1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Furutech LineFlux NCF RCA & XLR

Furutech LineFlux NCF RCA & XLR

Link do zapowiedzi: Furutech LineFlux NCF RCA & XLR

Opinia 1

O tym jak kluczową kwestią jest właściwa konfekcja audiofilskiego okablowania nikomu choć odrobinę zaznajomionemu z High Endem uświadamiać nie trzeba. O ile jednak w większości przypadków żonglerka wtykami upowszechniła się w sekcji zasilania, jak daleko nie szukając w przypadku Acrolinka 7N-PC6700 Anniversario, gdzie do wyboru mamy wtyki PCB i CBN, czy David Laboga Custom Audio (GR-AC-Connect & G-AC-Connect) , bądź po prostu asortymentu dostępnego ze szpuli – vide Furutech FP-3TS762, którego testowaliśmy zarówno z podstawowym duetem FI-28R / FI-E38R, jak i topowymi Fi-50 NCF(R), to już opcja dopasowania wtyków w przewodach sygnałowych już taka powszechna nie jest. Oczywiście nie sposób nie wspomnieć o takiej możliwości w Siltechu (Siltech/Oyaide), bądź naszej rodzimej manufakturze Next Level Tech, jednak przypadek z jakim przyszło nam się w ramach niniejszej epistoły zmierzyć jest jeszcze ciekawszy. Bowiem zanim światło dzienne ujrzały Furutechy LineFlux NCF najpierw Japończycy pochwalili się najnowszymi wtykami CF-601MR NCF/CF-602FR NCF/ CF-102 NCF R a dopiero potem postanowili odświeżyć od dawien dawna egzystującego w ich portfolio LineFlux-a. Jeśli zastanawiacie się Państwo, co z tego wynikło nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was do dalszej lektury naszych wybitnie subiektywnych obserwacji.

Uczciwie trzeba przyznać, że przynajmniej jeśli chodzi o pierwsze wrażenie, które jak wiadomo można zrobić tylko raz, to tytułowe Furutechy wypadają nad wyraz korzystnie. Po pierwsze srebrzyste, wyściełane miękką gąbką, kartonowe pudełka są na tyle estetyczne, by nie przynosić wstydu flagowcom a po drugie na tyle skromne i nieabsorbujące, że już na starcie odpada zarzut nieroztropności przy zarządzaniu przeznaczonym na projekt budżetem. A po drugie same przewody są już klasą same dla siebie jasno dając do zrozumienia, że mamy do czynienia z rasowymi górnopółkowcami. I wcale nie chodzi o jakieś ponadnormatywne średnice i ociekającą złotem iście bizantyjską ornamentykę dodatków, lecz jedyną w swoim rodzaju niewymuszoną elegancję i poczucie luksusu. Począwszy od nader udanego połączenia granatowych i butelkowo-zielonych nylonowych koszulek ochronnych, poprzez dyskretne, redukujące przed wtykami średnicę przewodów splittery z oznaczeniem modelu i z wiadomych względów przydatnej jedynie w przypadku RCA kierunkowości, na najnowszych, chromowanych wtykach skończywszy wszystko tworzy niezwykle harmonijną całość, która cieszy oczy a jednocześnie nie zabiega usilnie o naszą atencję niczym czasomierze Invicty. Dzięki wspomnianemu pocienieniu końców ergonomia LineFlux-ów NCF jest wysoce satysfakcjonująca – nie dość, że układają się jak należy, to z racji swojej budowy, o której dosłownie za moment, zachowują zadany kształt – bez zbędnego sprężynowania i prężenia mogącego powodować przesuwanie spiętej nimi lżejszej elektroniki.
Choć dżentelmeni o pieniądzach podobno nie rozmawiają, to akurat w przypadku High-Endu kwestie finansowe trudno pomijać, tym bardziej gdy w grę wchodzi wspomniana na wstępie odpowiednia konfekcja. Warto bowiem mieć na uwadze, że chcąc własnym sumptem popełnić parę łączówek uzbrojonych w najnowsze rodowane 600-ki NCF będziemy musieli liczyć się z wydatkiem rzędu 675 PLN za CF-601M R NCF i 780 PLN za CF-602F R NCF, czyli w sumie prawie 3kPLN. A to przecież dopiero początek zabawy, bo jeszcze przydałby się jakiś przewód, mniej, bądź bardziej fikuśne wdzianka, etc.
Same wtyki, według materiałów prasowych wykonano zgodnie z tradycją z materiałów niemagnetycznych . Z kolei elementy przewodzące w postaci „jednego kawałka miedzi” poddano procesowi α (Alpha) i powleczono warstwą rodu. Ich rdzenie są formowane z żywicy odpornej na wysoką temperaturę z dodatkiem kopolimeru NCF. Pozostałe elementy izolacyjno – mechaniczne wykonano z mieszanki nylonu, włókien szklanych z dodatkiem nanocząstek ceramiki, proszku węglowego i antyrezonansowego polimeru NCF. Same korpusy mają budowę hybrydową w której zewnętrzną warstwę stanowi polimer, plecionka z posrebrzanego włókna węglowego i warstwa żywicy NCF pod którą znajdziemy główne „body” z chromowanego mosiądzu. Z równą atencją potraktowano zarówno mocowanie samych żył sygnałowych w pinach, jak i całego wtyku na przewodzie, dzięki czemu w specyfikacji wreszcie znajdziemy zalecane wartości z jakimi należy dokręcić stosowne śruby.
A montować jest na czym, gdyż przynajmniej na razie topowy Lineflux-NCF prezentuje się równie intrygująco. Jego wierzchnią warstwę stanowi opalizująca nylonowa plecionka pod którą ukryto tłumiącą wibracje warstwę wykonaną z nano ceramicznych cząsteczek, pyłu węglowego i kompozytu PVC. Następnie napotkamy taśmę papierową i podwójny ekran z zewnętrzną miedzianą plecionką poddaną procesowi α (Alpha) i wewnętrzną z taśmy PET/Al. Potem jest filtr z przędzy poliestrowej i wreszcie przewodniki solid core o średnicy 1,3mm z miedzi α (Alpha) OCC w izolacji z wysokiej jakości polietylenu (PE).

Kiedy po kilkudniowym okresie akomodacyjnym wynikającym z fabrycznej nowości dostarczonych przez katowicki RCM egzemplarzy zabrałem się za bardziej krytyczne aniżeli niezobowiązujące rzuty małżowiną słuchanie jasnym stało się, że najnowsze łączówki Furutecha idą ścieżką przetartą przez fenomenalny przewód zasilający PROJECT-V1. Chodzi bowiem o to, że dźwięk przez nie transmitowany jest praktycznie całkowicie pozbawiony wyczynowości i nerwowości. Jednak tu nie chodzi o jakieś spowolnienie, przyciemnienie, czy wycofanie a nieco inne, aniżeli stereotypowo przypisywane High Endowi, akcentowanie poszczególnych składowych przekazu. Zanim jednak do tego przejdziemy warto podkreślić jedną kwestię. Otóż Line Flux-y NCF sam proces kreacji zaczynają nie od tego co słychać a od tego, czego tak naprawdę się nie słyszy, czyli totalnie czarnego i zarazem bezkresnego tła, z którego to dopiero wyłaniają się konkretne postaci i generowane przez nie dźwięki. I nie jest to znana z jazzu i niewielkich kameralnych składów gra ciszą lecz tożsama z pochłanianiem światła Vantablack, gdzie pomiędzy zapisanymi w materiale źródłowym dźwiękami, jak to mawiał klasyk, nie ma niczego. Tzn. aura pogłosowa, kotłujące się pod sakralnymi sklepieniami echa chwile temu wybrzmiałych fraz, to wszystko jest, bo być musi, żeby mury Opactwa Noirlac z „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, bądź katakumby z „Tomba sonora” Stemmeklang / Kristin Bolstad nie udawały jednego z „najcichszych” studiów – belgijskiego Galaxy gdzie nagrano m.in. „From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna. Proszę zatem nie mylić pozbycia się wszelakiej maści pasożytniczych artefaktów, szumów i trzasków zazwyczaj zaburzających i degradujących przekaz z iście laboratoryjną antyseptycznością i prosektoryjnym chłodem, gdyż japońskie łączówki są ich ewidentnym przeciwieństwem. Nie oznacza to jednak, że LineFluxy grają ciemno, choć początkowo można odnieść takie wrażenie, gdyż góra pasma ze względu na swoją gładkość, czystość i wyrafinowanie jest tak „organiczna” i z taką łatwością przyswajana, że nienarażone na jakiekolwiek bolesne i wywołujące dyskomfort piki nasze zmysły automatycznie opuszczają gardę i przechodzą z trybu pełnej gotowości do fazy relaksującej absorpcji, I ponownie – nie chodzi o złagodzenie, dosłodzenie i zaokrąglenie a jedynie wyekstrahowanie piękna i pozytywnej energii z obszarów, gdzie pozornie próżno byłoby ich szukać. Weźmy na ten przykład ostatni krążek Megadeth – „The Sick, The Dying… And The Dead!”, czyli wydawnictwo, gdzie energii, wściekłych riffów i obłąkańczego smagania blach najogólniej rzecz biorąc nie brakuje. Jednak z racji zaskakująco wysokich lotów realizacji firmowany przez ognistowłosego Dave’a materiał choć poraża potęgą i wgniata w fotel dynamiką nie powoduje grymasów bólu nawet przy bliskich koncertowym poziomach głośności. Oczywiście tam gdzie ma być ostro, tam zarezerwowana dla ręcznie kutych japońskich noży z damasceńskiej stali ostrość jest, lecz znów – z racji czystości cięcia są tak gładkie i precyzyjne, że delikwent fakt dekapitacji odnotowuje w momencie, gdy jego czerep zaczyna toczyć się po podłodze.
Cywilizując jednak repertuar na albumie „Nectar” Silent Skies wokal Toma Englunda (tak, tego z Evergrey) został podany niezwykle blisko, jest namacalny – z krwi i kości, świetnie kontrastując z ambientowo – onirycznym akompaniamentem Vikrama Shankara i Furutech owe różnice pomiędzy żywą istotą a komputerowymi loopami w sposób absolutnie bezbłędny pokazuje jednak nie poprzez brutalny kontrast bądź wzajemne wykluczenie a jedynie współistnienie i uzupełnianie. Syntetyczny bas jest krągły, niemalże niezdefiniowany, lecz nie dudni. Ot pulsuje własnym rytmem a jednocześnie nie ma tendencji do zawłaszczania sąsiednich podzakresów.
No to jeszcze kilka słów o naturalnym, pozbawionym elektrycznego wspomagania instrumentarium. Na „Jubilo – Fasch, Corelli, Torelli & Bach” Alison Balsom gradacja planów jest wyborna. Co ciekawe nie polega ona na rozdmuchaniu sceny w głąb i w szerz, lecz w pełni naturalne dostosowywanie jej gabarytów do liczebności aparatu wykonawczego, gdzie z wiadomych względów faworyzowana jest trąbka, jednak i reszta składu nie musi walczyć o nasza atencję. Proszę tylko zwrócić uwagę na partie organowe, które choć umiejscowione w głębi sceny nie mają najmniejszych problemów jeśli chodzi o definicję, czy czytelność. Są po prostu na swoim miejscu i nikt nie próbuje ich sztucznie wyciągać na pierwszy plan, bo nie ma takiej potrzeby – i tak słychać, że górują nad resztą składu i niczego nikomu udowadniać nie muszą.

W ramach zwyczajowego podsumowania pozwolę sobie jedynie stwierdzić, iż Furutechy LineFlux NCF czy to w odsłonie RCA, czy XLR (obie grają w sposób bardzo zbliżony a różnice między nimi wynikają przede wszystkim z budowy elektroniki nimi spinanej) są idealną propozycją dla wszystkich tych, którzy mają dość ciągłego wyścigu o pozycję tego, co wszystko będzie robił „naj-” i to w ujęciu wyczynowym. Tutaj, choć owej wyczynowości Państwo nie odnajdziecie, to powinniście odkryć, iż prawdziwy High End to zupełnie coś innego – to naturalność i „normalność” właściwe wydarzeniom „na żywo”, gdzie definicja źródeł pozornych oznacza zazwyczaj możliwość wskazania dowolnego muzyka palcem a nie określenie splotu wełny, z jakiej skrojono jego marynarkę. Jeśli również Państwu taki sposób prezentacji bardziej przypada do gustu, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zachęcić do wypożyczenia Furutechów LineFlux NCF i weryfikację ich możliwości we własnym systemie.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Co jak co, ale japońskiego Furutecha ze stuprocentową pewnością zna dosłownie każdy, nawet początkujący adept obcowania z muzyką w jak najlepszej jakości odtwarzania. To w kwestii okablowania i związanych z nim akcesoriów jest marka tak zwanego pierwszego wyboru. I nie mam na myśli tak zwanych gotowców, czyli finalnych produktów dla potencjalnego klienta, ale również półproduktów dla działu DIY w stylu okablowania ze szpuli tudzież wszelkiego rodzaju konfekcji sieciowej i sygnałowej. To jest na tyle prężny brand, że nie widzi problemu posiłkowania się jego ofertą nawet przez największych konkurentów z tego samego działu gospodarki i co ciekawe, wbrew obecnie panującym trendom zmiany w swojej linii produktowej wprowadza bardzo rzadko. Tylko wtedy, gdy według sekcji inżynierów jest to ewidentny postęp. Na szczęście co jakiś czas to się jednak zdarza i gdy coś nowego Japończycy zaproponują, nie zapominają nas o tym powiadomić. Takim to sposobem na redakcyjny tapet trafiła najnowsza linia kabli sygnałowych RCA/XLR Furutech Lineflux NCF, o której wizytę w naszych okowach zadbał katowicki RCM.

Próbując nieco przybliżyć budowę naszych bohaterów na bazie informacji ze strony dystrybutora, istotną informacją jest wykorzystanie w roli przewodnika miedzi OCC poddanej firmowemu procesowi Alpha w postaci drutu solid-core o średnicy 1.3mm. W celu zabezpieczenia sygnału przed zakłóceniami producent zastosował podwójne ekranowanie, zaś całość otulił polietylenem o zwiększonej gęstości, co ma znacząco wpływać rozszerzenie zakresu przenoszonych częstotliwości i poprawić równowagę tonalną przekazywanego sygnału. Wieńcząc co prawda skrótowy, jednak przekazujący najważniejsze cechy opiniowanych drutów opis dodam jeszcze, iż jak to zwyczajowo bywa, konfekcjonowane przez Furutecha kable mogą pochwalić się 1.2mb długości, zewnętrzną średnicą gotowego produktu na poziomie 13mm oraz konfekcją wtykami z serii CF-601MR NCF oraz CF602FR NCF. Tak prezentujące się kable spakowane są w wyściełane gąbką zgrabne, mieniące się srebrem, kartonowe pudełka.

Przyznam się bez bicia, iż wpinając tytułowego XLR-a w tor – moja końcówka Gryphona honoruje tylko takie wejście – oczekiwałem z wręcz ponadnormatywną ekscytacją, co wydarzy się podczas odsłuchu. Otóż nieco złośliwie, ale tak prawdę mówiąc całkowicie usprawiedliwienie miałem jeden podstawowy cel, jakim była weryfikacja obietnic producenta w kwestii równowagi tonalnej przekazu. Poprzednik przy całej swej świetności w oddaniu witalności dźwięku czasem wydawał się być zbyt wyrywny, co oczywiście mogło się podobać, ba czasem być ratunkiem dla posiadanej lekko ociężałej układanki audio, ale zawsze była to konfiguracyjna loteria. A przecież na poziomie High End-u, na jakim swobodnie bryluje ta seria okablowania, nie ma prawa być jakichkolwiek niedomówień, dlatego tak istotnym było przyjrzenie się obietnicy działu konstruktorskiego. Bardzo często opisy w folderach są pobożnymi życzeniami, na które rzadko zwraca się uwagę. Tymczasem tym razem miałem do czynienia z brandem nie rzucającym słów na wiatr, dlatego z wypiekami na twarzy oczekiwałem na pierwsze dźwięki testowo skonfigurowanego zestawu. I?
Muszę przyznać, że panowie nie lali przysłowiowej wody, bowiem pierwsze co rzuca się w ucho po aplikacji obecnie flagowej łączówki w standardzie NCF, to konsekwentna współpraca każdego z podzakresów z sąsiednim. Bez wyskakiwania przed szereg, tylko w służbie oddania zamierzeń artystów. To zaś przekładało się na poprawę energii ataku i masy dźwięku, dzięki czemu zyskała motoryka dobiegających do mnie wydarzeń scenicznych. Nie było dziur pomiędzy podzakresami, tylko ręka w rękę spójna walka o równouprawnienie w projekcji muzyki. To było bardzo uniwersalne zjawisko, gdyż nie pompowało basu, czy średnicy zabijając tym sposobem rozdzielczość tych zakresów, tylko jakby zwiększało ich pigmentację. A jeśli tak, chyba nie nikogo nie zdziwi fakt czerpania zysków z takiego postawienia sprawy przez dosłownie każdy rodzaj muzyki.
Od szaleńczego metalu spod znaku najnowszego krążka zespołu Megadeth („The Sick, The Dying… And The Dead!”), przez ścieżkę filmową „Blade Runner 2045”, po leciwy, bo wydany w 1994 roku jaz znakomitego trio Keitha Jarreta z Garym Peacockiem i Paluem Motianem „At The Deer Head Inn”, sposób prezentacji tytułowego kabla – mam na myśli nie tylko zjawiskowo, bo energicznie podaną większą niż zwykle esencjonalność, ale również wzorowe rozbudowanie wirtualnej sceny, a także swobodę jej prezentacji – było wodą na młyn każdej z produkcji płytowej. Jak miało łupnąć wściekłym rockowym buntem z mocną stopą perkusji, soczysta gitarą i pełną temperamentu wokalizą, to system nie żałował niezbędnej do tego esencji. Gdy w oddaniu nadchodzącej mrocznej przyszłości pokój miał trząść się od częstych sejsmicznych pomruków, dzięki utrzymaniu kontroli nad najniższymi częstotliwościami czasem chroniąc się przed uczuciem nieprzyjemnego zatykania bębenków zasłaniałem uszy. Zaś gdy do głosu dochodziło trzech wiekowych panów z naturalnymi instrumentami, bez jakichkolwiek problemów napawałem się dźwięcznością i dostojnością fortepianu, zjawiskową obsługą nadmuchanych skrzypiec, ze szczególnym uwzględnieniem dobrego konsensusu pomiędzy palcem na strunie i pudłem rezonansowym oraz zjawiskowo zawieszonych w eterze perkusjonaliów. Nie wiem, jak Japończycy to zrobili, gdyż choćby w tym ostatnim aspekcie – chodzi o blachy bębniarza – poprzednik naszego bohatera dzięki swojej, skądinąd często fajnej w odbiorze nonszalancji w górnym zakresie, powinien wypadać lepiej, to dzięki owej równowadze tonalnej nowości w cenniku całość prezentacji była znacznie dojrzalsza sonicznie. Nowa odsłona łączówki oferowała mniej cykania, a mimo to nie traciła na ilości podanych informacji, przez co była znacznie okazalsza całościowo.

Czy poleciłbym naszego bohatera każdemu a Was? Niestety wiem z autopsji, że na bezwarunkowy ożenek z dosłownie każdym raczej nie ma szans. Jednak mimo wszystko nawet piewcom bezpardonowej transparentności dźwięku i szybkości narastania sygnału ponad wszystko radziłbym zapoznać się z którymś z tytułowych kabli. To mimo hołdowania fajnej barwie i ciekawej esencji prezentowanej muzyki nadal są bardzo żywe i energiczne druty. Wiem, bo sprawdziłem to na swoim, już na starcie dobrze osadzonym w masie systemie, który na ożenku z przedstawicielem kraju kwitnącej wiśni nie tylko nic a nic nie ucierpiał, ale ku mojemu zaskoczeniu pokazał jeszcze, ile więcej muzyki w muzyce mogę z nim osiągnąć.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID TECH HYBRID
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: RCM
Producent: Furutech
Ceny
Furutech LineFlux NCF RCA: 10 400 PLN / 2 x 1,2m
Furutech LineFlux NCF XLR: 11 500 PLN / 2 x 1,2m

Pobierz jako PDF