W ramach kolejnego spotkania z cyklu „Wieczór z Czarną Płytą”, którego gospodarzem, zgodnie z comiesięczną tradycją, stał się Sailing Poland Yacht Club, przyszło nam zmierzyć się z okrągłym jubileuszem trzydziestolecia wydania albumu „Disintegration” The Cure. Pozornie niezwykle daleki od audiofilskich wzorców materiał, „powtórkowy”, czyli bliźniaczy z ubiegłomiesięcznym system i na dodatek brak „nośnego” nazwiska na zaproszeniu, summa summarum mogłyby wskazywać na powolne wyczerpywanie się idei winylowych wieczorów, bądź też tzw. zmęczenie materiału. Nic jednak bardziej mylnego, gdyż po pierwsze ustabilizowanie się clubowej konfiguracji sprzętowej pozwala regularnie pojawiającym się słuchaczom wyciągać zdecydowanie bardziej miarodajne wnioski o jakości poszczególnych nagrań, aniżeli w sytuacji, gdy za każdym razem mieliby do czynienia z zupełnie nieznanym setem. Po drugie zaś, jeśli tylko się na spokojnie zastanowić, to czy audiofilom i melomanom tak naprawdę potrzeba do szczęścia kolejnej mówiąc umownie „twarzy rajstop”, czyli celebryty? Oczywiście, o ile jest to dysponujący potężną, wynikającą z własnych zainteresowań, wiedzą prezenter radiowy, krytyk muzyczny, a jeszcze lepiej muzyk maczający palce w danym dziele, to wypada się tylko cieszyć, bo ci co mieli i tak przyjdą a rozpoznawalne nazwisko przyciągnie niezdecydowanych. Jeśli jednak prowadzący przychodzi z własną tezą, którą w dodatku próbuje zaszczepić swojemu interlokutorowi, to robi się cokolwiek dziwnie. Wystarczy bowiem wspomnieć odsłuch „Astigmatic” z udziałem Zbigniewa Namysłowskiego, który raczył był w sposób iście koncertowy „położyć” redaktor naczelny jednego z poczytnych muzycznych periodyków. Dlatego też ze swoistą ulgą odebrałem informację, iż tym razem rozmówcą Piotra Welca będzie może i niespecjalnie znany szerszemu gronu, lecz uchodzący „w branży” za klasyczny wręcz przykład psycho-fana Patryk Goller z warszawskiego salonu Nautilus. Krótko mówiąc trafiło na człowieka nie tylko znającego mnóstwo zakulisowych ciekawostek, od lat podążającego za swoja ulubioną kapelą, mającego na koncie obecność na ponad trzydzieści koncertach, lecz i doskonale orientującego się w temacie tego, na czym podczas piątkowego spotkania przyszło nam słuchać.
Gwoli przypomnienia i z czysto kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, iż w skład przygotowanej przez krakowsko-warszawskiego Nautilusa systemu weszły: dwusilnikowy gramofon Transrotor Massimo, z wkładką My Sonic Lab Signature Gold, przedwzmacniacz gramofonowy Octave Phono Module, pod którego regulowane wyjście zostały podpięte monobloki Octave MRE 220 z dziecinną łatwością radzące sobie z wysterowaniem kolumn Dynaudio Contour 60. Kwestie zasilania powierzono firmowej listwie Power Base HighEnd i okablowaniu Acrolinka 7N-PC6700 Anniversario a w roli przewodów głośnikowych pojawiły się Siltechy Classic Anniversary 550L.
Przechodząc do części poświęconej prezentowanemu w piątkowy wieczór materiałowi muzycznemu wypadałoby wspomnieć iż jego (znaczy się materiału, nie spotkania) przygotowania rozpoczęły się od zakupu … stołu bilardowego a efekt finalny przez grube ryby w wydawnictwie określony został mianem „komercyjnego samobójstwa”. W dodatku „Disintegration” będąc pierwszym albumem The Cure nagranym z przeznaczeniem na CD (nieśmiało tylko przypomnę, iż był to rok 1989) trwał 71 minut, przez co na winyl, w dodatku drobnorowkowy, trafiło nie 12 a jedynie dziesięć utworów – niestety nie starczyło miejsca na „Last Dance” i „Homesick”. Jakby tego mało Smith sprawił, iż współzałożyciel The Cure i zarazem klawiszowiec Laurence „Lol” Tolhurst kontynuował karierę poza strukturami zespołu – znaczy się po prostu go „wywalił, a pozostałym członkom dał jasno do zrozumienia, że albo dostosują się do jego artystycznej wizji, albo „Disintegration” będzie solowym krążkiem Smitha. Jednym słowem idealny przepis na totalną katastrofę. Tymczasem jest to najlepiej sprzedający się album w historii The Cure. Rozszedł się bowiem w ponad 3 milionach sztuk, w USA pokrył się dwukrotną platyną, a w UK złotem. Oczywiście single promujące album permanentnie okupowały szczyty list przebojów, a towarzyszące im ikoniczne wręcz wideoklipy stały się nieodłącznymi elementami ramówki MTV. Tak, tak, MTV, gdyż proszę sobie wyobrazić, że w tamtych czasach owa stacja emitowała głównie muzykę, a nie jak obecnie obraz degrengolady samolansujących się patoinfluencerów.
Jak tak ma wyglądać wspomniane „komercyjne samobójstwo”, to ja takich aktów rozpaczy szczerze życzę większości zespołów. Sytuację dość jasno obrazuje scenka, w której w jednym z odcinków „Miasteczka South Park” Kyle Broflovski z entuzjazmem oznajmia, iż „„Disintegration” to najlepszy album wszech czasów!”. Dla mnie osobiście, to najdelikatniej mówiąc, lekka przesada, ale fani Roberta Smitha i jego kompanów z pewnością się z powyższa opinią w pełni zgadzają.
Z ciekawostek, które mogą zainteresować miłośników tamtych czasów warto wspomnieć iż album zarejestrowano w Hook End Manor – znajdującym się w XVI-wiecznej elżbietańskiej posiadłości studiu nagraniowym należącym do … Davida Gilmoura (tak, to ten jegomość z Pink Floyd). Jeśli zaś chodzi o warstwę tekstową, to ekipa The Cure nigdy specjalnie nie uchodziła za wesołków a sam Smith usilnie starał się całą swoją aparycją przypominać bardziej Edwarda Nożycorękiego aniżeli jadącą na Prozacu i innych antydepresantach radosną gwiazdę rocka, choć od substancji psychoaktywnych zbytnio nie stronił. Nie dziwi zatem, że myślą przewodnią „Disintegration” jest nieuchronność przemijania oraz „destrukcyjny wpływ czasu na relacje międzyludzkie, postępującą entropia emocji, wewnętrzna dezintegracja, stracone szanse.” Nic tyko wyhuśtać się na suchej gałęzi. Jednak jeśli zajrzymy nieco głębiej okaże się iż ów depresyjno-melancholijny klimat ma też swoje nieco bardziej pogodne oblicze, gdyż od czasu do czasu do głosu dochodzi zwykła radość z życia. Dlatego też warto zastosować się do sugestii zamieszczonej przez Smitha na wewnętrznej stronie okładki – „This album was mixed to be played loud, so turn it up!” („Ten album został zmiksowany tak, aby odtwarzać go głośno, więc podkręć sprzęt”). I coś w tym jest, bo słuchany cicho i niejako przy okazji ani nie zachwyca, ani też nie pokazuje swojego bogactwa a tym samym prawdziwego oblicza.
A jak „Disintegration” zabrzmiał w wytwornych wnętrzach Sailing Poland Yacht Club? Mając to szczęście, że w Al. Szucha pojawiłem się z ponad godzinnym wyprzedzeniem, mogłem uczestniczyć w ostatnim dopieszczaniu systemu i wyborze finalnej wersji do wieczornego odtworzenia. I tak, z pierwszego, drobnorowkowego wydania The Cure po prostu zagrali … koszmarnie. Płasko, krzykliwie, bez jakiejkolwiek przestrzeni, za to z kotłującym się basem i całkowicie nieczytelną średnicą, czyli równie atrakcyjnie, co drapanie paznokciami po szkolnej tablicy. Jednym słowem rozpacz. Po przesiadce na współczesny remaster sytuacja uległa znacznej poprawie. Wreszcie można było mówić o czymś na kształt wieloplanowości, oraz przestrzeni w której z odrobiną dobrej woli można było zlokalizować poszczególne źródła pozorne. Jak widać „prawda epoki” w tym przypadku niespecjalnie wytrzymała próbę czasu i czasem warto w takim momencie nieco zdradzić własne, ortodoksyjne ideały i sięgnąć po współczesne tłoczenia.
Serdecznie dziękując za zaproszenie z niecierpliwością czekam na kolejne spotkanie, gdyż patrząc na chronologię prezentowanych wydawnictw lada moment obijemy do końcówki XX w. a tam, przynajmniej w Rocku i to tym cięższym, działo się, oj działo.
Marcin Olszewski