1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Gauder Akustik Darc 140

Gauder Akustik Darc 140

Link do zapowiedzi: Gauder Akustik Darc 140

Opinia 1

Tytułowego bohatera naszego spotkania nikomu nie trzeba przybliżać z dwóch prozaicznych powodów. Pierwszym jest jego bogate w ciekawe konstrukcje portfolio, zaś drugim bardzo mocna polaryzacja potencjalnych odbiorców w kwestii specyfiki brzmienia będących owocem jego działań na rynku audio, kolumn głośnikowych. Czy drugi powód jest dla niego wizerunkowym ciężarem? Bynajmniej, gdyż jak sugeruje stara prawda nie tylko audio, jeszcze się taki nie narodził, który wszystkim by dogodził, co wprost proporcjonalnie przekłada się na tak ważną rozpoznawalność. Jaki jest cel rozwodzenia się akurat nad tematem myślę, że nieco sztucznie rozdmuchanej „kontrowersyjności”? Wręcz zasadniczy, gdyż od niedawna, czyli od czasu pojawienia się kolumn Gauder Akustik z serii Darc, przynajmniej w moim odczuciu, postrzeganie świata audio przez właściciela marki – Rolanda Gaudera, nabrało nieco innego, znacznie mniej „awanturniczego soniczne” wymiaru. Co mam na myśli? Nic nadzwyczajnego. Po prostu mówiąc żartobliwie, albo ww. twórca zafundował sobie dobry aparat słuchowy, albo w procesie strojenia swoich konstrukcji dopuścił do głosu kogoś rozumiejącego szersze spektrum potencjalnych odbiorców. Co z tego wynikło? Pierwsze, jakże pozytywne w odbiorze koty za płoty zaliczył na naszych łamach jako równoległy byt do serii Arcona i Berlina, będący początkiem nowej linii model DARC 100, oferując znacznie bardziej przyjazny barwowo i plastycznie świat muzyki. Jednak jak wiadomo, jedna jaskółka wiosny nie czyni, dlatego też chcąc przekonać się, czy to wypadek przy pracy, czy stały trend, razem z Marcinem poszliśmy za ciosem i w wyniku ustaleń ze stacjonującym w Katowicach dystrybutorem RCM w naszym OPOS-ie wylądowały niebagatelne nie tylko wizerunkowo, ale również dźwiękowo starsze siostry wspominanych setek, w postaci dostojnych DARC 140.

Opisując budowę kolumn z wyższej seria niż Arcona wiele elementów zazwyczaj się powtarza. To zawsze jest konstrukcja składająca się ze skręcanych ze sobą, okalających formowany akustycznie front z MDF-u, zbiegających się płynnym łukiem ku zaokrąglonemu tyłowi kolumny, przedzielonych wręgami z tworzywa sztucznego kształtek. Jedyną różnicą pomiędzy przykładowo liniami Berlina i dzisiaj opiniowanymi Darc jest materiał z jakiego wykonano owe łukowate profile. W przypadku Berlin jest to MDF, a Darc-ów bardzo mocno determinujące zmiany w procesie wygaszania szkodliwych rezonansów obudowy, znacznie zwiększające wagę kolumn aluminium. Reszta podzespołów, czyli używane przetworniki – teraz malowane na czarno – pochodzą od znanego chyba od zawsze w produktach tej marki, niemieckiego Accutona. To są ogólne podobieństwa. Jednak jak ukazują fotografie, tytułowe kolumny Darc 140 bardzo istotnie różnią się od dotychczasowych poczynań R. Gaudera specyfiką aplikacji zastosowanych głośników. Praktycznie mamy do czynienia z trzema sekcjami. Centralnie umieszczoną średnio-wysokotonową z wyśmienitym diamentem dla górnych rejestrów na czele i okalającymi ją dwoma modułami basowymi. Co ciekawe, obydwie sekcje basowe są wentylowane portami bass-refleks, jednak nie są połączone żadnym tunelem z jednym ujściem, tylko każda z nich ma swój zorientowany w pionie otwór – w górę i w dół. Tak prezentujące się, co istotne, mimo, że wysokie, to bardzo stabilne konstrukcje posadowiono na zwiększających ich podparcie na podłodze, wyposażonych w regulowane kolce platformach nośnych, w których znajdziemy nie tylko zestaw podwójnych terminali przyłączeniowych, ale również pakiet trzech łączonych zworkami otworów umożliwiających trójkrokową regulację pracy basu i wysokich tonów w zakresach -1.5, 0 i +1.5 dB. Spinając w całość akapit opisowy naszych bohaterek, z przyjemnością dodam jeszcze, iż dla ułatwienia idealnego ustawienia tak wysokich panien w idealnym pionie, w tylnej części każdej podstawy producent zastosował bardzo przydatną do tego celu poziomnicę. Oczywiście nie tylko istotnym, ale również nieocenionym tematem dotyczącym tego modelu kolumn jest również fakt spokoju ducha potencjalnego nabywcy w kwestii logistyki 140-tek, gdyż ów proces wraz z aplikacją w docelowym pomieszczeniu zazwyczaj organizuje sprzedawca.

Co mogę powiedzieć o tytułowych kolumnach? Oczywiście oprócz tego, że szły według mnie nieco inną aniżeli dotychczasowe modele, bo okraszoną większym spokojem oferowanego dźwięku drogą opisywanej przez nas jakiś czas temu konstrukcji Darc 100, to jak przystało na zespoły głośnikowe z segmentu ekstremalnego High End-u, trudno było doszukać się w nich wad. Naturalnie zawsze jakimś drobnym, często złośliwym kuksańcem każdemu można utrzeć nosa, jednak tak ciężkiego tematu doszukania się jakiegokolwiek punktu spornego w odniesieniu do wartości bezwzględnych oferowanego dźwięku, dawno nie miałem. Naprawdę w duchu chciałem się do czegoś przyczepić, choćby do mocnych konotacji ze wspominanym we wstępniaku rodowodem informacyjnej bezkompromisowości dźwięku, jednak na bazie tego, co słyszałem przez ponad miesiąc w znanej mi od podszewki konfiguracji, nie za bardzo miałem ku temu podstawy. Powiem więcej, do dzisiaj nie mogę zamknąć przysłowiowej „japy” z racji tak zjawiskowego odbioru opiniowanych paczek. A dodatkowego smaczku konfiguracyjnej uniwersalności 140-tek nadaje fakt braku jakichkolwiek ruchów kablowych. Po prostu przedstawiciele dystrybutora wstępnie postawili kolumny w pokoju, potem osobiście doprecyzowałem ich miejsce spoczynku i na koniec bez szukania dziur w całym wpiąłem w zastaną układankę. Jedynymi dodatkowymi ruchami były roszady ustawienia zworek w zakresie pracy basu i wysokich tonów na optymalne w moim pokoju zero i skorzystanie z rady dystrybutora w sprawie zasilenia kolumn w bi-wiringu, co zrealizowałem – nie uwierzycie – taniutkimi przewodami Furutecha. Po co o tym wspominam? Otóż opisany przed momentem, bardzo ograniczony szczególnym poszukiwaniem dobrej jakości dźwięku proces charakteryzuje jedynie konstrukcje wybitne. Jak coś jest dobre, to gra od pierwszego strzału. Jak coś ową dobroć udaje, trzeba usilnie szukać ratunku, bo nie wypada, żeby się wyłożyło. W tym przypadku aplikacja w tor ograniczona była do minimum, potwierdzając tym sposobem kilkukrotnie sprawdzoną u mnie, wspomnianą przed momentem prawdę o radzeniu sobie wytrawnych konstrukcji bez siłowego poszukiwania ich zalet. Dobrze, wystarczy słodzenia. Przejdźmy do konkretów, czyli próby przybliżenia Wam, jak te dwie wierze naprawdę zagrały.

Pierwsze co mnie urzekło, to swoboda grania. Nie siłowe udowadnianie, że jesteśmy mistrzyniami świata w dosłownie każdym aspekcie, tylko prezentacja mocnych, do tego zaskakująco nisko schodzących jak na średniej wielkości przetworniki, przy tym nienachalnych niskich tonów. To nie było kopanie przeciwnika, jak to ostatnimi czasy pośród producentów kolumn nawet z najwyższej półki jest bardzo popularne i zazwyczaj sprawia, że będący muzykiem sesyjnym kontrabasista zawsze gra tak zwane pierwsze skrzypce, nawet w momencie cichych partii. Bas pojawiał się wówczas, gdy był zarejestrowany na płycie i tylko w takim wymiarze, jak przewidział to realizator. Nie snuł się malowniczo po podłodze, grając tym sposobem na naszych potrzebach, zazwyczaj zbytecznego w danym materiale, ale za to mimo nadmiaru, jakże przyjemnego masowania trzewi. Był szybki, mocny i nisko-schodzący. Naturalnie w bardzo trudnych momentach, które notabene celowo często mu serwowałem, czasem słychać było prawa fizyki – nie dostawałem takiej masy podmuchu jak z membran 12 lub 15 cali, ale zapewniam Was, konia z rzędem temu, kto na bazie małych membran zestroi tak informacyjny, niski, twardy i pełen werwy pomruk bez oznak braku kontroli. Ale żeby nie było, w tym momencie idąc z ewentualnym, acz w moim odczuciu zbędnym ratunkiem naszym bohaterkom, muszę wspomnieć fakt, że ten zakres w domenie ilości, konturowości i szybkości mogłem jeszcze podkręcić lub poluzować dostępną regulacją, czego chcąc utrzymać test w jednym standardzie jakości dźwięku, celowo zaniechałem, a co Wy z premedytacją możecie wykorzystać. I jeszcze jedno. Wyartykułowana fizyka sprowadzała ową reprodukcję basu do delikatnej inności jego podania, a nie degradacji, czyli klasyczne coś za coś w znakomicie rozwiązanym wydaniu.
Kolejna sprawa to środek pasma. Przecież w opinii wielu malkontentów kreowała go dzwoniąca porcelana, to gdzie tu szukać plastycznego i soczystego czy to ludzkiego głosu, czy choćby brzmienia strojonego kawałkiem drewna saksofonu. To przecież nie miało racji bytu. Tymczasem okazało się, że się da. Mało tego, przy całej otoczce szukania prawdy o wspomnianych generatorach dźwięku fenomenalnie słychać było ich nawet najdrobniejszy niuans brzmieniowy. Bez żadnego szelestu, podnoszenia poziomu sybilantów, czy wywołanego chwilę temu do tablicy nieprzyjemnego dzwonienia, tylko gładkość, zjawiskowa krągłość, zarezerwowana dla najlepszych energia i jakże istotna do realnego oddania nawet najbardziej szalonych popisów chadzających w zakresie tego pasma instrumentów z gardłowymi włącznie, informacyjność. Sam nie wierzę, że to piszę, ale jakby co, mam kilkunastu świadków, że mimo pandemicznych ograniczeń nie bredzę, tylko zdaję prawdziwą relację.
Na koniec wysokie tony. Jednak nie dlatego, że były najsłabsze. Bynajmniej, bowiem ich miejsce w szeregu jest li tylko pochodną zachowania poprawnej kolejności w odniesieniu do obserwacji pasma począwszy do mitologicznego Hadesu. To było kolejne, jakże pozytywne zaskoczenie. Mało tego. Jestem w stanie wygłosić opinię, iż to jest chyba crème de la crème tych konstrukcji. Diamentowy Accuton śpiewał jak słowik. Ani za mocno, ani za słabo, po prostu dźwięcznie, kiedy trzeba dostojnie, innym raczej nad wyraz melodyjnie, ale nigdy, przenigdy nie potknął się w swojej fenomenalności. Był pełen blasku, witalności przenikliwości, ale przy tym bez względu na fakt jak dziwnie to zabrzmi, soczysty i ciepły, a czasem nawet intymnie wycofany. Idealnie stroił się do poczynań reszty pasma bez względu na rodzaj słuchanej muzyki. A muszę przyznać, że słuchałem jej pełne spektrum w dosłownie i przenośni na każdym poziomie głośności. I uwaga, w ustawieniu zworek na zero! Nie wiem, jak ten diamentowy gwizdek to zrobił, ale bez jakiejkolwiek zadyszki wyszedł z tego z tarczą.

Po tak owocnym w same peany słowotoku trudno jest mi coś sensownego dodać. Jednak żeby to uwiarygodnić wyrywkowo wspomnę jedynie najciekawsze prezentacje i ich duchowy feedback, rozpoczynając od zjawiskowo oddanego srebrnego krążka oficyny wydającej muzykę na taśmach magnetofonowych 2XHD FUSION. Tak, to jest sampler. Jednak nie w rozumieniu podkręcania suwakami jakości nagrań za wszelką cenę, żeby spowodować w słuchaczy swoiste „łał”, gdyż to mają już w standardzie podczas procesu rejestracji muzyki. To jest sampler pokazujący ich ofertę, która jak na tak niewielką wytwórnię jest różnorodna. Sporo jazzu, muzyki klasycznej i dawnej, do tego wszystko nagrywane na legendarny magnetofon szpulowy Nagra. Co w tym takiego odkrywczego? Otóż wybrałem tę produkcję z bardzo prozaicznej przyczyny. Wiedząc, że nasze bohaterki są ofertą bardzo polaryzującego rynek odbiorców ze wskazaniem na wyczynowość grania, w przypadku zderzenia ich z materiałem z założenia analogowym, jedynie dla potrzeb marketingowych zremasterowanym na płytę kompaktową, w momencie podążania tą drogą stracę zarezerwowane dla analogowej aury „to coś”. Tymczasem nic z tych rzeczy. Muzyka aż kipiała od będącej synonimem dla taśmy namacalności na tyle sugestywnie, że czasem zastanawiałem się, czy aby na pewno membrany są ceramiczne.
Ale to był dopiero pierwszy krok wtajemniczenia, gdyż bardziej chodziło mi o sprawdzenie możliwości zejścia w czeluści dolnych rejestrów tych kolumn na trzecim kawałku z organami wykorzystującym piszczałkę 16Hz jako akompaniament dla przepięknie śpiewającej w kościelnej kubaturze divy. W efekcie dostałem znakomite, bo zebrane w sobie, nie miękkie, tylko odpowiednio twarde, sejsmiczne pomruki w pełnej kontroli. Owszem, z wielkiej membrany pewnie byłoby bardziej zjawiskowo w zakresie dobiegającej do mnie masy niczym nieograniczonego najniższego dźwięku. Jednak o dziwo to, co zaproponowały mi Gaudery Darc 140, bez najmniejszych problemów stawia je w jednym rzędzie z najlepszymi konstrukcjami świata jakie u siebie miałem, ze wskazaniem na bliższą prawdy walkę ich małych membran, niż wiele innych większych z tą, nie oszukujmy się, bardzo trudną do odtworzenia materią soniczną. To było niewiarygodne, ale jakże realne.
Kolejny sprawdzian to pokazanie pracy saksofonu. Bodajże w 10 utworze miał swoje świetne pięć minut. Świetne, bo z pełnego gardła i do tego w małym pomieszczeniu, co smukłe Niemki wyśmienicie nie tylko zaprezentowały, ale do tego wiernie zawiesiły. Przemieniające się w dźwięk rozwibrowane drewno stroika tętniło nie tylko nadającym mu dźwięczności konsensusem drzazgi z metalem jako budulec głównej części instrumentu, ale również wyraźnie pokazywało znajdujący się tuż na muzykiem, typowo dla małych klubów jazzowych ograniczający jego rozmach strop pomieszczenia. Było z tak lubianym przeze mnie rozmachem brzmieniowym instrumentu, ale przy tym z wyraźnymi ograniczeniami jego propagacji, co dodatkowo podnosiło efekt poczucia osobistego udziału w procesie realizacji tego krążka.
Jako muzyczne zwieńczenie tego testu przywołam tak zwaną jazdę bez trzymanki w postaci drugiego występu zespołu Metallica z formacją klasyczną zatytułowanego „S&M2”. Raz, że miałem okazję sprawdzić, czy aby fajność grania taśmowych realizacji nie uśredni wytworów typowo cyfrowych. A dwa, miałem na celu sprawdzenie, czy wytwarzanie basu kilkoma głośnikami rozrzuconymi po dwa na górze i dwa na dole, podczas zapotrzebowania na jego mocne i często natychmiastowe uderzenie nie będzie zbyt symboliczne. Ku mojemu zaskoczeniu w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nie było. Było za to, znowu na ile pozwoliła fizyka – oczywiście tylko jako skutek pewnych wyborów, a nie braku umiejętności – pełne dynamiki, energii i szybkości i co ważne informacji. Do czego piję, pisząc o informacjach w przecież mającym wywołać jedynie trzęsienie Ziemi basie? Otóż nie wiem, czy wszyscy wiedzą, że nawet w największym łomocie dobre kolumny potrafią wyodrębnić wytwarzające go wibracje membran bębnów, a nawet elektronicznych rozwibrowań. To nie są pojedyncze strzały bliżej niekreślonej magmy, tylko pakiety fal, bez wiedzy o których, w tym zakresie częstotliwości, zwyczajnie wieje nudą. Tutaj znowu bardzo mnie zaskakując, ale przy tym przywracając wiarę w umiejętności niektórych producentów kolumn było wszystko. Atak, masa, energia i zejście, czyli to co tygrysy, w tym przypadku rockmeni lubią najbardziej. I wbrew pozorom nie myślę jedynie o bębniarzu, ale całym składzie, gdyż w sukurs najniższym składowym szła dobrze osadzona w barwie średnica, która znakomicie podbudowywała wszelkie nie tylko gitarowe, ale także często kontrabasowe i wokalne partie. Jednym słowem była niezbędna dla tego typu muzyki moc. Ani krzty zadyszki, tylko przysłowiowy ogień.

Ok. w końcu przyszedł czas na zebranie powyższego monologu w jedną strawną całość. Jak wynika z tych kilku akapitów, kolumny naprawdę są zaskakujące w każdym aspekcie i to bez względu na wycinek pasma akustycznego – bas, środek, góra. Na ile zaskakujące? Powiem tak. Na bazie mojej kilkuletniej walki testowej z produktami z tego zakresu cenowego naprawdę ciężko będzie znaleźć coś, co będzie w stanie bezwzględnie je pokonać, a pokusiłbym się o stwierdzenie, że choćby im dorównać. Powiem więcej. Gdybym miał robić jakiś zgrubny ranking, te niepozorne, bo wąskie, wysokie i z maleńkimi głośniczkami paczki widziałbym co najmniej na pudle, co jeśli mnie choć trochę znacie, już o czymś świadczy. O czym? Dla przykładu o tym, że z jednej strony potrafią sprawdzić się w bardzo trudnym repertuarze typu służąca do wywoływania emocji u romantyka muzyka dawna, a z drugiej bez obaw o tak zwany wygar spokojnie radzić sobie w siermiężnym rocku. A wszystko praktycznie od przysłowiowego pierwszego strzału, gdyż jak wspominałem, zastosowałem jedynie podwójne okablowanie i ustawiłem potencjalną regulację kolumn na zero. I właśnie ta łatwość adaptacji i uniwersalność repertuarowa skłania mnie do stwierdzenia, że dla tytułowych kolumn Gauder Akustik Darc 140 jedynym ograniczeniem może być docelowe pomieszczenie. Jeśli nie macie z tym problemu, bez obaw o podołanie praktycznie każdej muzyce z dobrym wynikiem sonicznym powinniście ich posłuchać. Naprawdę warto.

Jacek Pazio

Opinia 2

Wielokrotnie w ramach kuluarowych dyskusji oraz naszej radosnej twórczości recenzenckiej pojawiały się kwestie może nie tyle problematycznego przyrostu jakościowego w High-Endzie, bo takowy jest bezdyskusyjny, co nakładów finansowych z nim związanych. Nie bez kozery padały wówczas porównania do królowej motosportu, czyli F1, gdzie walka o setne i tysięczne sekund okupiona jest wieloma miesiącami i milionami, bądź dziesiątkami, jeśli nie setkami milionów walut wymienialnych i bynajmniej nie mam w tym momencie na myśli Rupii indyjskich. Do tego, już na naszym audiofilskim polu zainteresowań, dochodzi nie mniej kontrowersyjny aspekt mniej bądź bardziej oczywistego i oficjalnego pozycjonowania nie tylko poprzez jakość, wkład materiałowy i odpowiednio zaawansowane know-how, lecz również poprzez cenę. Co jednak ciekawe, o ile zakup horrendalnie drogiej łodzi, apartamentu, samochodu, czy nawet zegarka niezwykle sporadycznie prowadzi do przejawów ostracyzmu, czy wręcz hejtu ze strony osób postronnych, to nie wiedzieć czemu odchudzenie domowego budżetu o podobne kwoty na wysokiej klasy sprzęt grający budzi wręcz skrajne emocje.
Jeśli zastanawiacie się Państwo czemu ma służyć powyższa pseudo-socjologiczo-ekonomiczna refleksja spieszę z wyjaśnieniem, że niczemu innemu, jak oczyszczeniu przedpola i przygotowaniu Was na spotkanie z bohaterkami dzisiejszego spotkania, czyli kolumnami Gauder Akustik Darc 140. Cóż w nich takiego kontrowersyjnego? Pozornie nic, ot model usytuowany w firmowym portfolio oczko wyżej od całkiem przyjaznych użytkownikowi 100-ek sygnowany przez wytwórcę mającego w pełni zasłużoną i ugruntowaną renomę a przy tym kojarzonego z czysto inżynierskim podejściem do tematu a niespecjalnie z kontrowersyjnymi teoriami z pogranicza audio-voodoo i pomysłami wyssanymi z niekoniecznie najczystszego palca. Jak to jednak w życiu bywa pozory mylą i choć przynajmniej na razie nic na to nie wskazuje tytułowe 140-ki mogą, choć wcale nie muszą zmienić Państwa zdanie w kilku poruszonych przed chwilą kwestiach.

Już na pierwszy rzut oka widać, że Darc 140 to model niespecjalnie wpisujący się profil statystycznego posiadacza M3. 190 cm wzrostu i 100 kg wagi już na starcie dokonują naturalnej selekcji wśród potencjalnych nabywców. A to przecież dopiero wstęp do dalszych i przynajmniej dla zaznajomionych z tematem akolitów konstrukcji powstających pod czujnym okiem Dr. Rolanda Gaudera wyzwań. Warto bowiem mieć świadomość, że podobnie jak dotychczas goszczące na naszych łamach niemieckie rodzeństwo, 140-ki nie zadowolą się byle czym jeśli chodzi o wzmocnienie, a i w kwestiach dedykowanego im metrażu lepiej nie wykazywać się szkocką oszczędnością. Zanim jednak zajmiemy się kwestiami natury aplikacyjnej pozwolę sobie na krótką charakterystykę walorów wizualnych, jak i kilku szczegółów ukrytych przed wzrokiem ciekawskich.
Skoro wzięliśmy na redakcyjny tapet przedstawiciela usytuowanej tuż pod flagowymi Berlinami serii Darc nie powinien dziwić fakt, iż ich budowy wykonano z aluminiowych wręg pomiędzy którymi umieszczono przekładki tłumiące a jakby tego było mało wewnątrz zastosowano gęsty, przypominający wielopiętrowy, złożony z aluminiowych plastrów miodu labirynt, system wzmocnień. Te sześciogłośnikowe, trójdrożne a zarazem zaskakująco smukłe i strzeliste konstrukcje zgodnie z tradycją oparto na przetwornikach Accutona. Tym razem zdecydowano się na cztery porcelanowe basowce i pojedynczy, również ceramiczny, średniotonowiec barwione na czarno a z kolei tweeter oprócz wersji nieodbiegającej pod względem materiałowym od pozostałych drajwerów w ramach opcji można zastąpić jednostką diamentową i właśnie w takim, „wypasionym” wypuście tytułowe Gaudery do nas dotarły. Z racji designerskiej inspiracji Berlinami RC-11 centrum konstrukcji zajmuje zamknięta komora średnio-wysokotonowa a usytuowane na obu – górnym i dolnym, skrajach dwugłośnikowe sekcje niskotonowe są z kolei wentylowane a ich pracę regulujemy stosownymi, widocznymi zarówno na, jak i pod poprawiającym stabilność aluminiowym cokole.
Jeśli zaś chodzi o parametry techniczne, to przynajmniej my już dawno zdążyliśmy się przyzwyczaić do legendarnej wręcz lakoniczności Dr. Gaudera. O ile bowiem 4 Ω impedancję bez większych problemów znajdziemy w materiałach firmowych a i nachylenie zwrotnic wynoszące strome 60dB/oktawę nie stanowi większej tajemnicy, to schody zaczną się w momencie gdy zaczniemy indagować producenta odnośnie skuteczności jego wyrobów, do których bezsprzecznie zaliczyć należy ww. dwie wieże. Zapadnie wtenczas albo niezręczna cisza, albo padnie kurtuazyjna odpowiedź … „wystarczająca”. I jeśli mógłbym w tym miejscu cokolwiek zasugerować, to lepiej od razu porzucić płonne nadzieje i wykluczyć choćby cień szansy na sukces dysponując niezbyt dopracowaną konstrukcyjnie amplifikacją. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć i pod żadnym pozorem nie uważać za audiofilskie wcielenia „Kubusia fatalisty” gdyż finał takiego mezaliansu może okazać się tragiczny i wysoce frustrujący, jak daleko nie szukając sytuacja z jednej edycji monachijskiego High Endu, gdy podłączone do Berlin RC11 topowe monobloki jednego z bardziej znanych niemieckich producentów zastrajkowały i odmówiły dalszej współpracy już po kwadransie niezbyt intensywnej rozgrzewki. Przypadek? Nie sądzę.

Przejdźmy jednak do sedna, czyli jak 140-ki grają. Zacznijmy jednak od początku, czyli od pierwszego wrażenia, które jak wiadomo można zrobić tylko raz. I wcale nie chodzi mi o impresje powstałe podczas styczniowego unboxingu, gdyż akurat one były zjawiskiem już niejako wtórnym. Aby dotrzeć do owego początku potrzebna jest nieco głębsza, sięgająca ostatniego Audio Video Show retrospekcja, gdyż to właśnie w listopadzie w sali zajmowanej przez katowicki RCM miała miejsce potrójna premiera – super-integry Vitus Audio SIA-030, autorskiego, RCM-owskiego ultra high-endowego phonostage’a BigPhono i właśnie tytułowych 140-ek. Wracam do tamtej prezentacji nie bez przyczyny, gdyż nawet w najdelikatniej rzecz mówiąc niekoniecznie optymalnych hotelowo – wystawowych warunkach, ów system cechowała zaskakująca swoboda i niewymuszoność. Mając jednak na uwadze ilość zmiennych wyciąganie bardziej wiążących wniosków odłożyłem na bliżej nieokreśloną przyszłość. I właśnie ta przyszłość dzieje się teraz.
Gaudery Darc 140 grają bowiem zaskakująco koherentnie a przy tym, zupełnie nieadekwatnie do swoich gabarytów … „monitorowo”. Nie chodzi mi jednak w tym momencie o jakiekolwiek ograniczenia tak w skali, jak i rozciągnięciu reprodukowanego pasma, lecz typową dla większości konstrukcji podstawkowych punktowość i zdolność znikania ze sceny. I to właśnie 140-ki robią. Prawdę powiedziawszy z czymś takim spotkałem się do tej pory jedynie podczas odsłuchów uznawanych za niedościgniony wzorzec w tej dziedzinie Raidho i czego jak czego, ale takich atrakcji po Gauderach się nie spodziewałem. Tymczasem z płyty na płytę coraz częściej łapałem się na tym, że zamiast krytycznie podchodzić do przedmiotu niniejszego testu już po kilku taktach przygotowanych na sesję płyt niemalże całkowicie pochłaniało mnie delektowanie się zarejestrowanym na nich materiałem a nie przysłowiowe szukanie dziury w całym. Bardzo możliwe, że moja niesubordynacja wynikała z faktu posiłkowania się pozycjami, który nie tylko znam, ale i lubię, jednak nie wyobrażam sobie sytuacji by katować się dźwiękami, które ewidentnie by mi nie leżały, tylko dlatego, że zostały np. referencyjnie nagrane, bądź podpisał się pod nimi jakiś wielce szanowany jegomość. Bardzo przepraszam, jednak zabawę w Hi-Fi / High-End cały czas staram się traktować jako formę odskoczni od szarej rzeczywistości i jako hobby, czyli coś, co w swoim założeniu ma sprawiać przyjemność. I tak też było tym razem. Nasz dyżurny „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” w mistrzowskim wykonaniu Mercedes Sosy zabrzmiał wprost zjawiskowo. Sędziwa solista z jednej strony świetnie odcinała się od stojącego nieco za nią chóru, jednak nie była kompletnie odseparowanym bytem, lecz świetnie widoczne/słyszalne były jej interakcje z resztą aparatu wykonawczego. Ponadto 140-ki bez chwili zastanowienia oddały właściwą wysokość studia nagraniowego i co równie istotne lokalizację poszczególnych wokalistów nie tylko pod względem odległości od słuchacza w poziomie – głębokości/szerokości, lecz również pionie. Jeśli szukaliby Państwo równie ciekawych porównań do zabawy w pokazywanie palcem (choć to niezbyt ładnie), gdzie kto stoi i jakiego jest wzrostu, polecę dość przypadkowego „debeściaka”, czyli „The Three Tenors – The Best of the 3 Tenors”, na którym z łatwością wychwycicie Państwo również oczywiste różnice w sile emisji. Śmiem wręcz twierdzić, że o ile tylko nie jesteście uzależnieni od ruchomych obrazków serwowanych przez wielocalową, wiszącą na ścianie ciekłokrystaliczną płaszczkę, to ze 140-kami w systemie śmiało możecie z TV zrezygnować, gdyż wszelkiej maści wydarzenia sceniczne i tak i tak będziecie mieli na przysłowiowe wyciągniecie ręki i to w co najmniej 4K, 5D i co tam tylko dusza zapragnie. Przesadzam? Bynajmniej, wystarczy bowiem cierpliwie poczekać na orkiestrowe tutti, by na własnej skórze przekonać się, że niemieckie „dwie wieże” nie tylko mają czym dmuchnąć, lecz i kontrolą najniższych składowych nie muszą się martwić. Oczywiście piszę to z perspektywy odsłuchów prowadzonych z użyciem Gryphona Mephisto, jednak jak już zdążyłem wspomnieć i z topową integrą Vitusa osiągnięty efekt był wielce satysfakcjonujący. Czy można w kwestii reprodukcji basu pójść jeszcze dalej? Z pewnością, można też podejść do tej kwestii nieco inaczej, co za każdym razem pokazują nasze dyżurne Consequence’y, gdzie wolumen fundamentu basowego jest nieco większy, choć niemieckie słupy pod względem timingu i zróżnicowania miały przewagę.
Skoro sekcja średnio wysokotonowa została poniekąd odseparowana, to i reprodukowanym przez nią paśmie pozwolę sobie skreślić kilka odrębnych zdań. Zacznę jednak przewrotnie od dementi jakoby Accutony miały jakieś niedomagania natury barwowej i emocjonalnej, czyli grały zbyt technicznie. Cóż, siląc się na możliwie dyplomatyczną odpowiedź proponowałbym tym, którzy nie potrafią ich prawidłowo aplikować przerzucić się na „łatwiejsze” i wymagające mniej wiedzy, czy też mniejszych nakładów finansowych przetworniki. A wszystkich tych, który zamiast „miejskich legend” wolą wierzyć własnym uszom polecam posłuchać, co Dr.Gauder był w stanie z owego „niemuzykalnego” Accutona wycisnąć. Jest soczyście, karmelowo słodko a w dodatku pierońsko szybko i przy tym liniowo. Otrzymujemy dzięki temu świetną komunikatywność nie będąc narażonymi na zbytnio wypchniętą a tym samym przybliżoną sceną, która nie wszędzie i nie wszystkim pasuje. Podobnie jest z górą, choć o nią dziwnym zbiegiem okoliczności byłem zupełnie spokojny, bo przynajmniej w „gauderowskim” wydaniu jeszcze nie udało mi się usłyszeć źle zestrojonego diamentu a takowy przecież w „naszych” 140-kach siedział. Żeby jednak nie było zbyt miło zamiast, jak to zwykł mawiać mój dobry znajomy „wzbudzającej się pani” w stylu Roberty Mameli sięgnąłem po „Shapeshifting” Joe Satriani’ego, na której jeśli cokolwiek byłoby nie tak to z Darcami w systemie pierwsi byśmy o tym wiedzieli. Tym bardziej, że Joe swojej przecudnej urody chromowanego Ibaneza (JS30th) nie oszczędza wyciskając z niego takie dźwięki, przy których nietoperze tracą orientację. A na 140-kach wszystko było najwyższej próby. Z pazurem, lecz bez ofensywnej agresji i granulacji. Oczywiście o ile tylko jakiś riff miał zabrzmieć brudno, to tak właśnie było, lecz był to efekt zamierzony – natywny i fizycznie zarejestrowany a nie będący efektem niewydolności tweetera.

Tym razem, zamiast standardowego podsumowania, już na koniec mam dla Państwa dobrą radę. Otóż po odsłuchu Darców, tylko nie jakimś przypadkowym, ale kilkugodzinnym, a najlepiej kilkudniowym – we własnych czterech kątach, zalecam co najmniej dzień, bądź dwa abstynencji od innych kolumn Z przykrością bowiem muszę stwierdzić, że mało jest na rynku konstrukcji na które przesiadka z Gauderów Darc 140 nie będzie boleć.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: RCM
Cena: 90 000€, 99 000€ (Diament ver.)

Dane techniczne
Konstrukcja: Trójdrożna, bass-reflex
Impedancja: 4 Ω
Moc: 820 W
Wymiary (W x S x G): 190 x 22 x 35 cm
Waga: 100 kg/szt.

Pobierz jako PDF