Opinia 1
Z dużą dozą prawdopodobieństwa, gdy zdradzę zaczyn do dzisiejszej potyczki sonicznej, na Waszych ustach pojawi się lekki uśmiech. O co chodzi? Otóż od pierwszej myśli zorganizowania tego sparingu przyświecała mi jedna idea, jaką była weryfikacja, czy powiedzenie: „Duży może więcej” wprost proporcjonalnie przełoży się na nasze podwórko. Czyli? To proste. Stali czytelnicy pewnie już wiedzą, gdyż mój zamysł rozwiązuje zdjęcie otwierające ten test, na którym widnieją dwie stereofoniczne końcówki mocy skonfigurowane jako monobloki. Tak tak, owe monosy to właśnie ten duży na tle małego w postaci niedawno testowanej na naszych łamach pojedynczej końcówki w trybie stereo. Przyznacie, że pomysł ciekawy z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze – nausznie przekonam się, by potem to zrelacjonować, czy głoszona przez wielu melomanów teoria o lepszym brzmieniu systemu na bazie osobnych końcówek mocy dla każdego kanału jest prawdą. A po drugie – sprawdzę jak duży jest przyrost owej jakości. Jeśli jesteście Państwo zainteresowani wynikami tego przebiegłego planu, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was do lektury poniższego tekstu, który swoje powstanie zawdzięcza dystrybuującemu przywołane w tytule, pochodzące ze Szwajcarii końcówki mocy Soulution 511, stacjonującemu w Warszawie SoundClubowi.
Jak wyglądają i w co uzbrojone są końcówki Soulution? Jak każde inne urządzenie wzmacniające sygnał audio z tej stajni, czyli mamy do czynienia z bardzo wysoką, standardową w domenie szerokości i stosunkowo głęboką, naszpikowaną po brzegi elektroniką maszyną. Jej front to coś na kształt płynnie nachodzącego na górną część skrzynki, potem kontynuowanego jako ciekawy motyw wizualny do końca górnej płaszczyzny obudowy, dość grubego płata aluminium. Ale to nie koniec ciekawych designerskich zabiegów, gdyż w ów awers mimo dużej płaszczyzny, planowo emanując zjawiskową skromnością oferuje użytkownikowi jedynie umieszczone w lewym górnym rogu: wielozadaniowy, mieniący się ciemną czerwienią prezentowanych informacji, prostokątny wyświetlacz i tuż obok niego na prawej flance trzy guziki i średniej wielkości wielofunkcyjną gałkę. Jeśli chodzi o temat chłodzenia przecież dość monstrualnej, w trybie mono oddającej 600W mocy konstrukcji, ten realizowany jest przy pomocy usytuowanych na bokach radiatorów i umożliwiających wentylowanie grawitacyjne trzewi wzmacniaczy dwóch bloków poprzecznych nacięć na górnej płaszczyźnie obudowy. Wieńcząc dzieło przybliżania aparycji 511-ek przejdźmy do ich rewersu. Oczywiście są równie duże jak front, jednak z uwagi na dość proste zadania wzmacniania sygnału przygotowanego przez przedwzmacniacz liniowy potencjalnemu nabywcy mają do zaoferowania jedynie wykorzystywane w zależności od skonfigurowania końcówek podwójne terminale kolumnowe (przypominam, że podczas testu miałem do czynienia ze zbridge’owanymi końcówkami stereofonicznymi), wyjścia i wejścia w standardach RCA/XLR dla pracy w trybie stereo i mono, a także gniazda dla konfiguracji firmowej kilku produktów tego producenta w jeden konglomerat, komputerowe złącze umożliwiające podłączanie piecyków do strefy domu inteligentnego, gniazdo USB jako komunikacja podczas upgrade’ów i zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilania IEC.
Chyba oczywistym jest, że jeśli mam udowodnić prawdziwość lub zadać kłam tezie o znacznie lepszym brzmieniu systemu zasilanego dwoma monofonicznymi końcówkami mocy zamiast jednej stereofonicznej, swoje nowe perypetie powinienem oprzeć na tych samych propozycjach płytowych. Owszem, to można udowodnić na bazie każdego rodzaju muzyki, jednak jeśli wplotę w dzisiejszy tekst słuchane w poprzednim starciu, temat będzie znacznie łatwiejszy do zrozumienia. Zanim jednak przejdę do konkretów, zaznaczę z całą stanowczością, iż zestaw wykorzystujący osobne końcówki na kanał praktycznie nie pozostawił suchej nitki na kompilacji stereofonicznej. Naturalnie tamto podejście w swojej kategorii cenowej i konfiguracyjnej również było bardzo dobre, jednak jak wspominałem w poprzednim akapicie, znaczne zwiększenie mocy spowodowało mocne przewartościowanie in plus praktycznie każdego aspektu przekazu. Co to oznacza? Wszystko co najlepsze, czyli wzmocnienie swobody prezentacji muzyki i jej rozdzielczości, co wprost przełożyło się na jeszcze lepszą kontrolę dolnych rejestrów, zwiększenie komunikatywności średnicy i zjawiskowe zawieszenie chadzających w górnych zakresach częstotliwości instrumentów. Niemożliwe? A jakże, całkowicie możliwe. Powiem więcej. To nie były zmiany na poziomie percepcji, tylko przeskoczenie z jakością dźwięku co najmniej oczko, jeśli nie dwa wyżej i to jak nadmieniłem w każdym aspekcie. Rozpoczynając opis płyt od występującego jako pierwszy sparingpartner w starciu z pojedynczą końcówką zespołu Slayer z płytą „Reign In Blood” jestem zobligowany dodać, iż odbierana wówczas jako ratująca odsłuch plastyka dźwięku, teraz oddała pole lepszej rozdzielczości. To zaś zainicjowało przyjemniejszą w odbiorze, znaczną poprawą wglądu w nagranie, ale co ważne, bez szkodliwych artefaktów typu krzykliwość, czy szorstkość dobiegających do moich uszu fraz. Muzyki w muzyce było więcej, a przy tym lepiej definiowana. Cuda? Nic z tych rzeczy, zwyczajna odpowiedź systemu na pozbawione zniekształceń wzmocnienie sygnału. Podobny wynik zakończyło porównanie kolejnej płyty z czterema saksofonistami barytonowymi i bębniarzem spod znaku Bluiett Baritone Nation w produkcji „Libation For The Baritone Saxophone Nation”. Po czterokrotnym wzroście ilości oddawanej mocy przez każdą z końcówek muzyka nabrała znacznie lepszego PRAT-u, a przy tym energii i widowiskowości w kwestii oddania realiów koncertu. Jeśli w kilku słowach miałbym opisać wynik odsłuchu tego krążka, byłaby to fraza typu: pełen energii rozmach, a przy tym swoboda prezentacji raz szaleńczego, a raz balladowego free-jazzu. Na koniec kilka informacji o płycie Marka Dyjaka „Gintrowski”. Jak wspominałem w poprzednim teście, sporym ratunkiem dla niej była przyjemna plastyka wzmacniającej dwie kolumny pojedynczej kocówki. Zatem co wydarzyło się w tym starciu? Przecież przekaz stał się bardziej otwarty i namacalny, co przy mocno epatującej sybilantami realizacji powinno skończyć się sromotną porażką. Tymczasem nic takiego nie miało miejsca. Ba pewnie pomyślicie, że naciągam fakty, gdy powiem, iż było lepiej niż poprzednio. Tak, było. Powód? Słowem kluczem jest przywoływana już kilkukrotnie rozdzielczość, która owe posykiwnia ludzkiego głosu znakomicie pokazywała, jednak nie jako powodujące ból ucha szelesty, czy zniekształcenia, tylko bliskie prawdy syki, co mój ośrodek przyswajania fonii znając z autopsji z łatwością asymilował. Pan Marek nadal wyraziście prezentował swoją specyfikę głosu, jednak bez moich bezwarunkowych odruchów obronnych wieńczonych grymasem twarzy, tylko jako niezaburzający oczekiwania na dalsze wydarzenia soniczne naturalny składnik zapisanych na płycie informacji muzycznych. Dlatego też chyba nie zdziwi Was fakt aż dwukrotnego przesłuchania tej lubianej przeze mnie płyty i co ciekawe, w krótkim czasie ponownego, co istotne przyjemnego zaliczenia reszty jego stacjonującej na półce twórczości.
Jak można wywnioskować z powyższego słowotoku, teoria „Duży może więcej” okazała się być całkowicie zgodna z prawdą. Co więcej, to nie były kosmetyczne zmiany, tylko znaczne podniesienie jakości dźwięku tak wzmacnianej układanki audio. Dlatego też jeśli macie w zamyśle próbę podobnego rozwiązania u siebie i co ważne, jesteście na taki ruch przygotowani finansowo, nie widzę innej możliwości, jak wejście w ów układ z pełnym zaangażowaniem. Zapewniam, że się nie zawiedziecie, bowiem po przekonaniu się o wyższości konfiguracji w tak zwanym bi-ampingu na własnej skórze, może jeszcze nie w trybie przymusu, ale z pewnością niezobowiązującej próby, postawiłem sobie cel posłuchania dwóch monobloków Gryphona Mephisto Solo jako przyszłościową opcja dla mojej elektronicznej ferajny. A to zważywszy cenę monobloku stacjonującego u mnie na co dzień Duńczyka chyba jest dość mocną rekomendacją.
Jacek Pazio
Opinia 2
Z pewnością nie jest Państwu obce stwierdzenie, iż „lepsze jest wrogiem dobrego”, które dość przewrotnie można byłoby uznać za kwintesencję naszych audiofilskich, ze szczególnym uwzględnieniem High-Endu, pasji. W końcu większość przedstawicieli słyszącej części populacji homo sapiens mając możliwość posiadania któregokolwiek z dostępnych na rynku górnopółkowców z w pełni zrozumiałym poczuciem spełnienia i zachwytu trwałaby w takim stanie do dni swych ostatnich. Jednak osobnicy skażeni audiophilią nervosą spokojnie usiedzieć na miejscu nie mogą. Co prawda tuż po zakupie nowej „zabawki” znajdują krótkotrwałe ukojenie, lecz potem wszystko wraca do normy i zaczyna się kombinowanie. Niby wszystko jest OK, czy wręcz bosko, jednak może jakby dodać jakiś dyfuzor, podstawkę, kabelek byłoby jeszcze lepiej. I tak to się wszystko w tym naszym „wesołym miasteczku” kręci. Żeby jednak była jasność – powyższe obserwacje nie są bynajmniej żadną formą krytyki, lecz jedynie całkiem rzetelnym opisem zjawiska, w którym mówiąc wprost sami tkwimy po uszy, co i rusz dokładając od siebie jakieś małe co nieco, dodatkowo nakręcając spiralę zmian tak w naszych, jak i, co wynika z nadsyłanej przez Państwa korespondencji, również i Waszych systemach.
I właśnie z takim przypadkiem przyszło nam się zmierzyć w ramach dzisiejszej epistoły, która tak po prawdzie swój początek miała w lutym, kiedy to mieliśmy niekłamaną przyjemność gościć u siebie wielce intrygujący szwajcarski duet pre/power – Soulution 525 & 511. Duet, w którym to stereofoniczna końcówka mocy 511 kusiła możliwością przestawienia w tryb mono. O ile jednak w części przypadków przełączenie stereofonicznej amplifikacji, o ile oczywiście tylko oferuje taką możliwość, w tryb mono podwaja jej moc – vide Luxman M-900u to np. mój dyżurny Bryston 4B³ potraja (z 300 do 900W przy 8 Ω) a nasz ówczesny gość, podobnie jak np. Accuphase P-4500, szedł po przysłowiowej bandzie zwiększając swoje osiągi… czterokrotnie – ze 150 na 600W przy 8 Ω. Oczywiście aby sobie na takie ekstrawagancje pozwolić i nadal delektować się grą obu kolumn, a nie jednej, należy od kasy odejść lżejszym nie o „stówkę” a dwie, jednakże skoro operujemy na poziomie pełnokrwistego High-Endu przecież nikt nie będzie sobie takimi drobiazgami zawracał głowy.
No i w tym momencie rozpoczyna się nasza dzisiejsza historia, gdyż kierowani wrodzoną ciekawością w tzw. międzyczasie na tyle skutecznie wierciliśmy dziurę w brzuchu ekipie SoundClubu, że koniec końców, udało nam się pozyskać dwie rzeczone końcówki, dzięki czemu mogliśmy ustawić je w tryb mono i empirycznie – nausznie przekonać się cóż takiego w owej konfiguracji pokazały.
Skoro kwestie aparycyjno – konstrukcyjne możemy sobie w tym momencie, z wiadomych powodów darować, wszystkich zainteresowanych nimi odsyłam do naszych wcześniejszych wynurzeń i proponuję od razu przejść do sedna, czyli skupić się na dźwięku. A skupić się warto, gdyż o ile już przypadku pojedynczej 511-ki szalenie trudno było na cokolwiek kręcić nosem, to przy szwajcarskim dublecie wszelkie ochy i achy wydają się w pełni uzasadnione. Bezdyskusyjnej poprawie uległy bowiem rozdzielczość i holografia przekazu, co oczywiście wcale nie oznacza, że w konfiguracji stereofonicznej były z nimi jakiekolwiek problemy, bo takowych próżno tam szukać. Tu raczej chodzi o rozwinięcie wyrafinowania i umiejętności takiego ukazania skomplikowania i różnorodności reprodukowanego materiału by dać dostęp do pełni informacji, a jednocześnie ich nachalnością odbiorcy nie atakować. Utopia? Niekoniecznie, szczególnie w tym przypadku, bowiem o ile podczas solowych występów pojedyncza 511-ka zachwycała i zarazem zaskakiwała, szczególnie biorąc pod uwagę krążące – obiegowe opinie o urządzeniach ww. marki, kremowością i plastycznością przekazu, to duet tytułowych końcówek w trybie mono znacząco „otworzył” i napowietrzył rozgrywający się przed naszymi oczami, znaczy się uszami, spektakl. Zwrócę jednak uwagę na pewien niuans, czyli zwrot „otworzył i napowietrzył” a nie „rozdmuchał”, czyli w tym przypadku mamy do czynienia z kolejnym krokiem ku absolutowi – czyli prawdzie pierwotnego wykonania a nie sztucznej, acz niewątpliwie atrakcyjnej i mającej rzeszę swoich wiernych wyznawców autorskiej wizji. Zauważone bowiem wcześniej tonizacja i dystyngowanie godne rezydującego w Zurychu bankiera, które nie tylko w niczym nie przeszkadzały, co wręcz zwiększały komfort odsłuchu nawet tak bezpardonowego materiału jak speed-thrashowy „For The Demented” formacji Annihilator, w przypadku naszego dzisiejszego duetu szły o krok, czy nawet dwa dalej w stronę transparentności i krystalicznej czystości. Słychać bowiem więcej i przede wszystkim lepiej, co oznacza również całe dobrodziejstwo inwentarza z wszelakiej maści brudnymi, garażowymi szorstkościami. Niekonsekwencja i samozaprzeczenie? Nic z tych rzeczy. Dochodzimy bowiem do clue, czyli rozgraniczenia pierwotnej warstwy muzycznej od aktu jej ponownej reprodukcji. Chodzi bowiem o to, iż słuchając wykonania live, najlepiej takiego niezelektryfikowanego, co akurat w powyższym przypadku niekoniecznie taka analogia ma rację bytu, lecz spokojnie możemy ową koncertowość w wersji unplugged zamienić na obecność podczas wspólnego „jamowania” w sali prób / studiu nagrań, owe siermiężności, granulacje, przestery i wszelakiej maści oczywiste artefakty stanowią o autentyczności chwili, czymś, co dzieje się tu i teraz. Z kolei ich późniejsze odtworzenie z reguły obarczone jest bądź to asekuracyjnym złagodzeniem, bądź irytującą ofensywnością a cała sztuka polega na tym, by trafić w punk, zachowując równowagę i umiejętność unikania obu powyższych błędów. I proszę mi wierzyć na słowo, a najlepiej samemu posłuchać, że 511-kom owa sztuka się udaje a receptą okazuje się właśnie czystość dźwięku, czyli de facto eliminacja pasożytniczych zniekształceń. Tylko uwaga – to nie jest osuszenie, wyjałowienie i doprowadzenie do antyseptycznej, czy wręcz prosektoryjnej postaci oferowanego przez Soulution dźwięku. O nie, bowiem zarówno soczystości, jak i jędrności nie sposób mu odmówić.
Warto oczywiście sięgnąć po nagrania z nieco bliższych audiofilskiemu mainstreamowi obszarów czyli po naszą dyżurną klasykę – „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” z Mercedes Sosą, gdzie fenomenalnie oddana została nie tylko akustyka obiektu w jakim dokonano realizacji, co przede wszystkim ustawienie chóru, którego poszczególne głosy pozycjonowane są nie tylko w wymiarze szerokości i głębokości, co również w pionie. I wcale nie chodzi o to, że ów trzeci wymiar pojawił się znikąd, czyli że go nie było. On tam cały czas był i był słyszalny, jednakże w tym wydaniu – z dwiema końcówkami, stał się czymś tak oczywistym i naturalnym jak oddychanie. Nie trzeba się za nim rozglądać, weryfikować jego obecności a jedynie przejść do porządku dziennego. Podobnie sprawy mają się w przypadku „Re-Enter” jazzowego projektu Masqualero, gdzie z kolei największe wrażenie robią dialogi, czy wręcz przekomarzania dęciaków z sekcją rytmiczną, które unikając kakofonii i potocznie mówiąc jazgotu zabierają słuchaczy w magiczną podróż bogactwa wybrzmień, nieoczywistych linii melodycznych i iście transowych improwizacji. Dość zasadnym w tym momencie wydaje się pytanie, czy nawet nie tyle niebagatelny, co potężny przyrost mocy nie naruszył tej jakże kruchej i misternej struktury pajęczyny przeplatających się z ciszą dźwięków. A odpowiedź jest niby spodziewana, choć niezaprzeczalnie nieoczywista. Otóż nie tylko nie wywołało nijakich anomalii w stylu „kipienia” dźwięku od nadmiaru Watów, co poprawiło aspekty mikro dynamiczne. Po prostu poprawa rozdzielczości i holografii a także wyrugowanie wszelakiej maści pasożytniczych, zamazujących obraz artefaktów sprawiły, że każdy, nawet najmniejszy niuans i szelest miał okazję wybrzmieć od początku do końca na aksamitnie czarnym tle. Czy to uderzenie, czy wręcz muśniecie blach nie generowało jednorodnego dźwięku, lecz ich wielowymiarowe skrzenie i rozwibrowanie. Dokładnie takie samo rozwibrowanie, lecz dotyczące klawesynu i wokalu można było zaobserwować na „’Round M: Monteverdi Meets Jazz” Roberty Mameli, gdzie zamiast płytkiej i pobieżnej kontaminacji, miksu barokowej estetyki i jazzowej frazy otrzymujemy niezwykle dogłębną, sięgająca niemalże ich składu cząsteczkowego eksplorację a następnie intensyfikację warstwy emocjonalnej obu epok i gatunków. Iście jazzowy flow w pozornie skostniałych madrygałach? Zdecydowanie tak. Wystarczy bowiem zmiana epokowego, odpowiedzialnego za linię basu instrumentarium na współczesną perkusję i kontrabas, oraz dodanie improwizującego saksofonu, by oscylujący pomiędzy rześką słodyczą srebrnego dzwoneczka a ostrością brzytwy sopran Mameli zabrzmiał nad wyraz świeżo i na swój sposób nowatorsko, szczególnie gdy zaczyna akompaniować jej operujący w iście iberyjskiej estetyce akordeon.
I jeszcze jedno. 511-ki nie oceniają, nie dokonują selekcji muzyki na taką której należy słuchać i taką której słuchać nie wypada. Nie wybrzydzają, nie piętnują a jedynie pomimo całej swojej niezaprzeczalnie absorbującej pod względem gabarytowym postury starają się jak najmniej informować o swojej obecności przenosząc nasza uwagę na to, co dociera do nas z głośników. Dlatego też bez większych obaw możemy sięgać po pozycje całkowicie niezobowiązujące, świetnie sprawdzające się jako muzyczne tło codziennej krzątaniny mając świadomość, że przynajmniej one nas nie zirytują, wywołując grymas niezadowolenia niczym ostatnia kampania reklamowa jednej z sieci elektromarketów z niemiłosiernie beczącym pupilem obecnej „władzi” i jej tuby propagandowej. Jako przykład polecę coś zdecydowanie wyższych lotów – prosto ze słonecznego Meksyku – album „Des/Amor” formacji Reik, który wydaje się zdecydowanie mniej „plastikowy” od lansowanych obecnie w komercyjnych massmediach letnich „przebojów” a partie gitar i zgrabnie wplatane orkiestracje to już zupełnie inna, zdecydowanie bliższa naszym upodobaniom bajka.
Miało być krótko i treściwie a znowu się rozpisałem, jednak w przypadku przesiadki z już i tak stanowiącej obiekt tęsknych westchnień stricte high-endowej, stereofonicznej końcówki mocy Soulution 511 na dwa jej egzemplarze śmiało można uznać, iż przyrost jakości dźwięku jest wprost proporcjonalny do ponoszonych kosztów. Duet ustawionych w tryb mono końcówek oferuje bowiem niezwykle uzależniającą mieszankę rozdzielczości i wyrafinowania, które śmiało mogą stanowić kres naszych poszukiwań na długie, naprawdę długie lata.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz zintegrowany: Accuphase E800
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”, Dynaudio Confidence 60, Dynaudio Consequence Ultimate Edition
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: SoundClub
Cena: 105 000 PLN /szt.
Dane techniczne
Wyjścia: komplet złoconych motylkowych zacisków głośnikowych
Wzmocnienie: +26 dB (stereo), + 32 dB (mono)
Moc wyjściowa: 2 × 150 W @ 8 Ω, 2 × 300 W @ 4 Ω, 2 × 600 W @ 2 Ω
Moc w trybie Mono: 600 W @ 8 Ω, 1’120 W @ 4 Ω, 2’000 W @ 2 Ω
Moc szczytowa (w impulsie): > 2 × 2000 W, > 4500 W
Pasmo przenoszenia: 0 – 800 kHz (stereo), 0 – 1.6 MHz (mono)
Zniekształcenia THD+N
Stereo: < 0.001% at 50 W @ 4 Ω (20 Hz – 20 kHz)
Mono: < 0.001% at 200 W @ 4 Ω (20 Hz – 20 kHz)
Zniekształcenia intermodulacyjne: < 0.005 % SMPTE, < 0.0006 CCIR
Stosunek sygnał/szum: > 108 dB (5 W @ 1 kHz)
Separacja kanałów: > 120 dB @ 1 kHz
Współczynnik tłumienia
Stereo:> 10 000
Mono: > 5,000
Maksymalny prąd wyjściowy: 45 A (z limiterem)
Wejścia: para XLR
Impedancja wejściowa: 2 kΩ
Pobór mocy: < 0.5 W standby, 100 W (w trybie bezczynności), 1600 W (max)
Wymiary (S × W × G): 442 × 270 × 448 mm
Waga: 30 kg