Opinia 1
Jak z pewnością zdążyliście Państwo zauważyć politykę wprowadzania nowości na rynku audio trudno uznać za spójną. Kiedy jedni, zazwyczaj globalni/masowi/korporacyjni (niepotrzebne skreślić) producenci niemalże hurtowo prezentują nowe modele inni nie są tak skorzy do kompletnego odświeżania własnego portfolio, więc dozując emocje chwalą się kolejnymi nowinkami w mniejszych, bądź większych interwałach. Które z rozwiązań jest lepsze/skuteczniejsze nie nam oceniać, jednak z naszej, wybitnie subiektywnej – recenzenckiej praktyki zdecydowanie bliżej, „wygodniej” i spokojniej jest nam po drodze z drugim modelem biznesowym, gdyż odpadają dylematy co brać na tapet i na czym się skupić. Nie ma też branżowych przepychanek komu „należy” się najwyższy a komu niższy stopniem model, czy też dystrybucyjnych rozterek, czy lepiej do testów wysyłać pojedyncze egzemplarze / pary a może kompletne sety czy to zestawów kolumn, czy też okablowania. Mówiąc wprost brak wyboru okazuje się zazwyczaj najlepszym wyborem i coś czujemy w kościach, że ekipa Furutecha z podobnego założenia wyszła, sukcesywnie uzupełniając swoja ofertę o kolejne flagowce. Dlatego też najpierw dokonała prezentacji topowego przewodu zasilającego Project V1, który zagościł u nas zarówno na występach solowych jak i w tandemie z odświeżonym Pure Power 6 NCF, następnie przyszła pora na małą roszadę na „rozgałęziaczowym” szczycie i pojawienie się NCF Power Vault-E, a teraz, no dobrze, debiut miał miejsce w maju – podczas ostatniego monachijskiego High Endu, pojawiło się sygnałowe – zbalansowane rodzeństwo wspomnianych V1-ek. Jeśli zatem lubicie Państwo trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co w trawie piszczy, to nie pozostaje mi nic innego jak tylko zaprosić Was na ciąg dalszy.
Jak powyższe zdjęcia unaoczniają V1-ki trafiają do szczęśliwych nabywców w odpowiednio zabezpieczonej przed trudami podróży eleganckiej bambusowej skrzynce wyściełanej błękitną, miękką tkaniną i dodatkowo otulone nie mniej eleganckim woreczkiem z firmowym logotypem. Słowem elegancko i ze smakiem – bez przesadnego, ostentacyjnego blichtru a jednocześnie w formie podkreślającej słuszność wyboru flagowca japońskiej marki. Dla porównania proszę tylko zerknąć na dotychczas topowe a przez naszych dzisiejszych bohaterów zdetronizowane LineFluxy NCF, które „zasłużyły” jedynie na zwykłe – kartonowe pudełka.
Nie mniej elegancko wygląda też drogocenna „wkładka”, czyli same, łapiące za oko czarno-rudą zewnętrzną plecionką, topowymi – zarezerwowanymi wyłącznie dla serii V carbonowymi, rodowanymi wtykami CF-102 NCF(R)-P i nie mniej biżuteryjnymi antywibracyjnymi, pełniącymi rolę splitterów masywnych muf o czterowarstwowych ( patrząc od wewnątrz – żywica nylonowa NCF, włókno węglowe, hybrydowy kuty kompozyt z włókna węglowego i NCF oraz specjalna utwardzona transparentna powłoka) korpusach wykonanych bliźniaczo do ww. konfekcji przewody. Jak łatwo się domyślić przewody o dość pokaźnej wadze, choć biorąc pod uwagę złożoność i wielowarstwowość ich konstrukcji, czyli potrójne ekranowanie i podwójne tłumienie (o czym dosłownie za chwilę) uczciwie trzeba przyznać, że Furutechy pozytywnie zaskakują podatnością na układanie, co stanowi ich niewątpliwą i nieco uchylając rąbka tajemnicy / spoilerując niejedyną zaletę.
Niezwykle intrygująco prezentują się również trzewia tytułowych łączówek i co istotne zamiast zasłaniać się patentami, „zakładowymi” tajemnicami, czy wręcz wiedzą tajemną i przysłowiowym VooDoo Furutech jak to zwykł mieć w zwyczaju gra ze swoimi odbiorcami w otwarte karty z rozbrajającą i zarazem wręcz aptekarską precyzją pokazuje nawet najdrobniejszy detal swoich flagowców. I tak, w każdym z przewodów V1 znajdują się dwie koncentryczne żyły. W ich centrum biegnie 26 prawoskrętnie ułożonych przewodników ze srebrzonej miedzi α (Alpha) OCC, wokół nich znalazły się 23 lewoskrętnie skręcone żyły α (Alpha) DUCC (Dia Ultra Crystallized Copper) a warstwę zewnętrzną stanowi 31 prawoskrętnie poprowadzonych przewodników α (Alpha) DUCC. Oba ww. przebiegi izolowane są z dedykowanego zastosowaniom audio polipropylenu a całość otulono przędzą poliestrową, którą to owinięto pełniącą rolę pierwszego ekranu folią miedzianą α (Alpha) a następnie plecionką miedzianą α (Alpha), czyli drugim ekranem. Kolejną warstwę stanowi taśma papierowa będąca bazą dla przeznaczonego do zastosowań audio elastycznego PVC wzbogaconego nano-ceramicznymi cząsteczkami związku węgla. Całość umieszczana jest w specjalnej, wykonanej z 0,02 mm warstwy wysokiej jakości miękkiego polipropylenu tłumiącego i 0,2 mm twardego włókna o splocie krzyżowym tubie. Kolejną warstwę wykonano z elastycznych rurek z PVC do zastosowań audio wzbogaconego nano-ceramicznymi cząsteczkami związku węgla i dopiero na nie trafiła kolejna powłoka ekranująca z miedzianej folii miedzianej α (Alpha) a następnie widoczna już gołym okiem plecionka z 0,02 mm warstwy wysokiej jakości miękkiego polipropylenu tłumiącego i 0,2 mm twardego włókna o splocie krzyżowym spod którą od czasu do czasu przeziera ww. miedziany ekran. No i jeszcze tylko w ramach uzupełnienia informacja natury użytkowej, czyli fakt, iż V1-ki, przynajmniej na razie dostępne są wyłącznie w długości 1.2m, czyli odpada nam kolejny dylemat dotyczący optymalnej rozmiarówki.
A jak tytułowe łączówki wypadają pod względem brzmienia? Cóż, maksymalnie upraszczając i spłycając kwintesencję dalszych dywagacji z powodzeniem można określić walory Project V1, jako w pełni zgodne i wręcz tożsame z ich aparycją. Jest bowiem pozornie ciemno i dystyngowanie. Jak jednak zostawiając sobie furtkę bezpieczeństwa zdążyłem zauważyć to jedynie pozory. I to pozory wynikające z głównych, natywnych cech Furutechów stojących wręcz w sprzeczności ze stereotypowo rozumianym przez dopiero wkraczających w high-endowe kręgi słuchaczy absolutem. No bo bądźmy szczerzy – skoro mamy do czynienia z najwyżej urodzonym a więc stricte high-endowym, choć jak na aktualne realia zaskakująco rozsądnie wycenionym przewodem, to wypadałoby się spodziewać … tak naprawdę nie wiadomo czego. Że usłyszymy coś, co do tej pory pozostawało ukryte? Tnących niczym No-dachi (jap. 野太刀) – dwuręczny miecz samurajski, wysokich tonów a może porównywalnych z eksplozją GBU-43/B MOAB uderzeń basu? Znaczy się ewidentnego przejaskrawienia i przedobrzenia z dosłownie wszystkim. Jakby zamiast z finezją doprawić wyrafinowaną potrawę szczyptą autorsko skomponowanej mieszanki ziołowej szalony kucharz postanowił zdewastować ją zalewając Maggi, bądź innym, podobnym jej intensyfikatorem smaku. Nic z tych rzeczy, więc jeśli ktoś rozgląda się za tanią sensacją, niemalże pornograficznym ekshibicjonizmem i próbą gombrowiczowskiego gwałtu przez uszy, to bardzo mi przykro, ale pomylił adres. Tego tutaj nie znajdzie, gdyż Furutechy Project V1 XLR są ich oczywistym i zarazem namacalnym zaprzeczeniem. Wystarczy bowiem wpiąć tytułowe łączówki w system, wybrać ulubiony a co za tym idzie znany poniekąd na pamięć repertuar i … zrozumieć o co tak naprawdę w tej, zwanej High-Endem zabawie chodzi. A chodzi o naturalność i możliwie bliski otaczającej nas rzeczywistości realizm. Bez jej, owej rzeczywistości, poprawiania, ulepszania, czy interpretowania na własną modłę w stylu siłowego wyciągania na forum publicum li tylko tworzących klimat/aurę szmerów, pakowania lubieżnie wijących się przy mikrofonie szansonistek na kolana spoconych jegomości z pierwszych rzędów, bądź doznań porównywalnych do wizyty w iMAX-ie po zakropleniu sobie atropiny.
Przejdźmy zatem do umożliwiających dokonanie przez Państwa osobistej weryfikacji przykładów muzycznych jak chociażby minimalistycznego wydawnictwa „Nostalgia” na którym to Magdalena Kožená udziela się wokalnie jedynie przy akompaniamencie fortepianu Yefima Bronfmana. Lekkie, łatwe i przyjemne? Cóż, może dla koneserów takich form, oraz gatunku, jednak na mnie z reguły ów krążek działał niczym pawulon i APAP-noc w jednym pozwalając szybko i skutecznie uciąć sobie poobiednią drzemkę. Niby rejestry w jakie zapuszcza się czeska mezzo-sopranistka potrafią w nieodpowiedniej konfiguracji zdjąć kamień nazębny, jednak tym razem najwyższym składowym nie sposób było zarzucić wycofania, czy też zaokrąglenia a jednak nic a nic uszu nie raniło choć słychać było absolutnie wszystko co słyszeć być miało – podczas sesji zostało zarejestrowane a prowadzona przez artystkę narracja wreszcie intrygowała i przykuwała uwagę. Podobnie było z fortepianem – podanym z właściwym mu gabarytem i ciężarem gatunkowym a jednocześnie zdolnym zabrzmieć lekko i lirycznie. Świetnie została również pokazana zależność pomiędzy bliżej stojącą artystką i nieco cofniętym instrumentem, co przekłada się na podlegające prawom perspektywy i fizyki ich przeskalowanie. Niby Kožená jest drobniejsza aniżeli fortepian, jednak jego rolą jest akompaniament a nie próby zawłaszczenia sceny i „przykrycie” potęgą własnych możliwości znajdującej się w kręgu jego rażenia divy i to ewidentnie słychać. W dodatku jest to podane z takim niewymuszeniem i naturalnością, że uświadamiając sobie ową w pełni naturalną harmonię niejako z automatu przestawiamy się z trybu analizy w stan błogiej kontemplacji – syntezy. Odpoczywamy my, odpoczywają nasze zszarpane nerwy i mogący wreszcie wrzucić na luz umysł. Coś jakby połączyć medytację z muzykoterapią, kiedy podczas takiej terapeutycznej sesji osiągamy spokój ducha i tak naprawdę jesteśmy tylko my i muzyka.
Jeśli jednak ktoś gustuje w nieco żwawszych tempach i bardziej imponujących spiętrzeniach dźwięków wszelakich z nieukrywaną satysfakcją spieszę donieść, że i w tzw. „łomocie” V1 XLR bez najmniejszych oznak tremy i zakłopotania się odnajdują. Ot, daleko nie szukając metalcore’owy „How The Beautiful Decay” pochodzącej z malowniczego San Francisco formacji Lightworker ma to do siebie, że z brutalną bezwzględnością informuje o jakichkolwiek wąskich gardłach reprodukującego go systemu. Jeśli bowiem tylko coś limituje dynamikę, przepływ informacji, bądź nie daj Boże podkreśla sybilanty, to biada nieszczęśnikowi, który załapie się na taką nasiadówkę, bo traumę po takiej sesji może leczyć przez długie tygodnie a i bez dłubania gwoździem w uchu, by wyeliminować doprowadzający do szału pisk nie wykluczam. Tymczasem z topowymi łączówkami Furutecha brutalność tak wokali, jak i bestialsko katowanego instrumentarium nie tylko wgniatała w fotel, lecz wciągała w wieloplanowy wir wydarzeń zdradliwiej aniżeli chodzenie po bagnach, czy serwowana przez lokalnego „sprzedawcę marzeń” dawka będącego w centrum zainteresowania fentanylu. Wszystko jednak odbywało się nie na zasadzie siłowej projekcji i podbijania, podkręcania już i tak szaleńczych temp a jedynie pełnej przepustowości energetycznej systemu i wyswobodzenia ładunku emocjonalnego na owym krążku zawartego. Tylko tyle i zarazem aż tyle, bo przegiąć w którąkolwiek ze stron – od zbytniego złagodzenia po ekstremalne przejaskrawienie jest bez porównania łatwiej aniżeli trafić w przysłowiowy punkt. A Furutechy nie tylko trafiają często, co czynią to zawsze i z żelazną konsekwencją, więc po kilkudniowej żonglerce najprzeróżniejszymi gatunkami i realizacjami koniec końców dałem sobie spokój z dalszymi próbami przyłapania ich na odstępstwie od powyższej „akuratności”, machnąłem ręką i zamiast się im przysłuchiwać zająłem się słuchaniem ulubionej muzyki resztą nie zaprzątając już sobie głowy.
Ale, zaraz, zaraz. Przecież na wstępie wspominałem o jakimś pozornym zaciemnieniu. Ano właśnie, pozornym. Chodzi bowiem o to, że V1 nie tyle zaciemniają co nie wprowadzają do reprodukowanego materiału pasożytniczych szumów i innych pasożytniczych artefaktów, więc czerń pozostaje absolutnie czarna a nie jest mniej, bądź bardziej udaną wariacją nt. 256 odcieni szarości, kontury kreślone są pewną, acz nieprzekontrastowaną kreską a źródłom pozornym obce jest nawet najdrobniejsze rozedrganie. Powód? Dla wszystkich uważnie czytających technikalia oczywisty – dobrostan w jakim przyszło pracować transmitujących wrażliwe sygnały przewodom. Dobrostan zapewniony przez troskliwe otulenie ich nie tylko poliestrową przędzą, lecz i stanowiącymi zewnętrzny bufor elastycznymi rurkami z PVC. Chodzi bowiem o to, że mało co jest w stanie tak skutecznie zepsuć dźwięk, jak drgania, więc Japończycy wręcz z maniakalnym uporem postanowili zagrożenie nimi, znaczy się drganiami, wyeliminować i po tym, co dane mi było z V1 usłyszeć swe ambitne założenia zrealizowali z nawiązką.
Jak mam cichą nadzieję z powyższego tekstu jasno wynika, Furutech Project V1 XLR nie jest przewodem zdolnym kolokwialnie rzecz ujmując „ściągnąć majtki przez głowę”, bądź wprawić swego nabywcę w euforię porównywalną do stanu po spożyciu autorskiego koktajlu złożonego z mniej, bądź bardziej dopuszczonych do obrotu substancji psychoaktywnych, gdyż nie to jest jego celem i miłośnicy poszukujący tanich podniet niestety będą zmuszeni odejść z kwitkiem. Jeśli jednak czujecie Państwo, że dojrzeliście do tego, by obcować z ulubioną muzyką na poziomie intensywności i realizmu znanym z uczestnictwa w ich wykonaniu na żywo, to jedyne co mogę zasugerować, to umówić się na wypożyczenie tytułowych łączówek na odsłuch we własnym systemie a jeśli intuicja mnie nie zawodzi, to finalnie, przynajmniej na początku, bądź przejdziecie w tryb pracy zdalnej, bądź z wiadomych sobie przyczyn klepniecie co najmniej jedną UŻ-kę.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Furutech jaki jest, każdy widzi. To oprócz posiadania własnej oferty okablowania i wielu akcesoriów audio również dawca półproduktów dla światowej branży audio. I nie dla tak zwanych kopciuszków, tylko dla topowych brandów, na tle których ich własne projekty jawią się jako znakomicie wypadające w korelacji cena/jakość. Bez siłowego poszukiwania bezkompromisowości, tylko dobrze wycenionej jakości. Na szczęście do momentu. Jakiego? Jak to jakiego? Przecież wyraźnie zaznaczonego na naszym portalu – powołaniu do życia linii produktowej o dumnej nazwie Project V1, której inauguracją było powstanie topowego kabla sieciowego Furutech Project V1 Power. Co tym razem ujrzało światło dzienne? Otóż z uwagi na brak możliwości przetestowania okablowania sygnałowego do ramienia gramofonowego V1 T-DIN/RCA z tej serii, tym razem nie mogliśmy nie pokusić się o zaopiniowanie okablowania zaterminowanego konfekcją XLR. Tak, tak, nareszcie Furutech zadbał o ten segment okablowania i dzięki staraniom katowickiego dystrybutora RCM mieliśmy przyjemność przyjrzeć się łączówce Furutech Project V1 XLR.
W przypadku tytułowego Furutecha w przeciwieństwie do znakomitej większości producentów nie ma jakiś kosmicznych tajemnic, tylko odpowiednio zastosowana, ogólnie dostępna dla każdego zjadacza chleba technologia, której aplikację możemy dokładnie przeanalizować na dostępnych na firmowej stronie obrazkach. Mało tego, dokładnie opisanych co zastosowano, gdzie i w jakiej specyfikacji. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie takie działanie świadczy o jednym. O solidności marki i uczciwości polegającej na oferowaniu w topowych liniach naprawdę swoich, a nie ukrytych pod kolorowym peszlem pomysłów gigantów produkujących okablowanie w kilometrowych szpulach. Jak pokrótce wygląda przekrój tytułowego XLR-a? Przekazywaniem informacji i zadaniami związanymi z ekranowaniem zajmuje się miedź w typu Alpha. Naturalnie w zależności od zadania w różnych specyfikacjach i konstrukcjach. Sygnał płynie posrebrzaną miedzią OCC otuloną dwoma warstwami miedzi tym razem DUCC. Na to nałożono poliestrowy filtr, następnie dwie warstwy ekranu na bazie folii i siatki z miedzi, po drodze ku zewnętrznej średnicy znajdziemy jeszcze przekładkę z papieru, na niej wzbogacony o nano-cząsteczki NCF materiał z PVC, potem pierwszą, bliźniaczą do zewnętrznej opalizującą plecionkę, okalający wymieniony konglomerat zestaw miękkich rurek z PVC jako tłumik drgań, w kolejnym kroku ekran w postaci miedzianej folii, zaś całość kryje wspomniana nieco wcześniej opalizująca czarna plecionka. Przyznacie, to istny tor przeszkód produkcyjnych, który pokazuje, że jeśli coś podczas testu zadzieje się z dźwiękiem, nie będzie to kwestią przypadku, tylko w pełni zaplanowaną realizacją pracy konstruktorów. Jeśli chodzi o terminację naszego bohatera, jak na kabel z najwyższej półki przystało, wykorzystano flagowe wtyki CF-601M R NCF i CF-602M R NCF. Na czas drogi do klienta zgodnie z tradycją potomków Kraju Kwitnącej Wiśni tak prezentujące się okablowanie najpierw pakowane jest w błękitny woreczek i finalnie wyściełaną również błękitnym materiałem, wykonaną z bambusa, elegancką skrzyneczkę. Naturalnie w pakiecie startowym znajdziemy dodatkowo opatrzoną wieloma zdjęciami danej konstrukcji, elegancko wydrukowaną odezwę do klienta. Jednym słowem od początku do końca widać, że dla Japończyków jest to coś ważnego w ich wieloletniej działalności. Jak owa ciężka praca przełożyła się na dźwięk? O tym opowiem w kolejnym akapicie.
Co potrafią flagowe sygnałówki Furutecha? Powiem tak. W porównaniu do posiadanego przeze mnie kabla sieciowego z tej serii działają w nieco innym zakresie częstotliwościowym. Prądówkę zostawiłem sobie, ponieważ przy znakomitej poprawie zejścia systemu w czeluści najniższego basu, pokazały jego dotychczas gdzieś zawoalowaną pod płaszczykiem mocnego uderzenia wielobarwność. Zaczął mienić się niespotykaną wcześniej feerią nacechowanych różną energią impulsów. To było na tyle zjawiskowe, że suma summarum po teście nie byłem w stanie go zwrócić do dystrybutora. Jak ma się do tego sygnałówka? Otóż działa podobnie, tylko w centrum pasma. Po jej wpięciu zastrzyk witalności dostaje średnica. Staje się znacznie żywsza, jednak nie w sensie odchudzenia, czy rozjaśnienia, tylko nadal pełnej energii dźwięczności. Jednakże znamienne w tym wszystkim jest to, że ten zakres nie staje się oczkiem w głowie całej prezentacji – czytaj wychodzi przed szereg, tylko swoim działaniem oczekiwanie poprawia motorykę, dźwięczność i długość zawieszenia w eterze najdrobniejszego dźwięku każdego instrumentu. Po prostu jakby ktoś najpierw ten zakres oczyścił ze zniekształceń, a potem w nagranie tchnął dodatkową dawkę błysku. Dostajemy znacznie inny, dokładniejszy, ale bez krzty poczucia nerwowości wgląd w nagranie. I nawet nie chodzi o sam wgląd, tylko pewnego rodzaju żywość tego zakresu, która znakomicie nie tylko uzupełnia, ale również mocno napowietrza tak dolną partię wysokich, jak i górne parcele niskich rejestrów. To znakomicie słychać było podczas słuchania gry na fortepianie. Fortepianie, który tak naprawdę powiedział mi całą prawdę o możliwościach rzeczonej łączówki. Spokojnie, nie solo, tylko w koncertowym wydaniu Keitha Jarretta z Garym Peacockiem i Jackiem DeJohnette kompilacji „Inside Out”. To świetnie nie tylko zagrany, ale również zrealizowany materiał, bowiem oprócz nastrojowych ballad, każdy z artystów ma swoje pięć popisowych minut. Dla mnie w kontekście weryfikacji co potrafi Japończyk w oddaniu prawdy o projekcji poszczególnych instrumentów bardzo ważnych minut. Gdzie widziałem największe zalety wpięcia V-1. Naturalnie w środkowym zakresie jego spektrum brzmienia. Dolny zakres jak zawsze był dostojny, pełen rozwibrowania, emanował znakomitą energię podczas mocnych akordów za to reszta częstotliwości wręcz wybuchła nieprzebraną ilością jak się okazało, dotychczas gdzieś przykrytych „zaśniedziałym” tłem wirtualnej sceny alikwot. W pierwszym momencie odnosiłem wrażenie, że brzmiał jakby głośniej, jednak po zrozumieniu co się wydarzyło, prezentując dodatkową dawkę wirtuozerii był po prostu bardziej dźwięczny. Każdy rozwibrowany akord unosił się pomiędzy kolumnami jakby był zagrany u mnie, a nie odtworzony z płyty. Po prostu magia. Dotychczas wydawało mi się, że już taką osiągnąłem, tymczasem ten test pokazał, że zawsze można lepiej. To było na tyle przekonujące, że w późniejszych sesjach testowych w napędzie wylądowało kilka płyt Leszka Możdżera z produkcją „Kaczmarek” na czele. A co z innymi instrumentami? Perkusja nie jest jakiś wirtuozerskim medium, ale bez zbędnego rozwadniania uderzenia stopy fajnie błysnęła bardziej perlistymi blachami. Natomiast na całej testowej roszadzie okablowania sygnałowegom podobnie do fortepianu zyskał kontrabas. Przy większym pakiecie informacji o strunie i pudle rezonansowym, pokazał jakby więcej swobody w wypełnianiu mojego pokoju. Raz szybko podczas solowych popisów, innym razem esencjonalnie, ale z kontrolą w służbie artykułowania rytmu całemu jazzowemu teamowi. Podobnie do starszego brata popularnego pianina kontrabas zagrał jak nigdy wcześniej i bardziej zwarcie i bardziej rozwibrowanie oraz dźwięczniej. Spokojnie, powtórki w poprzednim zdaniu są zamierzone, aby podkreślić to, co wydarzyło się tego podczas tego testu. A zapewniam, wydarzyło się. Na tyle przekonująco, że niestety prawdopodobnie czeka mnie to samo co z kablem sieciowym. Czas pokaże. Na razie Furutech udowodnił, że w temacie rozdzielczości średnicy przy zachowaniu najlepszych cech reszty zakresów częstotliwościowych, da się bardzo wiele zrobić. Spodziewałem się fajnego grania, ale Furutech V1 XLR wymknął się jakiejkolwiek próbie przewidywania brzmienia. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że ze swoją soniczną propozycją idzie w kontrze do obecnych trendów pogoni za wyczynowością kosztem muzykalności. Japończycy na szczęście wiedzą, że muzyka ma nas czarować intymnością, a nie smagać bliżej niekreślonymi cięciami przestrzeni bolesnymi frazami i z jakże zjawiskowym powodzeniem to robią. Szacunek.
Cóż, kolejny raz wyszła mi laurka. Na szczęście stali bywalcy naszego portalu wiedzą, że taki poziom emocji wywołują u mnie konstrukcje, które naprawdę pokazują coś, czego próżno szukałem przez lata. Coś, co sprawia, że po sesji testowej mam wielki zgryz ze zwrotem danej konstrukcji do dystrybutora. Czy w taki stan rzeczone okablowanie będzie potrafiło wprowadzić każdego z Was? Myślę, nie wróć, jestem pewien, że znakomitą większość tak. Skąd taka teza? Jako potwierdzenie mojej pewności przytoczę autentyczny wynik spotkania ze znajomymi w klubie zakręconych na punkcie audio. Większość osobników to samowystarczalne w skonstruowaniu zabawek według własnych projektów, przez to niepokorne dusze, co jasno daje do zrozumienia, że nie dadzą się kupić tanimi sztuczkami. Wiecie jaki był feedback wizyty Furutecha w klubie? Panowie jak rzadko kiedy nie psioczyli na cenę – ta zawsze jest dla nich nie do zaakceptowania. Jednocześnie przyznali, iż ten kabel mimo sporej sumy jest warty każdej wydanej złotówki. Naturalnie diagnoza odnosiła się do ogólnej oferty na rynku, a nie w sensie ich ewentualnego zainteresowania, jednak jeśli taka opinia pada z ich ust, to o czymś świadczy. O czym i czy będzie to zgodne z Waszymi odczuciami, niestety musicie sprawdzić sami. Ze swojej strony mogę powiedzieć tylko jedno, jak wynika z powyższego słowotoku, mnie ten kabel kolokwialnie mówiąc ugotował.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: RCM
Producent: Furutech
Cena: 29 900 PLN / 2 x 1,2m