czy po drobnych korektach kablowych w docelowym systemie, zawsze zadbają o zasadniczą kwestię naszej zabawy, jaką jest gwarancja niezanudzania nas muzyką. A zapewniam, to nie jest takie oczywiste.
Jacek Pazio
Opinia 2
Oprócz starych wyjadaczy i jeszcze starszych legend High-Endu od czasu do czasu naszą uwagę zwracają wyroby marek bądź to biorących się znikąd, bądź za takowe mogące uchodzić. Jednak wystarczy nawet pobieżny i niezobowiązujący research, by okazało się, że za pachnącą nowością i zupełnie anonimową fasadą kryją się ludzie, którzy na audio zjedli zęby a jeśli chodzi o samą konsumpcję to i z niejednego pieca chleb jedli. I taki też właśnie scenariusz ma miejsce w przypadku bohatera, a raczej bohaterów (i zarazem bohaterek) niniejszego spotkania, gdyż obaj w audio siedzą od ponad dwóch/trzech dekad. Niepotrzebnie nie przedłużając i nie trzymając Państwa w niepewności zdradzę, iż chodzi o powstały w 2016 a debiutujący na światowych rynkach dopiero cztery lata później byt o dość skandynawsko brzmiącej a tak naprawdę będącej skrótem zwrotu Perceptual Listening (percepcyjne słuchanie) nazwie Perlisten. Za tytułową marką stoi bowiem dwóch doświadczonych jegomości, czyli Daniel Roemer i Lars Johansen, którzy mają, jak to np. Fyne Audio ma w zwyczaju podawać, ponad 55 lat stażu w branży audio. Co prawda łącznie, ale to tylko mało istotny szczegół, którym niespecjalnie warto zaprzątać sobie głowę. Staż to staż i nie ma co drążyć. Zdecydowanie bardziej krytyczny jest jednak fakt, iż obaj Panowie zamiast snuć bajki z mchu i paproci, których kwiecistości pozazdrościłby sam Paulo Coelho do sprawy podeszli całkiem na serio i z iście inżynierskim zacięciem definiując swoje wyroby czysto mierzalnymi parametrami i wyśrubowanymi, rygorystycznymi certyfikatami, w tym THX Dominus. Ba, jakby tego było mało nie tylko udostępniają wyniki pomiarów, lecz i chwalą się niuansami konstrukcyjnymi, słowem grają w otwarte karty, czyli robią wszystko … źle i wbrew audiofilskim standardom. No bo gdzie tu miejsce na nimb tajemniczości czy wręcz baśnie z mchu i paproci, gdzie miejsce na ekstrawagancję i konieczność uwierzenia na słowo, że „będziecie Państwo zadowoleni”? Ano nie ma, gdyż tu się liczy „mędrca szkiełko i oko” a nie romantyczne „czucie i wiara”. Nie da się nawet zbudować odpowiednio romantycznej narracji o lokalizacji siedziby głównej PerListen Audio, LLC, gdyż co prawda mieści się ona w Veronie, lecz nie tej włoskiej, znanej z tragicznej historii pary młodocianych kochanków, lecz … amerykańskiej, leżącej w stanie Wisconsin. Skoro jednak białostockie Rafko przystało na naszą prośbę i raczyło było topowe podłogówki S7t do OPOS-a dostarczyć nie pozostało nam nic innego jak zakasać rękawy, rozstawić sprzęt fotograficzny, skomponować odpowiednio wredne playlisty i brać się do roboty, co też z wrodzonym entuzjazmem uczyniliśmy a wynikami poczynionych obserwacji w ramach niniejszej publikacji się z Państwem dzielimy.
Skoro, zgodnie z powyższymi deklaracjami Perlisteny mają być przykładem dążenia do „pomiarowej” perfekcji nieco dziwi zaskakująco klasyczny projekt obudów, gdzie niby zastosowano seksowne krągłości i taliowania wokół przetworników, jednak już same „skrzynie” są zwykłe – prostopadłościenne a nie, jak można byłoby się spodziewać zaokrąglone chociażby na bokach jak dopiero co przez nas opisywane Gaudery Capello 100 Be, czy pochylone niczym Audio Physic Midex 2. Chociaż … zaraz, zaraz … przecież S7t są lekko odchylone ku tyłowi, więc prostopadłościenności ścian udało się jednak uniknąć, choć już kąt pod jakim „uciekają” od pionu jest nazwijmy to wprost natury dość kosmetycznej. Czyżby zatem walka z falami stojącymi, czy też wyrównaniem czasowym poszczególnych drajwerów, a jest ich trochę nie były aż tak krytyczne? Pożyjemy, zobaczymy, jednak jak na model aspirujący do miana High-Endu przynajmniej na razie prezentuje się dość konwencjonalnie. W dodatku czarny lakier fortepianowy w jakim wykończono dostarczoną na testy parkę też nie wzbudzał w naszych oczach zbytniej ekscytacji. Co prawda Amerykanie oferują kilka opcjonalnych fornirów i malowań z palety Pantone, jednak perspektywa konieczności oczekiwania na takowy „custom” od 4 do 6 … miesięcy (!!!) jest w stanie wystawić na ciężką próbę cierpliwość niejednego mistrza Zen, o kąpanych w gorącej wodzie audiofilach nawet nie wspominając. O ile jednak korpus jest w „hajglosie”, to już ścianę przednią uspokojono satynowością, więc niejako z automatu odpada obawa, że podczas odsłuchów będziemy przeglądali się w nich niczym w czarnych/białych zwierciadłach. Dodatkowo w przeciwieństwie do samych skrzyń fronty mają ponadnormatywną grubość a zaimplementowane w nich przetworniki chronią dedykowane im (przetwornikom, nie frontom) okrągłe, montowane na magnesy maskownice.
W centrum każdego frontu umieszczono dość pokaźnej średnicy falowód z centralnie umieszczoną 28mm kopułką berylową i … dwiema 28mm kopułkami Textreme TPCD – wszystkie rozmieszczone w osi pionowej. I tu od razu pozwolę sobie na dygresję natury użytkowej. Otóż ww. przetworniki berylowe nie są niczym zabezpieczone przed finalnie zazwyczaj destrukcyjnymi działaniami ciekawskiej progenitury, bądź domowego zwierzyńca, więc choć nigdy nie byłem zbytnim entuzjastą maskownic, to tym razem dla świętego spokoju akurat na wysokotonowych falowodach Perlistenów takowe bym zalecał. Po co bowiem kusić los i generować niepotrzebne wydatki. Z kolei para najbliższych wysokotonowcom 18 cm wooferów odpowiada za reprodukcję średnicy i basu a skrajne, o takiej samej średnicy, wyłącznie za najniższe składowe. Uwagę zwracają charakterystyczne szachownice membran owych 18-ek wykorzystujących materiał TexTreme, czyli sandwich dwóch warstw włókien karbonowych zapewniający nie tylko mniejszą o 30% masę, lecz również większą sztywność od konwencjonalnych karbonowych przetworników. Na potrzeby niniejszej recenzji nie próbowaliśmy wydłubywać maskownic chroniących tweetery, ale wierzymy na słowo producentowi, że również i one (tweetery, nie maskownice) z takowego przekładańca wykonano.
Ściany tylne niczym specjalnym nie intrygują. Ot bardzo porządne i zarazem na swój sposób biżuteryjne podwójne terminale głośnikowe plus tabliczka znamionowa wyczerpują temat. Za to uwagę zwraca biegnący wokół podstawy pas wykonany z metalowej siatki, gdyż choć na pierwszy rzut oka tego nie widać S7t są konstrukcjami wentylowanymi i właśnie tam ukryto dwa 8cm średnicy ujścia 50 cm kanałów bas refleks, które w razie potrzeby można zatkać dołączonymi w zestawie gąbkami. Jednak aby tego dokonać należy odkręcić płytę je zasłaniającą, do której po dokręceniu uzbrojonych w eleganckie kolce cokołów dostępu niestety nie ma. Jak się z pewnością Państwo domyślacie taka ekwilibrystyka rodzi pewne komplikacje, co z jednej strony wyklucza weryfikację wpływu zatyczek niejako „w locie”, lecz z drugiej nader skutecznie zniechęca zbyt nadpobudliwe jednostki do ciągłego kombinowania.
Skrzynie wewnątrz są bardzo mocno wytłumione i dodatkowo wzmocnione kilkoma wieńcami w obu wymiarach, co biorąc pod uwagę gabaryty samych obudów przy jednoczesnym braku ich podziału na dedykowane poszczególnym sekcjom komór wydaje się nie tyle logiczne, co wręcz konieczne.
Niezwykle ciekawie przedstawia się rozkład częstotliwości obsługiwanych przez poszczególne drajwery, bowiem już w sekcji wysokotonowej mamy pierwszy podział przypadający na 4,5kHz powyżej którego pracuje główna – berylowa jednostka, dopiero od ww. wartości wspierana do 1,3 kHz parą TPCD. Mid-wooferom przypadł zakres 1,3kHz – 700Hz a poniżej do akcji wkraczają już basowce i nie wypuszczają pałeczki aż do samego dołu. Od strony elektrycznej Perlisteny dalekie są od egzotyki i kontrowersji, co z jednej strony szalenie cieszy a z drugiej jest nader jasną wskazówką, że podczas ich projektowania konstruktorzy w ramach grupy docelowej, znaczy się potencjalnych odbiorców brali pod uwagę nie tylko dysponujących przysłowiowymi „spawarkami” ortodoksyjnych – stereofonicznych audiofilów, lecz również wielokanałowo zorientowaną brać kinodomowców, gdzie jak wiadomo może i Waty są liczone w setkach, jednak już wydajność prądowa ma w sobie więcej z marketingu aniżeli fizyki. Dlatego też mamy w tym wypadku do czynienia z 92.2dB skutecznością przy 4Ω (3.2Ω min.) impedancji, czemu powinny podołać nawet zintegrowane amplitunery A/V ze średniej półki, choć warto mieć na uwadze rekomendacje producenta sugerującego napędzanie 7-ek piecami dysponującymi mocą z przedziału 100 – 600W i nieco uchylając rąbka tajemnicy śmiem twierdzić, że jest do baaardzo słuszna koncepcja. Dlatego też przymierzając się do budowania wielokanałowego systemu uciech wszelakich rozsądnym wydaje się dokooptowanie do pracujących na froncie 7-ek przynajmniej czegoś w stylu topowych dzielonek ze stajni Denona, Marantza, czy Yamahy.
Dość jednak teorii i pozwalających ledwie, bądź wręcz wcale nie określić sygnatury brzmieniowej Perlistenów, czysto akademickich dywagacji. Nieważne bowiem co i w jakiej ilości w nich siedzi, ile czasu poświęcono na dogłębne analizy, wirtualne modele i obliczenia zdolne zawstydzić jajogłowych z NASA, lecz jak grają, bądź są w stanie zagrać. A są nie tylko w stanie, co z dziką radością grają dosłownie wszystko – od cyzelowania każdego, powolnie sączonego, eterycznego dźwięku na onirycznym „Aerial Objects” Simona Goffa i Katie Melua, poprzez pulsujący soczystym rytmem i sprofanowany „plastikowymi klawiszami” dość trudny do strawienia dla mnie – starego wiernego fana „ID.Entity” Riverside, po powodujący stany lękowe „Colors II” Between The Buried And Me, czyli iście karkołomne połączenie death, metalcore i progresywnego rocka. Jak na dłoni, czy wręcz srebrnej tacy widać / słychać różnice w realizacji, gdzie i komu suwak z kompresją poleciał za bardzo w górę a gdzie próbowano sklejać nie do końca pasujące do siebie nuty. Jednak zamiast piętnować i epatować potknięciami Perlisteny obiektywnie i bez złośliwości informują o fakcie ich istnienia, ocenę pozostawiając słuchaczowi. Są przy tym onieśmielająco prawdomówne i transparentne. Wydają się wręcz nie posiadać własnej sygnatury, gdyż góry jest dużo o ile tylko obfity w nią materiał im dostarczymy i mało, gdy takowej strawy zabraknie. Średnica zachwyca komunikatywnością, lecz zarazem nie sposób mówić o jej wypychaniu przed szereg, bądź „magicznym” dopaleniu wzorem co poniektórych lampowców, czy A-klasowych tranzystorów. Na dobrych i bardzo dobrych realizacjach doskonale odwzorowana zostaje siła emisji oraz artykulacja wokali z pełną paletą wszelakich ozdobników, oraz ekspresją sybilantów a na tych „dobrych inaczej” ich namacalność przechodzi w nienachalność. Posłuchajcie Państwo chociażby „Symphonici” George’a Michaela, czy highlightów z „Verdi: Il Trovatore” z Pavarottim a nagle odkryjecie, że do pełni szczęścia bynajmniej nie jest potrzebna słodycz i wspomniana „magia” a realizm na możliwie najwyższym poziomie. Podobnie sprawy mają się z basem, bo nie sztuką jest przekonywać naiwnych, że liczy się jakość a nie ilość, albo wręcz przeciwnie, że to właśnie ilość robi efekt Wow! Nic z tych rzeczy. Kolumny bowiem nie są od tego, by cokolwiek interpretować, coś od siebie dodawać, bądź dla siebie zatrzymywać, gdyż nie taka jest ich rola i ową tajemną wiedzę ekipa z Verony nie tylko posiadła, co zdołała wdrożyć w życie. Proszę tylko sięgnąć po „Tsuzumi” Kodo, by odkryć jak zróżnicowany i jak niezwykle barwny a zarazem w jakże odmienny sposób może być definiowany bas. Jak na długość jego wybrzmienia wpływa zarówno średnica samego bębna, jak i siła z jaką i czym potraktujemy jego naciąg. Aby jednak tej różnorodności nie tylko doświadczyć, lecz również sam fakt istnienia przyjąć do wiadomości i uznać za swoisty standard a może wręcz konieczność trzeba na spokojnie i najlepiej kilkukrotnie powyższego i podobnych mu wydawnictw na tytułowych kolumnach posłuchać a potem spróbować konkurencyjnych rozwiązań. Dopiero wtedy jasnym stanie się jak mocno ingerują one w natywny materiał i jak niewiele z nimi wspólnego mają dające „świadectwo prawdy” S7t. Zamiast bowiem monotonnie łupać przewalonym basiszczem, bądź po odfiltrowaniu najniższych składowych skupiać się li tylko na wyższych częstotliwościach oferują one (niemalże) pełne, prowadzone z restrykcyjną liniowością pasmo. Nie będę w tym momencie zaklinał rzeczywistości i twierdził, że niżej już zejść się nie da – stąd owe „niemalże”, bo jak najbardziej da, co nader bezpardonowo udowadniają m.in. nasze redakcyjne Gaudery, jednak jak na tak bądź co bądź kompaktowe podłogówki osiągi tytułowych gościń muszą budzić i budzą w pełni zrozumiały podziw i szacunek. Ponadto pomimo swoich mało „monitorowej” rozmiarówki nie mają najmniejszych problemów ze znikaniem z wirtualnej sceny. Ba, robią to na tyle skutecznie, że są w stanie zawstydzić niejedną, właśnie podstawkową konstrukcję, co tylko dobrze świadczy o ich niezwykle przemyślanym i precyzyjnym zestrojeniu.
Dzięki swej niezwykłej rozdzielczości i precyzji Perlisteny wydają się być audiofilską metaforą, odpowiednikiem szwajcarskiego bądź japońskiego (oba obozy mają swoich zagorzałych zwolenników i nie mi decydować któremu obozowi należy się palma pierwszeństwa) czasomierza w wersji skeleton, gdzie każdy, nawet najmniejszy trybik jest widoczny, lecz nie skupia na sobie uwagi, gdyż karnie przyjmuje rolę niezbędnej, acz li tylko jednej z wielu składowych większej całości. Śmiało można wręcz uznać, iż S7t niejako na nowo definiują rozdzielczość na tym i nie tylko na tym pułapie cenowym, bo lepiej oczywiście się da, jednak aby owo lepiej osiągnąć trzeba (niestety) szukać wśród konstrukcji uzbrojonych w diamentowe tweetery i to bynajmniej nie te stosowane np. przez B&W a m.in. Rolanda Gaudera w serii Berlina. Chodzi bowiem o możliwość usłyszenia dosłownie wszystkiego takim jakim faktycznie jest – zarówno bez jakichkolwiek oznak zmiękczenia i uplastycznienia, jak i sztucznego wyostrzenia, przejaskrawienia. O trafienie w punkt z definicją konsystencji i konturu źródła pozornego z iście laserową precyzją zawieszonego w przestrzeni, czyli poza wymiarem szerokości i głębokości do głosu dochodzi również wysokość i to nie liczona od podłogi naszego pokoju odsłuchowego a tej wirtualnej – kreowanej w ramach sceny na jakiej rozgrywa się muzyczny spektakl. Dlatego też perfidnie posłużyłem się dwoma diametralnie różnymi pod względem umiejscowienia orkiestry przykładami, bowiem George Michael raczył był występować przed towarzyszącą mu orkiestrą a z kolei Lucciano Pavarotti za i w dodatku nad orkiestronem, czego S7t nie omieszkały wiernie odwzorować odpowiednio ustawiając optykę obu spektakli. Trzeba jednak otwarcie i szczerze powiedzieć, że powyższe informacje dotyczące niuansów realizacyjno – wykonawczych nie są rzucane nam prosto w twarz, nie są ekstrahowane i wyrywane z kontekstu i serwowane w postaci suchych danych. O nie, wbrew pozorom Perlisteny pomimo całej swojej liniowości nawet na moment nie zbliżają się do laboratoryjno-prosektoryjnej analityczności i choć można zauważyć u nich zdolność iście studyjnej prawdomówności, co akurat w tym wypadku uznaję za jedną z ich głównych zalet, to udaje im się zachowywać wręcz idealną równowagę pomiędzy yin i yang, gdzie detal nie może istnieć bez melodii a muzyka bez pojedynczych dźwięków.
Reasumując. Perlisteny S7t nie są ani najlepszymi, ani tym bardziej najdroższymi kolumnami jakich dane mi było na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza czy to li tylko słuchać, czy też mieć przyjemność testować. Są jednak jednymi z najrzetelniej – najprawdziwiej brzmiących a tym samym wręcz obsesyjnie przeze mnie pożądanych. Oferują bowiem brzmienie tak realistyczne, że przekraczają magiczną barierę rozdzielającą obserwację reprodukcji danego materiału od uczestnictwa, tzn. broń Boże nie chodzi o nieudolne próby brzdąkania na gitarze, czy fortepianie a jedynie bierne śledzenie jego powstawania, lecz z poczucie bycia tam i wtedy. Jeśli zatem zastanawiacie się Państwo jak to jest, gdy każdy album brzmi jak „na żywo” niezależnie od tego, czy jest to klasyczna koncertówka, czy też zbiór studyjnych sesji, to zainteresujcie się Perlistenami S7t. Tylko lojalnie ostrzegam, że jest to bilet w jedną stronę, po którego zakupie nie ma już powrotu. I w tym momencie nie pozostaje mi nic innego jak tylko podziękować za uwagę i bardzo przepraszam, ale muszę kończyć, gdyż właśnie rozglądam się za kolejnym etatem, dzięki któremu S7t w wykończeniu Ebony Natural w … bliżej nieokreślonej przyszłości będą mogły zagościć u mnie na stałe.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Rafko
Producent: PerListen Audio, LLC
Cena: 95 990 PLN (black/white piano); 109 990 PLN (Piano Ebony); wersje na zamówienie (czas realizacji 4-6 miesięcy): forniry Cherry Natural, Black Cherry Natural, Ebony Natural, Ebony High Gloss, lakiery z palety Pantone
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dane techniczne:
Konstrukcja: 4-drożna, bass reflex / acoustic suspension
Zastosowane przetworniki:
– DPC-Array: 28mm kopułka berylowa; 2 x 28mm kopułka TexTreme TPCD
– Woofery: 4 x 180mm TexTreme TPCD
Skuteczność: 92.2dB / 2.83v / 1.0m
Impedancja: 4Ω nominalna / 3.2Ω min.
Pasmo przenoszenia (+/-1.5dB): 80 – 20kHz
Pasmo przenoszenia (-10dB): 22 – 37kHz (Bass reflex); 32 – 37kHz (Acoustic suspension)
Rekomendowana moc wzmacniacza: 100 – 600W RMS
Wymiary (W x S x G): 1295 x 240 x 400mm
Waga: 55.7 kg