1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Ayon Audio Epsilon Evo Mono

Ayon Audio Epsilon Evo Mono

Link do zapowiedzi: Ayon Audio Epsilon Evo – Mono

Opinia 1

Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, iż decyzja w temacie dobierania sekcji wzmocnienia zestawu audio jedynie od strony zastosowanej technologii – lampa vs tranzystor – w najmniejszym stopniu nie rozwiązuje sprawy. Powiem więcej. Jeszcze opowiedzenie się przy wzmacnianiu sygnału opartym o tranzystory to pół biedy, jednak nawet najmniejszy krok w stronę szklanych baniek otwiera przed nami przysłowiową Puszkę Pandory. Powód? Dla laika nieistotny, niestety dla choćby minimalnie zorientowanego miłośnika muzyki to jest temat rzeka. Chodzi oczywiście o specyfikacje różnych wzmacniaczy lampowych od grających wyraziście jak tranzystor, przez na maksa koloryzujących przekaz oraz małej i dużej mocy w zależności od posiadanych kolumn. Przerażeni? Niestety to jest sól życia melomana. Tym bardziej trudna do osiągnięcia, gdy z jednej strony piecykiem ze szklanymi bańkami na pokładzie chcemy napędzić ciężkie do wysterowania kolumny, ale przy tym nie stracić zbyt dużo z tak zwanej aury lampowego grania, czyli osiągnąć coś na kształt połączenia wody z ogniem. Nie da się? Spokojnie. Wystarczy wiedzieć, czego się chce i dobrze poszukać. Po co o tym piszę? Z prostego powodu. Co prawda na chwilę obecną jestem szczęśliwym posiadaczem mocarnego wzmacniacza Gryphon Mephisto, który znakomicie radzi sobie z moimi prądożernymi (85 dB skuteczności i spadki oporności do poziomu 3 Ohm) Dynaudio Consequence Ultimate Edition, ale ku mojemu zaskoczeniu ostatnio okazało się, że da się je bardzo dobrze nakarmić prądem wspieranym przez zamknięte w szklanych słoikach elektrony. Utopia? Do niedawna też tak myślałem. Jednak do momentu, gdy warszawski dystrybutor Nautilus dostarczył do naszej redakcji dwie monofoniczne końcówki mocy austriackiej marki Ayon Audio Epsilon Evo. To było małe trzęsienie ziemi, na relację z którego zainteresowanych zapraszam do lektury poniższego tekstu.

Jaki jest Ayon, śmiało można stwierdzić, iż każdy wie. Jednak gdy zazwyczaj są to wykonane ze szczotkowanego aluminium, zawsze świetnie współgrające z mieniącymi się bursztynową poświatą lamp i chromem kubków skrywających transformatory, czarne, prostopadłościenne platformy z mocno zaokrąglonymi narożnikami z dłuższymi bokami obudów jako fronty, to dzisiejsze konstrukcję odznaczają się stosunkowo wąskim awersem i w zamian sporą głębokością. Powodem jest zastosowanie sześciu lamp mocy KT150 na kanał, które wespół ze znajdującymi się tuż za nimi trzema baryłkami traf nie pozostawiły projektantom innego wyjścia, jak przy małej szerokości frontu mocno rozciągnąć obudowę w wektorze głębokości. Oczywiście wspomniane lampy mocy i schludnie ukryte transformatory nie są jedynymi akcentami górnej płaszczyzny skrzynki skrywającej trzewia, bowiem na czele wspomnianego peletonu, czyli tuż przy krawędzi frontu, znajdują się cztery lampy sterujące. Ale to nie koniec akcentów tej połaci obudowy, gdyż w celach wentylacji grawitacyjnej układów wewnętrznych obok na zewnętrznych flankach jej przedniej i tylnej części zlokalizowano cztery bloki poprzecznych nacięć pozwalających na swobodne oddanie do atmosfery wytwarzanego wewnątrz ciepła. Sam front bez organoleptycznego przeładowania oferuje użytkownikowi podświetlane ciemną czerwienią, migające podczas uruchamiania i wyłączania urządzenia logo marki i na dolnej lewej części nadrukowane białą czcionką nazwę modelu. Jeśli chodzi o tylny panel, ten wyposażony jest na bogato. Patrząc od lewej strony, mamy do dyspozycji zacisk i przełącznik uziemienia, terminal zasilania IEC, kontrolki czasu nagrzewania, dobrej polaryzacji plusa dostarczanego z sieci elektrycznej, przełącznik pracy TRIODA/PENTODA, pokrętło wyboru lamp mocy podczas testu BIASU, przełącznik DMP, zaciski kolumnowe dla wartości 4/8 Ohm, przełącznik wyboru wejścia liniowego RCA/XLR i całkiem na prawej stronie po jednym wejściu liniowym RCA i XLR. Całość konstrukcji posadowiono na czterech stopach, a włącznik główny zorientowano od spodu tuż przy płaszczyźnie frontowej.

Jak obrazują fotografie, proces testowy rzeczonych końcówek mocy nie był zwyczajnym, ocierającym się nudę rutyny czasem z muzyką w tle, tylko oprócz fajnych doznań emocjonalnych okazał się być również sporym przedsięwzięciem logistycznym. Świadczą o tym nie tylko dwie pary bardzo trudnych do nakarmienia odpowiednią dawką sygnału niemieckich kolumn Gauder Akustik DARC 140 i duńskich Dynaudio Consequence Ultimate Edition, ale również w pewnym momencie zastosowane platformy antywibracyjne na bazie kwarcu jako absorber drgań pod same piecyki. To naturalnie mocno rozciągało w czasie całość testu, ale jeśli miałem udowodnić, że po pierwsze te potężne monobloki potrafią poradzić sobie z przysłowiowymi słupami telegraficznymi, to po drugie warto byłoby sprawdzić, czy zrobią to z gracją, a nie na zasadzie walki z materią na pograniczu zadyszki lub spektakularnego rzutu białego ręcznika. A gdy wydaje się Wam, że to koniec konfiguracyjnej zabawy, jesteście w wielkim błędzie, bowiem jak to w produktach Gerharda Hirta zazwyczaj bywa, w modelu Epsilon Evo są do dyspozycji dwa tryby pracy – trioda/pentoda. Tak tak, to była istna droga przez logistyczną mękę, co biorąc pod uwagę nie tylko ciężar kolumn – dobrze ponad 120 kilo sztuka, ale również oscylujących koło 45 kg wzmacniaczy, do dzisiaj pamięta mój styrany kręgosłup. Ale wiecie co? Wspomniana walka się opłaciła, czego wynik postaram się przybliżyć w poniższym akapicie.

W moim przypadku na pierwszy ogień jako obciążenie Ayon-a poszły Gaudery. Te z uwagi na specyficzne strojenie zwrotnicy, dodatkowo z założenia wykorzystywanie ceramicznych przetworników Accutona, serwowały Austriakowi mega zapotrzebowanie na odpowiedną moc, dlatego w teorii znacznie lepiej grały w trybie pentody. Był rozmach, energia i dobra motoryka. W takim ustawieniu nie było muzyki, która zgłaszałaby jakieś dyskwalifikujące przekaz problemy. Owszem, całość prezentacji nie tryskała takim czarem, jak podczas zasilania triodowego, jednak posmak lampy był na tyle wyczuwalny, że w moim odczuciu nadal pławiłem się estetyce jej dobrej aplikacji. O dziwo, aplikacji stawiającej do pionu bardzo wymagające kolumny. Jeśli chodzi o zasilanie w opcji triody, sprawy nabierały nieco innego wymiaru. Z jednej strony w oferowanej estetyce grania nieco oddając pola na odcinku wyrazistości ataku i krawędzi dźwięku, zakochaliby się piewcy sonicznego romantyzmu, natomiast z drugiej właśnie z racji owego złagodzenia krawędzi wirtualnych brył i mniejszej natychmiastowości pojawiania się ich w eterze, osobnicy mocnego uderzenia mogliby pokręcić nosem. Jednak jedno trzeba przyznać szczerze, to nie była brutalna śmierć wyrazistości słuchanych wydarzeń muzycznych, tylko na tle potencjalnych możliwości monobloków w trybie pentody wyraźne, acz w wielu gatunkach muzycznych bardzo przyjemne w odbiorze zmniejszenie ostrości, a przez to brutalności rysowanej muzyki. Czyli typowe coś za coś, jednak w każdej z opcji świetne dla konkretnej grupy docelowej. A przypominam, iż rozprawiamy o ciężkiej pracy lampy z kolumnami dedykowanymi do mocnego tranzystora, a to chyba o czymś świadczy. Posiłkując się w opisie zastanego dźwięku konkretną muzyką, wspomnę na początek o najnowszym krążku kapeli mojej młodości AC/DC „Power Up”. I tutaj mały, pokazujący nie do końca słuszność generalizowania opinii „zonk”, gdyż owszem, w pentodzie muzyka brzmiała z odpowiednim wykopem i energią, jednak w triodzie mimo minimalnej utraty pazura odbierałem tę produkcję z większym zaangażowaniem emocjonalnym. Powodem był pewnego rodzaju większy rozmach budowania wirtualnej sceny, gdyż system skupił się bardziej na realiach wokół-muzycznych, aniżeli na oddaniu samej merytoryki. Jednak nie oszukujmy się, w wartościach bezwzględnych ta miła dla ucha przyjemność była odstępstwem od głównej dei tej muzyki. Podobny odbiór zaliczyłem podczas słuchania jazzowego trio pod wodzą Paula Bley’a z Garym Peacockiem i Paulem Motianem w koncertowej kompilacji „When Will The Blues Leave”. Jeśli chodzi pełną kontroli pulsacyjność i wyrazistość pasaży zawsze trudnego do oddania kontrabasu, pentoda nie pozostawiała złudzeń o swojej wyższości. Jednak parząc na to już od strony namacalności budowania wydarzeń w trójwymiarze dobrej triody, sprawy nabierały innych akcentów. Osobiście z pełną paletą wszelkich poluzowań chyba wolałem ten ładniejszy świat. Co z tego, że mogłem mieć wszytko w punkt, jak cierpiała na tym aura mistyki grającego ciszą jazzu. Ale zaznaczam, to są moje odczucia, co nie oznacza że są jakąkolwiek wyrocznią. Ostatnim krążkiem tego podejścia testowego była od jakiegoś czasu dosłownie katowana przeze mnie Melody Gardot w koncertowej składance z występów w całej Europie „Live In Europe”. Tutaj nie było wątpliwości. Nawet fenomenalne oddanie wyrazistości brzmienia towarzyszących piosenkarce instrumentów przez pentodę nie było w stanie odebrać pałeczki pierwszeństwa triodzie. Powód? Oczywiście magia nie tylko głosu, ale również tych z pozoru mniej dobitnie rysowanych instrumentów. W tej muzyce liczą się emocje oparte głównie na namacalności, barwie i lotności przekazu, co mocniejsza opcja wzmocnienia – nie boję się tego słowa powiedzieć – upośledzała. Oczywiście po wybraniu bliższej mojego ducha prezentacji zaliczyłem nie tylko dokumentujące całą trasę koncertową, pełne dwa krążki od dechy do dechy, ale również trzeci jako wydana osobno dodatkowa pozycja bonusowa.
Druga sesja odsłuchowa odbyła się przy użyciu duńskich kolumn Dynaudio oraz dedykowanych przez dystrybutora platform pod końcówki mocy. Jak wspominałem w rozbiegówce, to również są bardzo wymagające kolumny. Jednak użycie innych głośników, inna topologia ich układu na froncie i wewnątrz oraz na koniec całkowicie odmienna, bo pięciodrożna zwrotnica spowodowały, że owszem, w teorii znacznie mocniejsza wersja Ayonów robiła wszystko jakby z większym animuszem, tylko w większości przypadków w moim odczuciu była całkowicie zbędna. Co mam na myśli pisząc o większości przypadków? Otóż jedynym nurtem jaki był w stanie powalczyć z triodą był mocny rock spod znaku wspomnianej grupy AC/DC. Jednakże zapewniam Was, wiedziony płonną nadzieją, że na pentodzie będzie lepiej, po dosłownie kilku minutach wróciłem do triody. Niby słabiej jeśli chodzi o ilość dostarczanych Watt-ów, ale było praktycznie wszystko z pazurem, energią, ostrością rysunku i kontrolą przekazu włącznie, a dodatkowo podane w fenomenalnej specyfice 3D. Powiem więcej. Dodanie mocy jako wręcz zbędne pompowanie dźwięku, powodowało uczucie pewnego rodzaju jego monotonności. A przecież elektryczni panowie zjawiskowo wywijają na wiosłach, co przy braku nawet mniej kontrolowanego, ale jednak wymaganego w dźwięku luzu, nie pozwoliłoby mi odbiorcom zatopić się w wielobarwnych, a przez to zjawiskowych i pełnych ekspresji popisach gitarzystów. Ja bez dwóch zdań wolałem owe soniczne flow i jestem w stanie postawić skrzynkę jabłek przeciwko gruszkom, że Wy odebralibyście to podobnie. W takiej sytuacji chyba nie muszę udowadniać, iż tak jak mocne granie, będąc bezczelnym beneficjentem triody, wypadała również wszelkiego rodzaju muzyka jazzowa – wspomniany team Paula Bley’a i wokalna – krążąca po Europie Melody Gardot. Niby bez pośpiechu, bez szukania kreski rysowanej skalpelem, tylko z pełnym nasyceniem, świetnym budowaniem spektakli muzycznych w szerz i głąb często koncertowej sceny muzycznej, a mimo to każdy ze wspomnianych rodzajów muzyki wypadał idealnie. Powód? Pisząc o opcji triody cały czas należy pamiętać, iż pochylamy się nad bardzo wydajnymi końcówkami mocy i tylko od specyfiki dopasowania prądowego do danych kolumn i ich finalnego brzmienia zależał wybór jednej z opcji. Opcji, które zawsze wypadały dobrze lub bardzo dobrze, o czym świadczy mój dokładny opis brzmienia dwóch par kolumn w dwóch wariantach wzmocnienia na tym samym materiale, a jedyną różnicą całości przedsięwzięcia było stawianie każdej z nich na nieco inne akcenty brzmienia w zależności od podpiętych kolumn.

Mam nadzieję, że powyższy tekst jasno dał do zrozumienia, iż pewnego rodzaju niemożliwe – lampa swobodnie napędzająca prądożerne kolumny, stało się możliwe. Owszem, mój 108 kilogramowy, tranzystorowy smok w pewnych aspektach robi to nieco inaczej i prawdopodobnie dla wielu lepiej, jednak nie ma już tej estetyki lampy. A przecież głównym celem naszego dzisiejszego spotkania było w pełni kontrolowane sprawdzenie, czy konstrukcją z magią lampy da się nakarmić podobne do biorących udział w teście, głośnikowe monstra. Jak widać, się da i co dla wielu potencjalnych klientów może być istotne z dwoma specyfikacjami na finalny sznyt grania posiadanego zestawu. Komu dedykowałbym tytułowe końcówki mocy Ayon Audio Epsilon EVO? Z wyjątkiem wyznawców naprawdę brutalnego rysowania świata muzyki praktycznie wszystkim. Odważne? Bynajmniej, gdyż na proponowanie tak szerokiego spektrum potencjalnych klientów pozwala mi nie tylko uniwersalność w monobloków w kwestii oddawania dwóch poziomów mocy, ale również poradzenie sobie z przygotowanymi do procesu testowego, dwoma nie tylko bardzo prądożernymi, ale również całkowicie odmiennymi w kwestii budowy i zastosowanych przetworników kolumnami. Czy tytułowe monobloki spełnią Wasze oczekiwania, trudno jest mi stwierdzić. Jednak jednego jestem pewien, prądu z posmakiem szklanej bańki na pewno Wam nie zabraknie.

Jacek Pazio

Opinia 2

Nawet nie tyle mogło by się wydawać, lecz wręcz przyjęło się uważać za oczywistą oczywistość, że przy najogólniej rzecz biorąc trudnych do wysterowania kolumnach ich posiadacze niemalże z automatu skazani są na tzw. tranzystorowe „spawarki”. Trudno bowiem znaleźć cokolwiek innego, co podołałoby wielodrożnym smokom o impedancji spadającej sporo poniżej 4 Ω i skuteczności stołu bilardowego, określanej przez ich konstruktorów mianem … „wystarczającej”. Jak to jednak w życiu bywa, jeśli czegoś zrobić się nie da, bądź nawet, chociażby ze względu na zdrowy rozsądek, robić nie należy wystarczy znaleźć kogoś, kto o owych ograniczeniach bądź nie wie, bądź ma je tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę i z czystej przekory postanawia udowodnić sobie, a przy okazji i gronu niedowiarków, że jednak się da i można. Oczywiście takowe przypadki możemy śmiało zakwalifikować jako wyjątki potwierdzające ww. regułę, jednakowoż faktu ich istnienia przed nikim ukrywać nie zamierzamy a wręcz przeciwnie – co jakiś czas staramy się o nich co nieco napisać. Tak było w przypadku 250W „dwóch wież” Octave Jubilee i tak też jest i dzisiaj, gdy z niekłamaną przyjemnością możemy się wreszcie z Państwem podzielić wrażeniami z odsłuchów, dostarczonych przez ekipę Nautilusa, lampowych końcówek mocy Ayon Audio Epsilon Evo Mono, które to zgodnie z zapewnieniami tak konstruktora, jak i przedstawicieli dystrybutora zdolne są poradzić sobie z naprawdę „trudnym” obciążeniem.

Zarówno sesje unboxingowa, jak i powyższa galeria powinny dać Państwu choćby ogólne wyobrażenie o gabarytach naszych dzisiejszych gości. O ile bowiem ich szerokość i wysokość nie nastręczają większych problemów, to już 60cm głębokości plus minimum jakieś 10-15 na w miarę komfortowy montaż okablowania niejako na starcie wyklucza większość standardowych stolików. Krótko mówiąc albo robimy sobie coś na zamówienie, przy czym warto zadbać o kwestię „udźwigu” półki, na której Epsilony miałyby spocząć, bo dwa monosy to blisko 90 kg a jak najdzie nas ochota na późniejsze eksperymenty z platformami i innymi akcesoriami to setka „pęknie” nie wiadomo kiedy. A właśnie – platformy, bowiem zamiast nadwyrężać stolik warto zastanowić się nad ustawieniem Ayonów li tylko na dedykowanych im platformach, jak daleko nie szukając tych dostarczonych przez Nautilusa – kwarcowych Base. Jeśli zaś chodzi o samą aparycję tytułowych końcówek, to zgodnie z wieloletnią tradycja ich korpusy wykonano z masywnych aluminiowych profili uzupełnionych równie pancernymi zaokrąglonymi narożnikami i charakterystycznymi chromowanymi czaszami osłon traf. Standardowo na frontach znajdziemy jedynie podświetlone krwisto-czerwone logo i białe oznaczenie modelu a włącznika głównego należy szukać od spodu – w okolicach przedniej lewej nogi.
Na głównych lądowiskach – płytach górnych austriackich „lotniskowców” wzrok przyciągają nie tylko ustawione wzdłuż bocznych krawędzi w równych szeregach pisankopodobne tetrody strumieniowe KT150 Tung-sola, lecz również nieco mniejsze, pracujące w stopniu wejściowym pojedyncze 12AU7 i 12AX7 oraz para 6SJ7 występujących w roli lamp sterujących przed którymi wygospodarowano miejsce na okrągły bulaj wskazówkowego miernika. Z kolei tuż za nimi pysznią się zjawiskowe chromowane „rondle” skrywające transformatory i dławiki, w tym turbo-dławik w pierwszej – najmniejszej puszce. Od zakrystii też nie ma powodów do marudzenia. Patrząc od lewej mamy zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilające IEC, terminal uziemienia z dedykowanym przełącznikiem, diody biasu, zasilania, niewielki wyświetlacz i przełącznik pomiędzy trybem triodowym a pentodowym, pokrętło umożliwiające diagnostykę lamp wyjściowych, przełącznik dopasowania stopnia wyjściowego do impedancji kolumn, dedykowane obciążeniu 4 i 8 Ω terminale głośnikowe oraz selektor wyboru wejść liniowych pomiędzy RCA i XLR. I tu od razu uwaga natury użytkowej. Otóż od pewnego czasu Gerhard Hirt w pełni świadomie przenosi przełączniki trybu pracy na plecy swoich urządzeń, gdyż owych nastaw należy dokonywać wyłącznie gdy wzmacniacz jest wyłączony, a część z nieświadomych użytkowników próbowała przełączać je w tzw. locie, co nader często doprowadzało do awarii. Niby wszystko jest jasno i klarownie wyłuszczone w instrukcji, jednak jak pokazuje życie, nie tylko w Polsce poziom czytelnictwa dramatycznie spada, więc i do manuali mało kto zagląda. Tak samo jak warto mieć świadomość, iż z sześciu 150-ek na kanał każda z końcówek jest w stanie oddać 180W w trybie pentodowym i 100W triodowym i choć na papierze powyższa różnica może wydawać się czysto symboliczna, bo któż by takiej mocy potrzebował, to w praktyce …, ale nie uprzedzajmy faktów.

Skoro wspomniałem o solennych zapewnieniach tak producenta, jak i dystrybutora o ponadnormatywnej wydolności austriackich monobloków postanowiliśmy potraktować je na serio a tym samym nie mieliśmy najmniejszych oporów przed połączeniem ich zarówno pod redakcyjne Dynaudio Consequence Ultimate Edition, jak i goszczące u nas ostatnio na testach, nie mniej prądożerne Gaudery Darc 140. Zaczęliśmy od trybu triodowego i finału kosmiczno-astrologicznej trylogii, czyli albumu „Omega” formacji Epica, gdzie iście symfoniczny rozmach wymieszany został z operowymi partiami ognistowłosej Simone Simons i death-metalowym growlem Marka Jansena z adekwatnym – nieodzownymi w takich okolicznościach przyrody środkami artystycznego wyrazu (podwójna stopa, blasty i epickie riffy) i jakby tego było mało twórcom udało się całość okrasić nader częstymi wstawkami chóralnymi. Jednym słowem killer zdolny rozłożyć na łopatki niejedną legendę. Pierwsze takty i … ekhm. To ma być odpowiedź Gerharda na dyżurnego Mephisto, bądź chociażby mojego skromnego, 300W Brystona? Cóż, może dla miłośników barokowego plumkania tego typu estetyka byłaby do przyjęcia, jednak osobiście doskonale wiedząc, czego powinienem po ww. krążku się spodziewać nie byłem w stanie spokojnie przejść do porządku dziennego nad nader bolesnym ograniczeniem dynamiki i skali dźwięku. Dla pewności na playliście wylądowała jeszcze ścieżka dźwiękowa z „Assassin’s Creed Valhalla” i o ile akustyczne instrumentarium ratowało sytuację dając fenomenalny wgląd w nagranie, o całkowicie naturalnej barwie i strukturze dźwięków nawet nie wspominając, to już każdorazowe spiętrzenie, czy pojawienie się subsonicznych pomruków nader boleśnie wskazywało na ograniczenia amplifikacji. No to najwyższa pora na koło ratunkowe, jednak zamiast telefonu do przyjaciela, bądź pytania do publiczności należało obie końcówki wyłączyć, chwile odczekać, zanurkować na zaplecze i uaktywnić tryb DMP. Kolejna chwila na stabilizację i powtórka z rozrywki, czyli Epica a potem soundtrack z „Assassin’s Creed Valhalla” i … wreszcie widać światełko w tunelu. Pojawiła się bowiem dynamika i to nie tylko w skali mikro, ale i makro. Co ciekawe owe spostrzeżenie obejmowały również bardziej zgodny z zapisem nutowym timing, jak i zwinność dźwięku, jej zdolność zapuszczania się w rejony niskich częstotliwości, które do tej pory dla Epsilonów wydawały się nieosiągalne. Dzięki temu wreszcie mogłem spokojnie usiąść i skupić się na dobiegającej moich uszu muzyce a nie zastanawiać się jak cało wyjść z opresji, czyli opisu nie do końca spełniającej moje oczekiwania konfiguracji. W kwestii barwy było dobrze, no bo jak mogłoby być inaczej, skoro w każdym Epsilonie Evo siedziało po sześć moich ulubionych „pisanek”. Miałem zatem nieprzesadzoną soczystość opartą na całkiem satysfakcjonującym egzo-szkielecie konturowości i rozdzielczości pozwalających z powodzeniem czerpać radość zarówno z wglądu w nagranie, jak i „smakowania” faktury poszczególnych instrumentów.
Jak to jednak w życiu bywa apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc skoro „uturbiona” trioda zagrała lepiej od wersji sauté, to czemu nie iść o krok dalej i nie uwolnić pełni drzemiących w austriackich lotniskowcach mocy.
Kolejna przerwa regeneracyjna, kolejna zmiana nastaw i … cytując klasyka „na potęgę posępnego czerepu”, wreszcie wszystko jest na swoim miejscu! Po pierwsze z racji generowanego wolumenu śmiało można było stwierdzić, że Ayony są w stanie zagrać dźwiękiem nie tylko dużym, co szalenie angażującym i zarazem stroniącym od taniego efekciarstwa. Mamy bowiem do czynienia z łatwością odwzorowania wielkiego aparatu wykonawczego, vide „Omega” Epici, czy już stricte klasycznego „Verdi: Il Trovatore” (na początek wystarczą highlighty), jednak bez jednoczesnego rozdmuchiwania źródeł pozornych i grania pod publikę poprzez przybliżanie pierwszego planu. Okazuje się bowiem, że w zupełności wystarcza zachować właściwą rzeczywistości perspektywę jakiej podlegać mają kolejne plany i usytuowani na nich muzycy a wszystko staje się tyleż spójne, co oczywiste.
Po drugie nie da się nie zauważyć, że Ayony w iście mistrzowski sposób operują barwami, choć bynajmniej nawet przez moment nie ukrywają swojej autentycznej fascynacji ich cieplejszym spectrum. Nie ma w nich bowiem za grosz beznamiętnego chłodu, czy laboratoryjnej analityczności, więc bez większych obaw możecie Państwo sięgać po wydania trudne do zakwalifikowania jako audiofilskie, bądź nawet dobre. Szału może nie będzie, ale i krew z uszu pójść nie powinna. Ot zauważalne „wypłaszczenie” i utrata realizmu, ale słuchać się da, czyli różnicowanie materiału źródłowego jest, lecz bez pastwienia się nad jego przypadłościami. Mała rzecz a cieszy, tym bardziej, że niewielu się owa pozornie prosta sztuka udaje. Możemy zatem bez większych obaw wspominając stare czasy włączyć składankę „More Than This – The Best Of Bryan Ferry And Roxy Music” i dotrwać do jej końca, bądź chociażby do „Is Your Love Strong Enough?”, gdzie gościnnie pojawia się David Gilmour, tym bardziej, że im nowsze nagrania będą odtwarzane, tym owa degradacja będzie sukcesywnie ustępować. Koniec końców skończyłem na doskonałej pod każdym względem rodzimej „Adeli” formacji Aleksander Dębicz, Łukasz Kuropaczewski, Jakub Józef Orliński, gdzie delikatność dźwięków szła w parze z ich wirtuozerią a i sama realizacja nie budziła najmniejszych zastrzeżeń.
I po trzecie, pomimo wspominanej już wcześniej świetnej motoryki, trzeba uczciwie powiedzieć, że bas, choć zróżnicowany i przyjemnie pulsujący kreślony jest nieco grubszą, aniżeli mamy na co dzień, kreską a i energia najniższych składowych wraz ze spadkiem Hz gaśnie. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. Dla zwykłego śmiertelnika to i tak będzie petarda a znając życie mało kto do ww. lampy będzie podpinał Gaudery na Accutonach i jednocześnie postanowi zweryfikować jak brzmi w takim zestawieniu podwójna stopa z otwierającego „Avenged Sevenfold” Avenged Sevenfold „Critical Acclaim”. A na Ayonach brzmi ona nieco zbyt „pluszowo” – jest kopnięcie, ale bez półobrotu. Proszę jednak wziąć pod uwagę, iż punktem odniesienia jest „nieco” (znaczy się niemalże trzykrotnie) droższy, tranzystorowy, A-klasowy Gryphon Mephisto i najpierw na spokojnie, znaczy się u siebie, posłuchać Epsilonów by samemu ocenić skalę owego złagodzenia.

Reasumując, Ayon Audio wprowadzając do swojego portfolio końcówki mocy Epsilon Evo Mono nie tylko zwiększył zasięg swojego „rażenia” o obszary dotychczas dla niego niedostępne, lecz również nawiązał równorzędną – pod względem mocy i uniwersalności, walkę z tranzystorową konkurencją. A to, że gra nieco bardziej od jej części miękko … Cóż, ten typ tak ma, tym bardziej, iż śmiem uważać, że nie ma nic gorszego od udającej tranzystor lampy i symulującego lampę tranzystora, tym bardziej, że od pewnego pułapu przestaje się liczyć technologia a li tylko osiągnięty efekt. A ten w przypadku niczego nieudających Epsilon Evo Mono jest wysoce satysfakcjonujący.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz` zintegrowany Trigon Epilog
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gauder Akustik DARC 140
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Nautilus
Cena: 89 900 PLN

Dane techniczne
• Typ układu: triodowy lub pentodowy / push-pull, klasa A
• Lampy wyjściowe: 6 x KT150
• Lampy sterujące: 2 x 6SJ7, 1 x 12AU7, 1 x 12AX7
• Impedancja obciążenia: 4-8 Ω
• Moc wyjściowa: 1 × 180 W (pentoda), 1 × 100 W (trioda)
• Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 80 kHz
• Impedancja wejściowa (1 kHz): 47 kΩ
• Czułość wejściowa: 900 mV
• Stosunek sygnał/szum (pełna moc): 98 dB
• NFB 0 dB (Zerowe sprzężenie zwrotne)
• Wejścia: RCA + XLR
• Wymiary (S x G x W): 350 × 600 × 250 mm/szt.
• Waga: 44 kg/szt

Pobierz jako PDF