Opinia 1
Choć zwykło się mówić „do trzech razy sztuka” niektórzy producenci nie poprzestają na tylu próbach osiągnięcia ideału, lecz drążą temat może nie tyle do upadłego, co po prostu do skutku. Mamy zatem po wersji pierwszej najprzeróżniejsze dopiski Mk., Rev., Signature, Reference, Gen. z kolejnymi numerami. Słowem do wyboru, do koloru dzięki czemu będąc zadowolonym z osiągniętego, konkretnego pułapu w portfolio ulubionej marki wcale nie jesteśmy skazani na stagnację, lecz co kilka lat możemy z powodzeniem przesiadać się na nowszą, poprawioną i udoskonaloną wersję tego, co w doskonale znamy. Nie do pominięcia jest też efekt spójności, ciągłości wizualnej a przez to niebagatelny w niektórych sytuacjach aspekt niezauważania przez pozbawione audiofilskiej wrażliwości otoczenie dokonywanych niejako mimochodem zmian. Tym oto sposobem zbliżamy się do prezentacji dzisiejszego bohatera, lecz zanim do tego dojdzie pozwolę sobie na jeszcze jedną dygresję. O ile wpływ okablowania sygnałowego na finalne brzmienie systemów audio coraz rzadziej (z niewielkimi wyjątkami – link) wywołuje święte wojny i wyprawy krzyżowe, to przewody zasilające nadal polaryzują środowisko bardziej aniżeli dyskusyjne decyzje sędziów piłkarskich podczas finałów Ligi Mistrzów. Jeśli dodamy do tego ewidentne odstępstwa od ogólnie przyjętych norm w postaci wszelakiej maści zgrubień, narośli i tajemniczych puszek to możemy być pewni, że „będzie się działo”. Skoro zatem powoli zbliżamy się do końca wstępniaka, to pragnę niniejszym zakomunikować, że mamy do czynienia z prawdziwą kumulacją bodźców do ewentualnej dyskusji, gdyż obiektem naszych dzisiejszych zainteresowań jest przewód zasilający Transparent XL piątej generacji wyposażony, co widać na poniższych zdjęciach, w pokaźnych rozmiarów tajemniczą narośl.
Zgodnie z zapewnieniami producenta najnowsza, piąta już generacja XL-ek inspirowana jest topowymi Opusami. Ma zatem oferować zdecydowanie lepszą dynamikę i swobodę, przy jednoczesnym obniżeniu poziomu szumów w porównaniu np. z wcześniejszą serią Reference, z którą mieliśmy przyjemność się zaznajomić przy okazji wizyty u śp. Starego Audiofila. Dodatkowo poprawiono sposób terminowania, co zaowocować ma dalszym wzrostem realizmu muzycznych doznań. Tyle marketingu a jak owe deklaracje mają się do rzeczywistości? Cóż, początki trudno było nazwać obiecującymi. Wbrew obiegowym opiniom „życzliwych” o tzw. muleniu wszystkich wyposażonych w puszki konstrukcji wyjęte prosto z neseserów Transparenty zachowywały się cokolwiek dziwnie. Nie dość, że skupiały się głównie na górze pasma to przy każdej nadarzającej się sposobności z lubością pastwiły się nad sybilantami i wszystkimi tymi dźwiękami, które można było podać w sposób nie dość, że szklisty, to jeszcze ofensywny i przenikliwy. Dla pewności kilkukrotnie sprawdziłem poprawność polaryzacji, lecz wszystko było, przynajmniej od strony technicznej poprawnie. Problemem pozostawał jedynie dźwięk, który zarówno w porównaniu z Acoustic Zen Gargantuą, jak i Organiciem wypadał karykaturalnie anemicznie. Nie chcąc dłużej psuć sobie humoru przepiąłem Transparenty z systemu głównego do równolegle wygrzewanego seta słuchawkowego i zostawiłem pod prądem na kilka dni. Po powrocie z wygnania sytuacja zmieniła się na tyle znacząco (in plus), że dalszy proces układania się przebiegł już w docelowej konfiguracji.
Góra pasma nadal pozostała czytelna i zwracająca uwagę, lecz wcześniejsza napastliwość ewoluowała w kierunku rześkości i swoistego napowietrzenia przekazu potęgującego doznania przestrzenne. Im większy aparat wykonawczy brał udział w nagraniu, tym owa swoboda i brak oporów przed wykraczaniem poza granice wytyczone przez rozstaw kolumn stawały się bardziej sugestywne. Przykładowo „Il Trovatore” Verdiego z Luciano Pavarottim w tytułowej roli pozwalały na swobodne przechadzanie się pomiędzy solistami i chórem a dobiegające z orkiestry dźwięki były precyzyjnie kreślone cienkimi liniami konturów. Nie muszę dodawać, że blachy i wszelakiej maści metalowe perkusjonalia miały swoje przysłowiowe pięć minut, lecz nie były to „piki” wwiercające się w naszą korę mózgową, lecz raczej krystalicznie czyste tony niosące ze sobą nie tylko informacje podstawowe, lecz i wszelakiej maści mikro wybrzmienia i jakże przez nas uwielbiany audiofilski plankton. Beneficjentkami tejże maniery były również wokalistki, których głosy sięgały teraz wyżej a spadek emisji następował nieco później niż z okablowaniem konkurencji.
Całe szczęście zaakcentowanie rejestrów górnych nie odcisnęło swojego piętna na średnicy, która może nie czarowała takim nasyceniem i soczystością, jak w Gargantule, ale nie sposób zarzucić jej było osuszenia, czy desaturacji. Ot możliwie zbliżony do neutralności przekaz, który niczego i nikogo nie ma zamiaru wyciągać za uszy, więc jeśli któryś z elementów naszego systemu cierpi na niedobory jakościowo-ilościowe w tym zakresie częstotliwości, to Transparentami tego nie podkolorujemy i nie zamaskujemy. Tak samo sprawy mają się z jakością materiału źródłowego, a więc tzw. różnicowaniem nagrań. O ile Pavarottiemu było najwidoczniej obojętne, gdyż i tak w każdym wejściu wypadał olśniewająco i niemalże „bosko”, to zmieniając repertuar i wykonawców na nieco mniej finezyjne propozycje warto było czasem dłuższą chwilkę się zastanowić, czy rzeczywiście chcemy sobie zafundować kilkadziesiąt minut sonicznych katuszy. Przykładowo „Fly” Sary Brightman raziło plastikowością a vibrato artystki połączone z dość piskliwą manierą wypadało dość strzygowato. Za to surowe „Skin Deep” Buddy’ego Guy’a już nijakich anomalii nie wykazywało dostarczając wielce miłych doznań związanych z bluesem granym z głębi serca i bez zbędnej „maniery”. Czysta przyjemność.
Jak na amerykańskie standardy dół pasma podawany jest nadspodziewanie konturowo, żeby nie powiedzieć zwiewnie. Chociaż nie, on nie jest odchudzony tylko raczej „chrupki”, gdyż odzywa się dokładnie tam, gdzie powinien, a że nie wgniata w fotel i nie powala, to już raczej pochodna jego natury a nie ułomność. Sięgając bowiem po dość szalone „Baselines” i „Oscillations” Billa Laswella bez najmniejszych problemów i „ale” byłem w stanie wysłuchać obu krążków od początku do końca a wspominana „chrupkość” uwolniła dodatkowe pokłady mikro detali i wybrzmień, które były dotychczas schowane w cieniu potężnych dźwięków głównych. Zyskiwały na tym zarówno drive, jak i zróżnicowanie a więc i motoryka, które sprawiały, że nie sposób spokojnie było usiedzieć w miejscu podczas odsłuchu.
Na koniec, w ramach podsumowania warto podkreślić, że XL-ka to w pewnym sensie model graniczny pomiędzy w miarę rozsądnie wycenionym, zarówno jak na Polskie, ale i zdroworozsądkowe realia niżej usytuowanym w firmowym portfolio rodzeństwem a topowymi Opusami, których ceny przekraczają 20 kPLN (wersja Source to wydatek rzędu 22 600 PLN a standardowego Opus Powercord 24 000 PLN). Nie chcę w tym momencie powiedzieć, że Powerlinki High Performance, Premium czy Reference to budżetówka, ale sam producent dość jasno daje do zrozumienia, że dwukrotnie zwiększając cenę również i oczekiwania w stosunku do dźwięku powinniśmy mieć adekwatnie wyższe. A Transparent XL Power Cord owe oczekiwania spełnia. Nie będąc tak spektakularnym, rozdzielczym i holograficznym jak droższa konkurencja, o rodzeństwie na razie się nie wypowiadamy, daje niezaprzeczalny komfort tak psychiczny, jak i soniczny, że wszystko jest na odpowiednim poziomie. Nic nie wyrywa się przed szereg, nic nie jest zamiatane pod dywan i generalnie w takim stanie równowagi można trwać latami, bądź … czekać aż światło dzienne ujrzy szósta generacja.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Accuphase DP-410; Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXC-50
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Audia Flight FL Phono
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Audio Analogue Maestro Anniversary
– Przedwzmacniacz: Accuphase C-3850
– Końcówka mocy: Accuphase P-7300
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform; Thixar Silence Plus
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Thixar Silent Feet Basic
Opinia 2
To może wydawać się trochę dziwne, ale mimo sporych możliwości doboru komponentów do celów testowych są takie marki na rynku audio, na które mimo ogólnego zachłyśnięcia się nimi audiofilskiej populacji nie mamy specjalnego recenzenckiego ciśnienia. Dlaczego? Nie umiem tego za bardzo wytłumaczyć, ale gdzieś z tyłu głowy zawsze kołacze nam myśl, iż z pewnością przyjdzie na dany brand odpowiedni czas. I wiecie co? Po kilku mających miejsce w ostatnim czasie niezobowiązujących rozmowach z warszawskim Hi-Fi Clubem nagle okazało się, iż w królowej rzek dumnie zwanej Wisłą upłynęło już na tyle dużo wody, by wreszcie zmierzyć się z legendą amerykańskiej sceny kablowej jakim jest marka Transparent. Co prawda wespół z Marcinem zazwyczaj startujemy z wysokiego „C”, ale nie chcąc tracić możliwości stopniowego zapoznawania się z poszczególnymi skokami jakościowymi kolejnych linii na dobry początek padło na okupujące przyjazne nawet dla średnio zaawansowanego w zabawę ze sprzętem audio zwykłego Kowalskiego rejony cennika. Puentując akapit startowy miło mi zaprosić wszystkich na kilka zdań o pochodzących zza wielkiej wody (USA) kablach sieciowych Transparent XL Power Cord.
Ta część tekstu z racji rozprawiania o kablach zasilających i ich skromności aparycyjnej nie będzie nazbyt długa. Może się zdziwicie, ale rzeczone druty wbrew ogólnej tendencji ozdabiania wszelkich akcesoriów wyszukaną ornamentyką dla wielu niestety mogą okazać się niezbyt ciekawe, gdyż w ogólnym rozliczeniu kolorystycznym są monolitycznie czarne. Jedynymi przełamującymi ową czerń wizualnymi akcentami są: usytuowane na wtykach i znajdujących swoje położenie mniej więcej w połowie długości przewodu podłużnych, obłych puszkach z filtrami jasno-beżowe nadruki z logo marki i zewnętrzne ubranko naszych kabelków w postaci wprowadzającej przyjemne dla oka refleksy odbitego światła opalizującej plecionki. I to w temacie wizualizacji samych bohaterów byłoby na tyle. Jednak będąc solidnym nie można zapomnieć o zabezpieczeniu transportowym XL-ek, czyli zgrabnych, ale przy okazji solidnych od strony wytrzymałościowej, wyściełanych gąbką czarnych teczkach. Teoretycznie to jest nic nie wnoszący do dźwięku dodatek, ale raz – dzięki nim towar podczas podróży przetrwa każdy kurierski kataklizm, a dwa – miło jest wiedzieć, że ktoś myśli o naszym zamiłowaniu do blichtru.
Zawsze gdy serwuję moim Japończykom większy lub mniejszy set kabli sieciowych, głównymi ośrodkami ich wpięcia są przetwornik cyfrowo-analogowy i napęd. Oczywiście nie omijam reszty komponentów, ale proces oceniania zawsze rozpoczynam od źródła, które w moim zestawieniu jest najbardziej czułe. Dlatego też mimo występów XL-ek we wszystkich produktach całość opisową skupię jedynie na aspektach usłyszanych podczas zasilania najwrażliwszych elementów toru. Tak więc, gdy nadszedł czas bliższych kontaktów z Transparentem, mogę powiedzieć jedno: otrzymany do zaopiniowania zestaw dwóch dostarczycieli życiodajnego prądu zaproponował delikatne wygładzanie brzmienia mojej układanki. Co ważne, na takim postawieniu sprawy nie traciła czytelność wirtualnej sceny muzycznej. Tak, była mniej doświetlona, ale nadal pełna życia. Nie było to ostre cięcie świeżości grania, tylko pakiet pewnych symptomów pracy w uprzyjemnianiu świata muzyki. Jakie to symptomy? Główne zabiegi dotyczyły delikatnego uspokojenia górnych rejestrów, bez specjalnej ingerencji w środek pasma, ale z delikatnym nasyceniem dolnych partii pasma akustycznego. Efekt? Muszę powiedzieć, że mimo wyczulenia na wszelkie ubytki iskry w blachach perkusji, Amerykanie swoim bytem grali na tyle spójnie, by po kilku kawałkach temat odszedł w zapomnienie. Owszem, gdy zapragnąłem konfrontacji z dyżurnym okablowaniem, wspomniane różnice natychmiast przybierały wyraźną postać, ale proszę wziąć pod uwagę, iż wszystko co posiadam, w pewnym sensie stroiłem kilka lat, a mimo zaangażowania się „jankeskich drutów” w wojnę z synergicznie skalibrowaną Japonią, według mnie dobrze się broniły. Przykładem na utrzymanie pozycji w okopach toczonej walki był koncertowy krążek „Inside Out” Keith’a Jarretta, Garego Peackocka i Jack’a Dejohnette’a. To bardzo trudny materiał do zagrania, gdyż wszelkie niedociągnięcia w barwie spowodują nieznośny atak perkusjonaliów i krzykliwość fortepianu, a nadmierne uduszenie oddechu anoreksję połączoną z matowością wspomnianych instrumentów. Jednak jak wspomniałem, Transparent pokazał się z na tyle równej brzmieniowo strony, że nawet w mojej, już raczej stroniącej od dodatkowych pokładów homogeniczności układance nie powodował szkodliwych odczuć, tylko stawiał na nieco inną interpretację tego samego wydarzenia muzycznego. Powiem więcej, znam kilku melomanów, którzy nawet woleliby taką prezentację seta referencyjnego, ale bez wycieczek w stronę bohaterek dzisiejszego testu na szczęście to ja dopieszczam swój muzyczny ołtarz i ja decyduję co dla mnie jest najlepsze. Reasumując przytoczony zapis koncertu jako pozytyw należy zaznaczyć delikatną, ale nie szkodzącą w oddaniu energii ogładę talerzy perkusisty (niestety, początek płyty jest w nie obfity) i delikatne zwiększenie masy kontrabasu. Natomiast może nie jako negatyw, ale z pewnością nie do końca pożądany skutek ingerencji w homogeniczność grania wskazałbym lekką utratę dźwięczności instrumentu front mena. Jednak jak wspomniałem, to były drobne korekty i tylko docelowy system jest w stanie w stu procentach powiedzieć, co jest dla niego dobre, a co złe. Dla mnie wszystko było trochę zbyt ugładzone, ale odbierane w estetyce inności, a nie szkodliwości. Nie chcąc się rozpisywać – przypominam, iż rozprawiamy o kablach sieciowych, co już samym w sobie dla wielu jest herezją – spokojnie mogę powiedzieć, że w podobnej estetyce grania wypadła większość słuchanych srebrnych krążków z rockiem i muzyką dawną włącznie. Raz słyszalne efekty umilania świata były większe – bardzo dobre realizacje muzyki Baroku, a raz mniejsze – obcowanie z szaleństwem rocka. Owszem, podczas słuchania muzyki osobiście wolę świat pełen porannej bryzy, ale po raz kolejny powtórzę, sparing z Amerykanami w najmniejszym stopniu nie był czymś złym. Jak obronię tę tezę? Bardzo łatwo. Testowane kable w większości przypadków zastępowały zdecydowanie droższych kolegów, a prezentacja traciła naprawdę niewiele. To zaś, idąc tropem szukania za i przeciw pozwala sądzić, iż w wielu mniej rozdzielczych, a przez to fundujących właścicielom więcej zniekształceń systemach temat przybierze formę pożądania. Bredzę? Bynajmniej. Mało tego, powiem więcej. Znając życie audiofila od podszewki bez najmniejszych problemów jestem w stanie się nawet o to założyć.
Wierzcie lub nie, ale nie żałuję tak długiego oczekiwania na bezpośrednie spotkanie się z tą kultową marką. Napinanie się na szybki romans bardzo często wpływa na bezstronność w ocenie fundując przy tym recenzentowi spory pakiet oczekiwań. W moim przypadku temat wyglądał nader banalnie. Koleżeńska rozmowa, w której pada pytanie: „Chcecie?”. Ja bez większych oznak natury egzystencjonalnej krótkim tekstem odpowiadam: ”Owszem chętnie” i temat zamknięty. Żadnego parcia na szkło, tylko bardzo wyważona czysta karta oczekiwań na to, co się stanie. A jak można sądzić po kilku wcześniejszych strofach proces mierzenia sił na zamiary przebiegł zaskakująco spokojnie. XL-ki nie są to wzbijającymi się na wyżyny High Endu kablami, ale swoją solidnością potrafiły odnaleźć się nawet w układance prawie od początku do końca stworzonej przez jednego człowieka, a to jest chyba najlepszą rekomendacją. Jednak bez wątpienia, mimo tej dość wyrównanej testowej walki tytułowe druty najlepiej sprawdzą się w systemach oczekujących delikatnego makijażu sonicznego w kierunku homogeniczności. O układankach typu „anoreksja” z szacunku do Was nawet nie wspominam, ale zachęcony dużą dozą ciekawych wyników na swoim podwórku do posłuchania Transparentów XL zachęcam również posiadaczy systemów już wstępnie podkolorowanych. Taka propozycja może wyglądać na początki mojego szaleństwa, ale uwierzcie mi, już nie raz pokazałem kilku znajomym, że ich dotychczasowa wydawałoby się bardzo barwna układanka była tylko cieniem tego, co w konsekwencji użycia odpowiedniego okablowania można uzyskać. Nie wierzycie? Niestety, jest tylko jeden sposób, telefon do dystrybutora.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Cena: 9 600 PLN (2m)
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA