1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. AudioQuest Robin Hood ZERO

AudioQuest Robin Hood ZERO

Opinia 1

Zauważyliście Państwo co się obecnie w tzw., sztukach audiowizualnych sprzedaje? Śledzicie światowe i rodzime box office’y? Jeśli nie, to spieszę z informacjami, że sagi, tasiemcowe serie i epickie batalie pomiędzy bohaterami najprzeróżniejszej proweniencji zarówno jeśli chodzi o uniwersum, z którego się wywodzą, jak i protoplastów. Krótko mówiąc liczą się głównie superprodukcje, w których ilość efektów specjalnych grozi stopieniem procesorów Summita (jeśli nie najszybszego, to na pewno jednego z najszybszych superkomputerów na świecie). Do tego wypada dodać, super-moce, super-bohaterów i … cokolwiek co przyjdzie nam na myśl a może występować właśnie w tej „super-” odmianie. To po prostu działa na odbiorców i tym samym przekłada się na popyt.
Trudno się zatem dziwić, że po podobne „środki marketingowego wyrazu” jakiś czas temu sięgnęli spece z AudioQuesta wprowadzając m.in. „burzową” (zapomniałem nadmienić, iż wszelakiej maści kataklizmy też mają wzięcie) serię przewodów zasilających, z której to mieliśmy niewątpliwą przyjemność testować Hurricane’y a następnie, idąc za ciosem rozszerzyli swoje portfolio o głośnikowe „Mityczne Stworzenia” (Mythical Creature) i „Ludowych bohaterów” (Folk Hero). Robi się ciekawie, nieprawdaż? Wyobrażacie sobie Państwo nasz rodzimy przewód o nazwie Bazyliszek, Szewczyk Dratewka lub Janosik? Ano właśnie, a w USA najwidoczniej takich dylematów nie mieli, czego najlepszym dowodem jest bohater naszego dzisiejszego spotkania, czyli przewód głośnikowy o dość bliskich z dopiero co wspomnianym Janosikiem behawioralnych konotacjach – AudioQuest Robin Hood ZERO.

Zgodnie z utrwalanym przez dziesięciolecia stereotypem tytułowy jegomość odziany jest … bynajmniej nie w rajtuzy, jak u Mela Brooksa bywało, a w elegancki pleciony peszel utrzymany w tonacji smolistej czerni przetykanej nitkami głębokiej zieleni. W metalicznym kolorze nadziei utrzymano również masywne splittery, z których wychodzą żyły nie tylko sygnałowe, lecz również autorskiego systemu DBS zapewniającego, dzięki napięciu 72V, silne i stabilne pole elektrostatyczne, które nasyca i polaryzuje (organizuje) cząsteczki izolacji. Dzięki temu zmniejsza się zarówno skala magazynowania w niej energii, jak i wiele nieliniowych opóźnień czasowych. Biegną one do przypiętych do przewodów korpusów modułów DBS wyposażonych w przycisk testowy oraz diodę LED umożliwiające okresową weryfikację stanu baterii. Firmowa, wykonana ze srebrzonej miedzi konfekcja może swoją biżuteryjnością nie dorównuje topowym modelom WBT, bądź Furutecha, o misternie rzeźbionych wtykach stosowanych przez Fono Acusticę w serii Virtuoso nawet nie wspominając, jednak trudno cokolwiek im zarzucić tak od strony solidności, jak i samej jakości wykonania. W dodatku w większości cywilizowanego świata, więc zakładam, że i u nas (przynajmniej na razie, do czasu aż rządząca frakcja nie zepchnie nas do mroków średniowiecza) bez najmniejszego problemu można dowolnie wybierać typ konfekcji (widły/banany) tak od strony amplifikacji, jak i kolumn.
To, czego w Robin Hoodzie gołym okiem nie widać, to wykorzystanie litych drutów (po dwa na „+” i na „-”) o średnicy 1.55 mm² z miedzi PSC+ (Perfect-Surface Copper +) o perfekcyjnej powierzchni przewodzącej. Każda z żył jest indywidualnie zaizolowana i ekranowana zgodnie z opartym na węglu Systemem Rozpraszania Hałasu (NDS – Noise-Dissipation System) i zatopiona w specjalnym wypełnionym węglem polietylenie. Ponadto zastosowanie autorskiego rozwiązania „Zero Technology” pozwoliło na eliminację charakterystyki impedancji tytułowego kabla.
Od strony użytkowej amerykańskie przewody nie należą do przesadnie sztywnych, jednak ze względu na swoją dość zauważalną wagę lepiej zapewnić im jakieś podparcie, np. za pomocą firmowych Fog Lifters, aby niepotrzebnie nie powodować naprężeń zarówno w samych wtykach, jak i dedykowanych im gniazdach. A z ciekawostek warto wspomnieć, iż ów Robin Hood oprócz będącej obiektem niniejszego testu wersji „Full-Range” występuje również w odmianie BASS i Silver, co pozwala tworzyć w pełni zgodne ze sobą tak pod względem brzmieniowym, jak i co nie mniej istotne elektrycznym zestawy do bi- czy nawet tri- wiringu.

Mamy zatem wywołującą pozytywne skojarzenia „bohaterską” nazwę i niemalże rodem z NASA, iście kosmiczne technologie, więc do pełni szczęścia przydało by się równie wysokich lotów brzmienie. A jak ma się szara rzeczywistość do obiecywanych w materiałach prasowych doznań? Psując nieco niespodziankę powiem szczerze, że podobnie, jak w przypadku Hurricane’ów, tak i tym razem obecności Robin Hooda nie da się w systemie ukryć. Zacznijmy jednak od początku i w tym celu cofnijmy się do września, kiedy to w stołecznym salonie dystrybutora – Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, odbyła się Polska premiera wzmacniacza HEGEL H120. To bowiem właśnie wtedy zacząłem mieć pierwsze podejrzenia, co do charakteru dzisiejszego gościa. Powód? Dość oczywisty, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż w całkiem sporym pomieszczeniu zaledwie 75W norweska integra była w stanie z bądź, co bądź dość filigranowych Bowers&Wilkins 703 s2 wygenerować zaskakująco potężną ścianę dźwięku. A skoro owo zaskoczenie oprócz mojej skromnej osoby swym zasięgiem objęło również Andersa Ertzeida z Hegla, więc uznałem, że coś musi być na rzeczy.
Minęły dwa miesiące, wspomnienia okryła lekka patyna a tytułowe przewody wylądowały wreszcie w moim systemie. I? I po wygrzaniu zaoferowały kawał rasowego „amerykańskiego” grania z solidnym basowym fundamentem i iście hollywoodzkim rozmachem. Wystarczyło bowiem sięgnąć, po koncertowy „Pulse” Pink Floyd, by poczuć się jak na jednym z koncertów europejskiej trasy Divison Bell w 1994r. To było wielce udane połączenie stadionowej swobody z niezwykłą czytelnością partii tak wokalnych, jak i instrumentalnych, okraszonych chóralnymi śpiewami widowni. Jeśli by rozpatrywać, kategoryzować poszczególne nagrania na takie, które wywołują wrażenia „bycia tam” i na „Oni są tu”, to estetyka tytułowego AudioQuesta jest zdecydowanie bliższa pierwszej z powyższych opcji. Chodzi głównie o wolumen generowanego dźwięku i obszerność kreowanej sceny, które nijak się mają do możliwości, znaczy się kubatury, standardowych domostw. Chyba, że jakiemuś szejkowi zamarzy się przearanżowanie londyńskiej Elektrownię Battersea w gigantyczny loft, to wtedy jak najbardziej.
Zejdźmy jednak na ziemię i skupmy się na tym co realne i osiągalne. Wspomniane ciągoty do grania „dużym” dźwiękiem bynajmniej nie dyskwalifikują Robin Hooda w zdecydowanie mniej rozbuchanym repertuarze. Nawet na jazzowo – funkowym „Thunderbird” Cassandry Wilson, gdzie już w trakcie postprocesu „zintensyfikowano”, pulsujący bas nie zawłaszczał pozostałych podzakresów dając dojść do głosu zarówno samej (lekko sepleniącej) wokalistce, jak i pozostałemu instrumentarium. Co ciekawe mięsistość, czy wręcz pewne mówiąc kolokwialnie „przewalenie” zarejestrowanego basu nie zostało pogłębione, za to w ramach działań naprawczych akcent postawiony został na średnicę i wysokie tony. Od razu uspokajam wszystkich przewrażliwionych na zbytnie epatowanie sybilantami, że całe szczęście niczego takiego nie zaobserwowałem. Powiem nawet więcej – tam gdzie od czasu do czasu potrafiły pojawiać się delikatne „igiełki” następowało wręcz lekkie przygaszenie wyrywających się przed szereg alikwot, jakby amerykańskie przewody porządkowały i uspójniały przekaz. Nie chcę zbytnio konfabulować, ale wygląda na to, że właśnie w tym momencie można było „nausznie” przekonać się o skuteczności autorskich rozwiązań zaimplementowanych w AudioQueście, które eliminując pasożytnicze artefakty dostarczały do głośników jedynie to, co tak naprawdę znalazło się w nagraniu – bez powodujących wspomniane przerysowania „zabrudzeń”.
A jak z szeroko rozumianą klasyką? Równie dobrze, gdyż począwszy od uznawanego jako synonim siermiężnego piłowania albumu „Plays Metallica by Four Cellos” Apocalypticy, poprzez eteryczne i zwiewne „Sacrum Mysterium (A Celtic Christmas Vespers)” Apollo’s Fire, na iście wyczynowym, wybitnie audiofilskim wydawnictwie Reference Recordings „Exotic Dances from the Opera” Eiji Oue skończywszy bez nawet najmniejszych wątpliwości można było stwierdzić, że AudioQuesty nie tylko nie limitują zawartej w materiale źródłowym dynamiki, co wręcz na nią z wytęsknieniem czekają, by gdy tylko nadarzy się ku temu sposobność zaprezentować ją słuchaczom z pełną intensywnością. Nie gubią przy tym niuansów, nie pomijają detali, lecz z całym dobrodziejstwem inwentarza tłoczą je w nasze kolumny wychodząc z bądź, co bądź słusznego założenia, że i one powinny sobie z taką dawką informacji poradzić. Jedynie na „Sacrum Mysterium” przy bezpośrednim porównaniu z nieco droższym Vermöuth Audio Reference można było zauważyć delikatne obniżenie stropu w St. Paul’s Church i nieco większe drobinki kurzu unoszące się nad wokalistami. Oczywiście nie chodzi w tym momencie o jakąś dramatyczną zmianę sakralnej akustyki w mocno wytłumione, studyjne wnętrze a jedynie o zaakcentowanie pewnych niuansów pozwalających na wychwyceniu różnic w podejściu do tematu odwzorowania przestrzeni pomiędzy dostępnymi na rynku konstrukcjami.

AudioQuest Robin Hood ZERO to przewody niezwykle ciekawe tak od strony konstrukcyjnej – wymykające się standardowemu przyporządkowaniu do grupy „zwykłych drutów”, jak i brzmieniowej. Mogą się bowiem pochwalić zarówno obecnością kluczowych dla amerykańskiego producenta rozwiązań zapewniających odporność na nawet mocno „zaśmiecone” środowisko pracy, jak i brzmieniem niepozwalającym na nudę i obojętność. Stawiają bowiem na dynamikę i rytm, dzięki czemu świetnie sprawdzą się wszędzie tam, gdzie wskazany jest delikatny zastrzyk adrenaliny a jednocześnie niepotrzebnie nie rozdmuchują reprodukowanego instrumentarium i wokalistów do pseudo-samplerowych rozmiarów.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM

Opinia 2

Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale niestety rozwój szeroko rozumianego segmentu audio dla mas – czytaj dedykowanego zwykłemu Kowalskiemu – dość szybkim krokiem podąża w stronę, oczywiście na ile to możliwe, maksymalnej eliminacji okablowania w systemach generujących dźwięki. Jeśli tak dalej pójdzie, może okazać się, iż jedynymi dostępnymi do testu drutami będą dostarczające życiodajną energię do urządzeń sieciówki. Jak to możliwe? Otóż nawet na tegorocznej wystawie AVS 2019 można było zderzyć się z systemami stereo, a raczej samymi kolumnami, które wykorzystując wbudowaną w trzewia elektronikę typu odtwarzacz sieciowy i wzmacniacz, współpracując przy tym z twardym dyskiem pełniącym rolę banku muzyki i sterującym przez protokół Wi-Fi całością laptopem, do całej zabawy w słuchanie muzy potrzebowały jedynie dwóch kabli prądowych. Tak tak, nieubłaganie idzie nowe. Czy lepsze? Na tę chwilę ciężko jest mi oceniać, ale fakt jest faktem i nikt tego nie zmieni. Dlatego też, jeśli ów trend miałby się ugruntować, a podobnie do moich wyborów jesteście ortodoksyjnymi, czyli z po Bożemu połączonymi systemami, melomanami, powinniście na bieżąco zapoznawać się z każdą pojawiającą się w periodykach branżowych kablarską rozprawką. Bredzę? Bynajmniej, Tylko ostrzegam, żebyście nie obudzili się z ręką w nocniku. Niestety nie mam pojęcia, czy idziecie moją, pełną miedzi, a czasem srebra, czy bezprzewodową drogą sygnału audio, dlatego też trochę w ciemno zapraszam potencjalnych zainteresowanych na kilka zdań o okablowaniu kolumnowym Robin Hood Zero pochodzącej zza wielkiej wody, amerykańskiej marki AudioQuest, którego wizytę w mojej audiofilskiej oazie zawdzięczam Sieci Salonów Top Hi-Fi & Video Design.

Nasz dzisiejszy bohater – kable głośnikowe Robin Hood Zero – do przesyłu sygnału wykorzystuje ułożoną w firmowym spocie miedź. Ale sam materiał przewodzący i pilnie chroniony przed wiedzą konkurencji rodzaj warkoczyka w jaki został skręcony nie są jedynymi zabiegami Amerykanów w walce o jak najlepszy efekt soniczny wykorzystującej ten model kabla układanki audio. Mianowicie, jak prawie każda ich konstrukcja, tak i wspomniany król żebraków został wyposażony w tak zwany system DBS – Dielectric Bias-System. Z czym to się je? Otóż projekt DBS tworzy silne i stabilne pole elektrostatyczne w części izolującej miedziane przewodniki, przez co zmniejsza w niej ilość magazynowanej, w efekcie szkodliwej dla sygnału energii, wpływając przy tym na eliminację nieliniowych opóźnień czasowych sygnału. Jak to wygląda? To widoczny na zdjęciach, podłużny, połączony wplecionym w izolację cienkim kabelkiem pojemnik na dwie bateryjki, na którym znajdziemy swoisty tester w postaci przycisku i informującą nas o zapasie energii zielonej diody. Jak wskazują zdjęcia, system DBS znajduje się tuż przy – w tym przypadku – rozdzielającej sygnał na plus i minus od strony kolumn, świetnie odbieranej organoleptycznie obłej, zielonej skuwce z oznaczeniem kierunku przepływu sygnału, logo marki i nazwą modelu. Jeśli chodzi zastosowaną konfekcję tak od strony kolumn, jak i wzmacniacza, w przypadku sztuki testowej były to również świetnie wyglądające, bo będące wariacją beczułek, firmowe banany. Jednak bez obaw. W momencie zakupu, jeśli potrzeby będą inne – np. widełki, dystrybutor spełni je z niewymuszoną przyjemnością. Tak prezentujące się okablowanie w drodze do klienta udaje się w nie odstającym wyglądem od samego produktu pudełku.

Tak się złożyło, że proces opiniowania rzeczonych kabli przebiegł w towarzystwie znanego z muzykalności wzmocnienia spod znaku amerykańskiego Pass Laboratories Int-25 i duńskich kolumn Audiovector R3 Avantgarde. Po co o tym wspominam? Z bardzo ważnej przyczyny. Otóż wiadomym jest, iż przywołane zespoły głośnikowe należą do obozu pokazującego świat muzyki w bardzo zdecydowany sposób. To zazwyczaj jest cała położona na stół prawda, co w przypadku braku umiejętnego konfigurowania zestawu audio może skończyć się problemem nadpobudliwości dźwięku, w konsekwencji wpływając na ich niezasłużoną krytykę. Znając jednak sygnaturę ww. konstrukcji z pełną świadomością podłączyłem je do emanującego barwą i nasyceniem amerykańskiego piecyka i ustawiając balans brzmienia zestawu w okolicach neutralności w teorii temat zamknąłem. Jednak znając romantyczne dusze wielu melomanów i dostając do testu często oferujące dodatkową szczyptę masy, a przez to nasycenia przekazu, okablowanie tytułowego AudioQuesta, postanowiłem sprawdzić, czy również ten model jest piewcą przywołanego sznytu grania. Efekt? Świetny. Po aplikacji Robina w tor, muzyka nabrała większej dostojności, wypełnienia i namacalności. Przybyło mięsistego basu i gęstego środka pasma, ale bez gaszenia wysokich tonów, skutkując odczuciem większej muzykalności systemu z nadal świetnym napowietrzeniem wybrzmiewających pomiędzy kolumnami wydarzeń. Jak to wyglądało w zderzeniu z konkretną muzyką? Naturalnie wszelkiego rodzaju jazz, wokaliza i zapisy nutowe okresu Baroku wzniosły się na znacznie wyższy poziom emanowania emocjami. Ale bez obaw. Owszem, wszelkiego rodzaju twory zamierzenie wyniszczające nasze organy słuchu nieco zwolniły tempo zbliżania nas do spowodowanej własnymi wyborami całkowitej głuchoty, jednak nie było to przysłowiowym zamuleniem przekazu, tylko dodaniem mu body. To zaś wbrew wszystkim potencjalnym narzekaniom, często wspomagało generowane w muzyce elektronicznej sejsmiczne pomruki, w rocku dodawało energii akcesorium bębniarza, a w zasadzie w każdym nurcie świetnie wizualizowało wszelkiego rodzaju partie wokalne, które przyznacie, bardzo często z braku energii na tle szalejących instrumentalnych pasaży są prawie nieczytelne. Tymczasem dzięki ukulturalniającemu owe szaleństwo sceniczne testowanemu okablowaniu, z jednej strony otrzymałem szczyptę przyjemnej krągłości wielu generatorów fonii, a z drugiej bez specjalnego skupienia się mogłem podążać za śpiewanym przez frontmenów tekstem, który wcześniej często potwierdzałem przy pomocy dołączonej do płyty CD książeczki. Zbyteczne? Dla mnie nie, gdyż lubię wiedzieć, co artyści danym utworem chcieli mi przekazać, a nie tupać nóżką w bliżej nieokreślonej interakcji z nagraniem. Reasumując całość jednym zdaniem, bez najmniejszych oporów mogę powiedzieć, iż omawiana w tym akapicie konfiguracja była bardzo bliska mojej duszy. Po pierwsze – z łatwością przekazywała zawarte w muzyce emocje. Zaś po drugie – nadal był to wulkan energii. Co prawda bez szukania szybkości ponad wszystko, jednak bez oznak szkodliwego spowolnienia muzyki. A to nie mniej ni więcej śmiało można nazwać trafionym w punkt emocjonalnym kompromisem pomiędzy natychmiastowym wykładaniem kart na stół przez kolumny, a nazbyt pastelowym malowaniem świata w przypadku zbyt mocnego podgrzania atmosfery.

Zdziwieni, że mimo prób połączenia chadzających innymi ścieżkami komponentów (kolumny, wzmocnienie) soczystymi kablami udało mi się osiągnąć tak zrównoważony muzykalnie sound? Jeśli tak, to zapewniam, że nie ma w tym nic z szarlatanerii, tylko odpowiednie doprawienie systemu, a nie jego dominację przez otrzymane do testu głośnikówki. Nie da się ukryć, AudioQuest Robin Hood Zero podkręca emocjonalność i masę przekazu. Jednak robi to z takim wyczuciem, że w teorii już świetnie uzupełniająca się kompilacja Audiovector/Pass za sprawą jedynie dodatkowej szczypty nasycenia, oczywiście przesuwając punkt ciężkości nieco niżej, w moim odczuciu tylko na tym zyskała. Czy to jest kabel dla wszystkich? To zależy od rozdzielczości reszty układanki. Jednak jeśli miałbym wskazać ze startu skazanego na porażkę melomana, to jedynie w przypadek mocnego przekroczenia punktu otyłości mającego przyjąć w swoje grono Robin Hooda zestawu. Ale natychmiast uspokajam. Nie tylko cierpiące na anoreksję, ale również te w pełni kontrolowane już barwne sety audio, bez najmniejszych problemów są w stanie dogadać się tytułowym Amerykaninem. Przykład? Choćby dzisiejszy test.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 8 400 PLN / 2×2,5m; 9 100 PLN / 2x3m

Pobierz jako PDF