1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Reportaże
  6. >
  7. ZenSati Factory Tour

ZenSati Factory Tour

Prawdę powiedziawszy wybierając się w pierwszą, wczesnowiosenną i w dodatku skandynawską tegoroczną eskapadę w okolice Kopenhagi niespecjalnie wiedziałem czego się spodziewać. Z jednej strony dostarczane nam ostatnimi czasy przez stołecznego dystrybutora Audiotite okablowanie za każdym razem świetnie się broniło, a z drugiej dostępne w Internecie migawki wskazywały na niemalże garażową produkcję. Jak łatwo się domyślić objawiająca się m.in. idealną powtarzalnością ponadprzeciętnie wysoka jakość wykonania na tyle wyraźnie nie korelowały z ww. dostępnymi materiałami, iż wiedziony czystą ludzką ciekawością postanowiłem osobiście, czyli naocznie, nausznie i organoleptycznie zweryfikować jak sprawy się mają. Tym oto sposobem wczesnym czwartkowym porankiem, tuż po wylądowaniu na niezwykle malowniczo położonym Københavns Lufthavn zostałem przejęty przez reprezentującego dział produkcji ZenSati Piotra i niejako w trybie ekspresowym dostarczony pod drzwi znajdującej się niemalże 60 km od lotniska – w spokojnej położonej nieopodal morza miejscowości Helsinge siedziby ww. marki, w których to powitał mnie nie kto inny, tylko sprawca całego zmieszania Mark Johansen, z którym m.in. w ramach corocznych monachijskich High Endów dane mi było już kilkukrotnie się spotkać. Nie ma jednak co się oszukiwać i zaklinać rzeczywistości, gdyż wystawy audio są nie po to, żeby słuchać, lecz jedynie by oglądać i co najwyżej udzielać towarzysko, więc każdorazowe pytania o to jak dany system gra staramy się przekierowywać na jego aspekt wizualny, albowiem zarówno liczba wystawowych zmiennych, jak i permanentne przebodźcowanie niejako z automatu wykluczają jakiekolwiek konstruktywne wnioski. Tymczasem dysponując niemalże nieograniczonym czasem w ramach poniekąd spontanicznego, acz w pełni uzgodnionego z Markiem i jego ekipą „kontrolowanego nalotu” mogłem w pełni poświęcić swoją uwagę. I właśnie w ramach owego sfokusowania na wiadomym temacie uznałem za stosowne unaocznienie zainteresowanym, iż wbrew rozsiewanym przez „życzliwych” plotkom w przeważającej większości składająca się z naszych rodaków ekipa ZenSati nie para się tzw. rebrandingiem, lecz po prostu stosowne przewody wykonuje z wszelakiej maści półproduktów zalegających w przestronnych i lśniących czystością wnętrzach produkcyjnych hal.

Może i uwieczniony na powyższych zdjęciach park maszynowy robi niespecjalnie piorunujące wrażenie i w niczym nie przypomina hutniczego zaplecza w którym „surówka” jest przetapiana, walcowana i ciągniona na cienkie druciki, ale bądźmy szczerzy – producentów dysponujących takimi możliwościami jest jak na lekarstwo i z reguły są to micro-manufaktury w stylu bydgoskiego Albedo, które samo, jak dziwnie by to nie brzmiało własne, w dodatku srebrne, żyły „wyciąga”. A lwia i zarazem licząca się na rynku część branży po prosu konkretne konfiguracje i zaploty u 2-3 globalnych potentatów zamawia i tyle. Dlatego też nie widzę powodu, by z racji przynależności do ww. grona ZenSati w jakikolwiek deprecjonować. Bowiem nie sztuką jest dowolnie wyrafinowany przewodnik zamówić, lecz cały myk polega na tym, by wiedzieć co później z nim zrobić, jak i czym zaizolować, zaekranować, zapleść i finalnie zakonfekcjonować, o takim drobiazgu jak stosownie atrakcyjna prezentacja, wspominana powtarzalność, czy cała marketingowa, przekładająca się na sprzedaż otoczka nawet nie wspominając. Krótko mówiąc w kilku pomieszczeniach dokonuje się stosownych działań uzdatniających dostarczane półprodukty do wymagań poszczególnych modeli, tnie na zamawiane przez odbiorców długości i przynajmniej w przypadku okablowania zasilającego konfekcjonuje odpowiednimi dla docelowych destynacji wtykami. Jak łatwo się domyślić na każdym etapie przewody przechodzą rygorystyczną kontrolę jakości, gdyż m.in. z racji metalizowanych powłok lakierniczych na duńskich wtykach widać dosłownie każdą, nawet najmniejszą skazę.

A w ZenSati pobłażania dla niedoskonałości nie ma, więc każda idea najpierw jest, nieraz nad wyraz burzliwie przedyskutowywana i to jak widać niekoniecznie w wykrochmalonych kołnierzykach i sztywnych do bólu naradach, lecz w zdecydowanie bardziej nieformalnych i zarazem sprzyjających kreatywności okolicznościach. Następnie zrodzone w sali bilardowej, bądź w wyposażonym w mięsiste kanapy biurze idee są weryfikowane w praktyce i jeśli tylko przejdą takową selekcję sukcesywnie wdrażane do produkcji. Tak też było z goszczącym u nas na testach zestawem Razzmatazz, który mówiąc wprost okazał się swoistym game changerem i ulgowym biletem do świata High-Endu a jak widać na powyższych zdjęciach ich budowa okazała się zaskakująco prosta.
Jednak po kolei, czyli skoro pobieżną inspekcję „po zakładzie” mieliśmy za sobą przyszła pora na krótki rys historyczny, kilka danych sprzedażowych, wyjaśnienie czemu duńskie przewody „grają” tak a nie inaczej, z czego to wynika (w telegraficznym skrócie priorytetem jest szybkość transmisji i świadomy dobór materiału na przewodniki) i przede wszystkim kto za tym stoi. A patrząc na powyższą prezentację z łatwością można zauważyć, iż rodzimy – polski „pierwiastek” w procesie produkcyjno – administracyjnym za sprawą Joanny Matuszak i Piotra Kowalskiego (oboje możecie odnaleźć na zdjęciach) w zaledwie kilkuosobowej ekipie ZenSati odgrywa niebagatelną rolę.

Skoro teorię mamy jako – tako opanowaną, to śmiem twierdzić, że zasłużyliśmy na pierwszą porcję deseru w postaci fabrycznego systemu demonstracyjnego rezydującego w nowym budynku ZenSati, który w niedalekiej przyszłości ma stać się swoistą wzorcownią i miejscem demonstracyjnych spotkań oraz szkoleń zarówno dla grona dystrybutorów jak i potencjalnych klientów chcących w kontrolowanych warunkach zasmakować duńskich specjałów. I jak z pewnością wprawne oko dociekliwych obserwatorów wyłapało „fabryczny set” podczas mojej wizyty obejmował flagowe #X-y spinające topową elektronikę Viola Audio Laboratories, oraz doposażone w moduły basowe kolumny Brodmann Loudspeakers JB205 z dedykowanymi – wykonanymi na zamówienie modułami basowymi, czyli poniekąd dane mi było w zdecydowanie bardziej kontrolowanych warunkach, na spokojnie zaliczyć powtórkę może nie tyle z rozrywki, co z zeszłorocznego monachijskiego High Endu. Efekt? Bezdyskusyjnie … zaskakujący pod względem omnipolarności i swobody prezentacji z bardzo wyraźnym ukierunkowaniem na akustyczny i dość oszczędny pod względem liczebności aparatu wykonawczego repertuar. Czyli mówiąc wprost o ile o uniwersalności niejako na dzień dobry można było zapomnieć, to jeśli tylko układając playlistę pamiętaliśmy o jego dedykacji, to efekt śmiało można było zaliczyć do kategorii onieśmielających i zachwycających tak pod względem realizmu, jak i namacalności przekazu. Perfidna asekuracja ze strony Gospodarzy? Bynajmniej, po prostu ukłon w kierunku odbiorców operujących w obrębie krainy łagodności i szukających ukojenia po całodziennym szarpaniu nerwów. A trudno o lepsze panaceum, niż nagrania Carmignoli, gitarowe opowieści Tommy’ego Ammanuela, Fausto Mesolelli bądź wręcz mistyczna audiofilska uczta zamykająca słuchacza wraz z wykonawcą w swoistym mikrokosmosie, czyli „From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna.

Chwilę przerwy, tuż przed zmianą lokalizacji, Mark poświęcił na podzielenie się swoją drugą oprócz audio pasją, czyli wręcz obsesyjnym uwielbieniem do motoryzacji i to poczynając od jazdy na czymkolwiek co ma przynajmniej dwa koła i jest sygnowane przez … Hondę, jak i umiejętnościami mechaniczno – restauratorskimi z dumą prezentując doprowadzaną do stanu pełnej sprawności bezwstydnie czerwoną Hondę NSX. Dla niewtajemniczonych to pierwsze na świecie turladełko z nadwoziem w pełni wykonanym z aluminium, jak i debiut silnika ze zmiennymi fazami rozrządu – VTEC. Uwagę zwracała też imponujących rozmiarów dość dokładnie obgryziona przez przeuroczą parkę Rottweilerów Marka kość, mająca być przestrogą dla tych recenzentów, którzy niezbyt przykładają się do obsypywania szczerymi superlatywami duńskich przewodów. Ot taki niewinny żarcik 😉

Czego by jednak nie mówić ów tematyczny przerywnik pozwolił nieco złagodzić przeskok w estetyce reprezentowanej przez kolejny system o skali trudnej do opisania. Tym razem bowiem nie trzeba było przejmować się tak populacją aparatu wykonawczego, jak i nurtem muzycznym przez niego eksplorowanym, gdyż niezależnie od tego, czy na playliście lądował snujący swą baśniową opowieść Arild Andersen („Kristin Lavransdatter”), czy też próbujący wdeptać nas w ziemię kanonadą blastów, riffów i growlu Whitechapel („Hymns in Dissonance”) za kazdym razem dostawaliśmy dokładnie to, co zostało zarejestrowane na materiale źródłowym. Podobnie było z elektroniką gdzie nawet „Manjusaka” 潘PAN i „Issa Dub” Murkury nie były w stanie nawet zbliżyć się do granic jego możliwości, czego nie można było powiedzieć o Teodorze (kocie Marka), który jedynie z dezaprobatą prychnął i z jawną pogardą w swych zielonych oczach dostojnie opuścił pokój. Żeby było ciekawiej, tym razem zamiast flagowych #X-ów wspomaganą przez Aurendera i zasilającą potężne, dysponujące zewnętrznymi 6-przetwornikowymi modułami basowymi Stenheimy Reference Statement (w sumie drobne  1 200 kg) elektronikę Viola Audio Laboratories okablowano gdzie tylko się dało „budżetowymi” Razzmatazzami. I proszę uwierzyć mi na słowo a jeśli będzie ku temu okazja przekonać się na własne uszy nawet w tak ekstremalnych okolicznościach przyrody duńskie „eko”-druty ani myślały rzucać ręcznik na ring i nikt, ale to absolutnie nikt nie powinien uznawać ich za najsłabsze ogniwo. Jak już zdążyłem wspomnieć wrażenie jakie robił tak wizualnie, jak i przede wszystkim brzmieniowo ww. system śmiało można było zaliczyć do porażających, lecz porażających nie wyolbrzymieniem, przejaskrawieniem i iście pornograficzną przesadą, lecz aspektem, który dziwnym zbiegiem okoliczności w High-Endzie nie zawsze gra pierwsze skrzypce – realizmem. Tak, tak mili Państwo. To czym dysponuje Mark we własnych czterech kątach wymyka się większości skali, ocen i kategoryzacji, bowiem spędziwszy tam ładnych parę godzin im dłużej słuchałem i po im bardziej wymyślne, mogące obnażyć ewentualne mankamenty nagrania sięgałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że jedyną „wadą” (cudzysłów w pełni uzasadniony) jaką ów zestaw posiada, to fakt, iż kiedy przed nim zasiadamy i włączamy ulubioną muzykę, to od pierwszych taktów niejako z automatu przestajemy nie tylko słuchać, co wręcz słyszeć ww. misternie skonfigurowany zestaw a de facto rozpoczynamy bezpośrednie sesje z muzyką jako taką, bez pośredników, bez interpretacji i prób jej skalowania, czy też upiększania. Po prostu z Muzyką przez duże „M” i jej twórcami/wykonawcami. Nie wierzycie? Cóż, sam jadąc do Danii też nawet o tym nie myślałem, jednak skoro podczas wizyty u Marka dane mi było spotkać się oko w oko zarówno z Georgem Michaelem („Symphonica”), jak i z Mercedes Sosą („Misa Criolla”) a bynajmniej ani nie uczestniczyłem w seansie spirytystycznym, ani nie spożywałem żadnych substancji mogących na postrzeganie otaczającej mnie rzeczywistości „kreatywnie” wpłynąć, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko posypać z pokorą głowę popiołem i uznać, iż jednak da się dosięgnąć absolutu.

W ramach podsumowania powyższej relacji chciałbym w tym miejscu serdecznie podziękować ekipie ZenSati za opiekę i gościnę czując się niezwykle zaszczyconym możnością poznania sygnowanych przez nich wyrobów od kuchni i jednoczesnej weryfikacji dwóch przeciwległych skrajów ich portfolio w wybitnych, acz kompletnie różnych systemach. Pół żartem pół serio jedynie dodam, że nie wiem, czy taki był ich zamiar, lecz po wizycie w Helsinge jestem w stanie poniekąd przyznać rację antykablarzom twierdzącym, że „kable nie grają”, bowiem na przykładzie ZenSati da się udowodnić, że kabli, dobrych kabli, po prostu … nie słychać. A u Marka kabli słuchać się nie da, bo właśnie ich nie słychać. Słychać za to Muzykę – te przez wielkie „M”.

Marcin Olszewski

Pobierz jako PDF