Opinia 1
Jak z pewnością większość z Was się domyśla, po latach w pewnym sensie bezproblemowej zabawy z najdroższymi zabawkami audio dostępnymi na naszym rynku, stosunkowo rzadko zdarza mi się oczekiwanie na coś z wypiekami na twarzy. I wbrew pozorom nie chodzi o fakt swoistego zmanierowania wieloletnim działaniem na tym pułapie cenowym – w myśl zasady sławnej pani premier: „przecież mi się to należy”, tylko od jakiegoś czasu obcując z tym szaleństwem na co dzień, żądaną przez producenta kwotą za dany komponent ciężko jest mnie wprowadzić w stan niekontrolowanego podniecenia. Owszem, zawsze z niecierpliwością czekam na rozwój wydarzeń testowych, jednak nauczyłem się trzymać emocjonalną gardę. To bardzo pomaga w na ile to możliwe, zdroworozsądkowym podejściu do procesu testowego, gdyż w momencie zderzenia się z wpisaną w kod DNA segmentu High End fenomenalnością prezentacji, pozwala zwrócić większą uwagę na tak ważne dla niego niuanse brzmieniowe. Niestety jak to zazwyczaj bywa, podobnie do dzisiejszego spotkania, zdarzają się wyjątki potwierdzające regułę. Chodzi oczywiście o najnowszy produkt dystrybuowanej przez łódzki Audiofast Gryphon Audio. Coś, co w materiałach reklamowych Duńczycy określają nie jako rozwój, a raczej przełom w reprodukcji muzyki. Do tego z automatu spychając posiadaną przeze mnie końcówkę Mephisto Stereo na drugie miejsce w hierarchii jakości, stającego się flagowym osiągnięciem marki. O czym mowa? O dostarczonej z wielkim wysiłkiem logistycznym do naszej redakcji (w transportowej skrzyni całość 265 kg!) majestatycznej, bo z nadwyżką dwa razy większej, do tego dwa razy cięższej końcówce mocy Apex Stereo.
Zanim przejdziemy do głównego opisu rzeczonej końcówki mocy, zdradzę kilka związanych z jej pojawieniem się bardzo istotnych kwestii natury ogólnej. Gdy jakimś „cudem” rozwiążecie problem wizyty tego monstrum w docelowym pokoju – skrzynia osiąga szerokość 80 cm i nawet w momencie posiadania drzwi z prześwitem 90 cm staniecie przed problemem chwilowej eliminacji bocznych „tragarzy” – ja zorganizowałem sześciu, dlatego bazując na wieloletnim doświadczeniu osobiście przykręciłem pod nią obrotowe kółka pozwalające całości przejechać krytyczny odcinek po podłodze, temat docelowej aplikacji na dedykowanym miejscu jest dziecinnie prosty. Na tyle banalny, że może tego dokonać nawet pojedyncza osoba. To oczywiście pokłosie dbałości producenta o klienta polegającej na skonstruowaniu skrzyni z kilku spinanych klamrami płaszczyzn i wykorzystaniu jednego z jej boków jako platformy łączącej wielki pakunek z będącą miejscem spoczynku, wytrzymującą wielkie obciążenia półką lub tak jak u mnie podstawą na bazie granitu. To naprawdę banał. A to nie wszystkie ukłony w stosunku do nabywcy. Kolejnym jest dodanie w startowej paczce pneumatycznej poduszki. Dzięki niej po decyzji końcowego ustawienia APEX-a podnosząc go raz z lewej i raz z prawej strony kolejny raz samodzielnie wymieniamy pozwalające łatwo przemieszczające się po elastycznym suknie, obłe – coś na kształt odwróconego grzybka, dzięki gładkiemu wykończeniu lakierowanego drewna śliskie, transportowe stopy na również znajdujące się w komplecie, współpracujące z stalowymi podkładkami firmowe kolce. A i to nie koniec dobrych wieści. Chodzi o pokazujące dbałość o wizerunek marki zaprzeczenie ostatnimi czasy modnego zubożania sprzedawanej elektroniki o solidne kable zasilające. Owszem pod płaszczykiem doboru odpowiedniej sieciówki w konkretnym systemie wszyscy dodają chińskie badziewie, jednak w przypadku flagowego produktu Gryphona Duńczycy postanowili pokazać klasę i w skrzyni znajdziemy dwa firmowe, co istotne, flagowe kable prądowe Vanta AC z końcówkami C-19. Bez sensu, bo i tak często szukamy czegoś innego? Być może, gdyż również ja poszedłem inną drogą, ale jak wiadomo, nie jest to standardem to raz – sporo ludzi z pewnością zdecyduje się zostać z propozycją producenta. A dwa, chyba zdajecie sobie sprawę, że pierwsze dobre wrażenie można zrobić tylko raz, co moim zdaniem przy opisanych przed momentem zabiegach wypadło nawet nie dobrze, ale spokojnie można powiedzieć fenomenalnie.
Po dotarciu do przybliżenia tytułowego produktu w wersji sauté, jak rzadko, gdyż nie inaczej niż w nomenklaturze młodzieżowej mogę powiedzieć tylko jedno – to jest „sztos”. Owszem, mamy do czynienia z prawdziwym rozmiarowym smokiem – waga na poziomie 202 kg (same trafa przekraczają wagę 20 kg sztuka, a gdzie obudowa i reszta komponentów), bez mała metr głębokości, 60 cm szerokości i 40 wysokości sprawiają, że od pierwszego kontaktu wzrokowego nabieramy do konstrukcji zasłużonego szacunku, jednak ku mojemu pozytywnemu zdziwieniu ukrycie tego tematu przez projektantów okazało się prawdziwym designerskim majstersztykiem. Na tyle udanym, że stojący nad APEX-em Mephisto wizualnie wydaje się być znacznie brutalniejszy, a przez to niepotrzebnie bardziej angażujący wizualnie. A najlepsze jest to, że obydwa projekty na obudowanie elektroniki są bardzo zbliżone. Front to nadal dwa pionowe płaty, z tą tylko różnicą, że wykonane ze szczotkowanego aluminium, a nie akrylu, na które nałożono świetnie wpisujący się w odbiór wzrokowy, tym razem bazujący na szkle, a nie sztucznym tworzywie trójkątny dotykowy panel z przyciskami sensorycznymi. Boczne ścianki konsekwentnie będąc ostoją dla monstrualnych radiatorów tym razem w celach uzyskania znacznie przyjemniejszego kształtu w górnej i dolnej części zostały zaoblone. Zaś plecy spełniając identyczne zdania, jako konsekwencja nieco innej topologii układów wewnętrznych, oferuje inaczej rozplanowane wejścia XLR sygnału analogowego, specjalnie zaprojektowane dla tej konstrukcji, będące pięknem samym w sobie, pojedyncze terminale kolumnowe, dwa gniazda zasilające C-19, tuż obok nich dwa włączniki, pod nimi komory bezpieczników, dwa terminale Green Bias oraz zacisk uziemienia. Natomiast jeśli chodzi o ewidentną, po reakcji moich gości bardzo wpływającą na ogólną prezentację różnicę, to oprócz nieco inaczej rozplanowanych otworów wentylujących trzewia wzmacniacza, na górnej połaci znajdziemy sporych rozmiarów trójwymiarową płaskorzeźbę będącego dawcą nazwy marki mitycznego Gryphona. Co do technikaliów, tym razem według informacji producenta najważniejszymi jest oddawanie mocy w czystej klasie A na poziomie 210W przy obciążeniu 8Ohm i pobór prądu na najwyższym, pokazującym co nasz bohater tak naprawdę potrafi poziomie Bias-u w okolicach 750W na kanał. Jak widać, relatywnie wszystko wygląda bardzo zbliżenie do Mephisto, jednak nie oszukujmy się, z dwukrotnie większego wagowo i gabarytowo magazynu energii. Czy skórka była warta wyprawki? Cóż, na to pytanie postaram się odpowiedzieć w kolejnym akapicie.
Mniemam, iż tak jak dla mnie, również dla Was naturalnym odniesieniem pokazania możliwości najnowszej flagowej końcówki Gryphona jest jej poprzednik – w tym wypadku Mephisto. I nie ze względu na podprogową gloryfikację nowości, tylko w momencie wiedzy co urzekło mnie w dotychczasowym numerze jeden – tutaj odsyłam do stosownej recenzji, ułatwienie zrozumienia co udało się osiągnąć duńskim konstruktorom obecnie. Tak prawdę mówiąc, na bazie dotychczasowych doświadczeń oczekiwałem niewiele. Ogólnie wszystko co oferował Mephisto, było rewelacyjne. Jednak po dwóch latach obcowania, naturalną koleją rzeczy apetyt rósł w miarę jedzenia i zacząłem marzyć o poprawie poziomu w pełni kontrolowanej energii najniższych zakresów częstotliwości. Niby wszystko było ok., jednak pełnię oczekiwań zaspakajałem dopiero przy nieco głośniejszym graniu. Naturalnie można było z tym bez problemu żyć, jednak niespokojna dusza audiofila-melomana od jakiegoś czasu nasuwała pomysł zastosowania posiadanego pieca w wersji monofonicznej. Chodziło o to, aby od dolnych poziomów wolumenu dźwięku czuć było nieskrępowanie w dozowaniu najniższego, dobrze zaznaczonego i do tego będącego wzorem timingu basu. Niestety chcieć to jedno, a móc to drugie, bowiem w chwili pojawienia się moich rozterek dystrybutor nie dysponował wersjami Mephisto Mono. Jednak byłem na tyle uparty, że po krótkiej rozmowie udało mi się wygrać batalię o rychłe prowadzenie rzeczonego zestawu. I gdy temat nabierał realnych rumieńców, ku zaskoczeniu chyba wszystkich fanów marki, nagle pojawiał się APEX. Piec, który nieco wyprzedzając fakty, w tylko sobie znany sposób nie tylko wniósł oczekiwaną przeze mnie poprawę dolnego zakresu, ale przy okazji przewartościował już dotychczas wyśrubowane wartości dosłownie każdego aspektu prezentacji. To nie był zwykły progres per se, tylko w moim odczuciu nokaut w każdym calu. Od dolnych rejestrów, przez środek, po wysokie tony duńska nowość przez świetnego Mephisto brutalnie mówiąc przejechała jak przysłowiowy walec.
Tak oczekiwany przeze mnie bardziej „wydajny” bas nie tylko, że zszedł do dotychczas niedostępnych istnych czeluści swoich zakresów, to w wymagających jego pojawienia się sytuacjach okazywał się być pełnoprawnym aktorem od najniższych poziomów głośności. Mało tego. Był mięsisty, mocny i naładowany energią, a zarazem oferował pożądaną dla zwarcia przekazu pewnego rodzaju twardość i co za tym idzie szybkość, czym ze stoickim spokojem w momencie słuchania niskich organowych piszczałek potrafił wywołać ocierający się o arytmię serca wewnętrzny niepokój. Powiem szczerze, o czymś takim w duchu myślałem, jednak nie sądziłem, że da się to osiągnąć w takim wydaniu. Gdy nastawała potrzeba, niemiłosiernie mocno i zwarcie kopał, zaś w innym przypadku bez najmniejszej zadyszki potrafił bezlitośnie masować moje trzewia lawą wgniatających bębenki uszne w głowę sejsmicznych pomruków. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że robił to bez jakiegokolwiek oglądania się na poziom odkręcenia gałki wzmocnienia, przy braku jakichkolwiek strat w jakości jego reprodukcji. Na przestrzeni lat zabawy z ekstremalnym High End-em słyszałem wiele, ale tak wysoko postawionej poprzeczki jeszcze nigdy. Być może dlatego, że jeszcze żaden wzmacniacz dotychczas nie zmusił stacjonujących u mnie od ponad pół roku Gauderów Berlina RC-11 do pokazania pełni swoich możliwości w zejściu poniżej 20 Hz, jednak bez względu na wszystko, temat przekroczył moje najskrytsze oczekiwania.
Kolejnym nawet nie spodziewanym, bowiem posiadany Mephisto radził sobie z tym znakomicie, jednak pełnoprawnym beneficjentem jakościowych zmian okazał się być środek pasma. Na tle Apex-a poprzednik mimo znakomitej umiejętności przekazania zawartych w nim emocji zdawał się po nim w pewnym sensie „ślizgać”. Mam na myśli zbyt lekkie w domenie masy dźwięku, traktowanie muzyki. To mogło powodować jakby lepszą, jednak pozorną szybkość narastania sygnału, gdy tymczasem tracił na tym zbyt delikatny w odbiorze realizm wydarzeń scenicznych. Owszem był barwny, na swój sposób esencjonalny i eteryczny, jednak po zderzeniu z nową projekcją okazało się, że dosłownie w każdym jego aspekcie da się osiągnąć znacznie więcej. Chodzi o umiejętne podkręcenie dosłownie każdego niuansu bazując nie tylko na większym udziale masy, a dzięki temu energii i esencjonalności, ale dodatkowo zjawiskowo windującej namacalność wydarzeń muzycznych w estetyce 3D oraz oddanie rozmiarów znacznie bliższej prawdzie wirtualnej sceny rozdzielczości. To nie był ruch na poziomie percepcji. Powiem więcej. To również nie było działanie z puli dużych. Dla mnie, wielbiciela gęstego, ale przy tym kipiącego feerią informacji środka pasma było to szach mat. Z jednej strony podczas obcowania z popisami damskiej wokalizy muzyka kapała podsycanymi esencjonalnością emocjami, a z drugiej przy napawaniu się maestrią gry na instrumentach z epoki w muzyce dawnej dostawałem ich nieprzekłamany koloryt i zjawiskową wielobarwność. Teoretycznie przez cały czas tym dysponowałem, jednak ten proces testowy pokazał, ile jeszcze w tej materii bez jakiegokolwiek przekraczania granicy dobrego smaku da się zrobić.
Na koniec coś o najwyższych rejestrach, które z pozoru wydawały się być mniej ekspansywne. Jednak to tylko celowe zagranie, gdyż zwyczajnie nie próbowały przekrzykiwać większego udziału masy i barwy w przekazie, a jedynie wspierały całość tchnięciem weń pakietu oddechu i witalności. Tym zaś sposobem znakomicie udowadniały, że z pozoru mniej w efekcie windowania rozdzielczości, przy wyczuwalnie przyjemnie ciemnawej estetyce grania, znaczy więcej. Więcej nie w rozumieniu ilości świdrujących uszy cykających artefaktów, tylko pokazującego jak na dłoni brzmieniową złożoność każdej nuty, będącego wykładnikiem zbliżania słuchacza do prawdy o danym zapisie nutowym, umiejętnego, bo niby bez sztucznego rozdrabniania włosa na czworo, ale jednak rozbicia każdego sonicznego bytu na przysłowiowe, oczywiście spójnie definiujące muzykę atomy. Tylko tyle i aż tyle.
I gdy wydawałoby się, że nic więcej ciekawego nie może się już wydarzyć, w oparciu o wyartykułowane niuanse okazało się, że jak nigdy dotąd dzięki opiniowanej końcówce mocy miałem okazję zaznać zjawiskowej dynamiki. Jednak nie w estetyce typowego dla nadpobudliwych systemów pędu głównie za atakiem kosztem wypełnienia ponad wszystko, tylko z pełnym spektrum konsensusu pomiędzy niskim zejściem, nasyceniem, rozdzielczością i odpowiednio korelującą z całością szybkością narastania sygnału przekazu muzycznego. Na tym tle Mephisto wydawał się oferować lekką „kompresję”. Kompresję, którą celowo wziąłem w cudzysłów, gdyż konia z rzędem temu, kto na jego poziomie cenowym zaprezentuje lepszy dźwięk. Być może inny, ale z pewnością nie lepszy, a często niestety gorszy. A najlepsze i w pewnym sensie zaskakujące w tym wszystkim jest to, że owo zjawisko zaobserwowałem w zazwyczaj uważanym za spokojny jazz-ie. Efekt był na tyle znamienny, że ku mojemu zaskoczeniu podobnie do muzyki klasycznej, teraz musiałem nauczyć się słuchać małych składów. O co chodzi? Zazwyczaj gdy jeden z muzyków grał gdzieś cicho w dalszym planie na wirtualnej scenie, bezwiednie podkręcałem poziom volume, gdyż wiedziałem, że owszem, gdy wejdzie cały band, może być głośno, jednak nigdy nie doznawałem aż takiego skoku energii. Energii, która podobnie do klasyki wręcz wybuchała, a nie narastała, skazując mój bezwarunkowy odruch przyciszania na porażkę, gdyż w momencie finalizacji reakcji temat był już nieaktualny. Powiem szczerze, naprawdę miałem z tym niezłą przeprawę. Na szczęście walka toczyła się o poprawne oddanie zapisanej na płytach muzyki, dlatego do momentu wyrobienia sobie odruchu, że jak w środku nagrania coś jest cicho, to tak zaplanowali muzycy i tak mam być, pokornie przyjmowałem każdą porażkę. Wierzcie lub nie, ale to naprawdę była niezła szkoła.
Co na to muzyka? Cóż. Gdybym miał opisywać każdy krążek po kolei, uwierzcie mi, ilością znaków i kwiecistych porównań bez problemu dogoniłbym twórczość Elizy Orzeszkowej. Niestety nikt o zdrowych zmysłach by tego nie zdzierżył. Dlatego chcąc uniknąć zbiorowego seppuku potencjalnych czytelników, przywołam jedynie najbardziej zjawiskowo wypadające elementy i ich sposób projekcji muzyki. Jeśli dobrnęliście do tego momentu, chyba jasnym jest, że pierwszym godnym do przywołania aspektem jest udowodnienie, co tak naprawdę dzieje się w dolnym zakresie częstotliwości. I wbrew pozorom nie chodzi o trzęsące pokojem, schodzące do 16Hz organy, oddane jako seria drobnych, bardzo wyraźnych impulsów, a nie jednolita, ledwo zauważalnie pofalowana papka, tylko dobitne pokazanie faktu, że na płycie z muzyką filmową „Blade Runner 2049” najistotniejszym akcentem nie jest ogólny miękki, często zlany w jedną całość pomruk po impulsywnym uderzeniu wygenerowanego elektronicznie sygnału, tylko efekt uderzenia nim słuchacza, po którym owszem pojawia się kilka modulacji, jednak dzięki w pełni kontrolowanej mocy wzmacniacza jako pakiet zwartych i dość szybko wygaszanych bytów. To ma być zjawiskowe kopnięcie z kilkoma następującymi po nim artefaktami, a nie bliżej nieokreślony kluchowaty impuls polany bezkształtną lawą. I zapewniam Was, taka prezentacja pokazuje ten film w całkowicie innym, pełnym będącym jego tematem świetle mrocznego, niestety według reżysera czekającego nas świata. Drugim, wartym przypomnienia fenomenem tego testowego rozdania jest opisana przed momentem dynamika. Dynamika jak rzadko kiedy zmuszająca słuchacza do zdroworozsądkowego użycia gałki wzmocnienia, gdyż skoki energii w pozytywnym tego słowa znaczeniu są tak brutalne, że bezmyślne pogłaśnianie często kończy się nieprzyjemnym przekroczeniem akceptowalnego poziomu decybeli. Zaś trzecim, w pewnym sensie ostatnim mocno zmieniającym mój dotychczasowy wzorzec dobrze odtworzonego dźwięku był sposób zmiany jego wolumenu. Efekt był taki, że nawet najbardziej ekstremalne ruchy gałką nie powodowały powstawania zazwyczaj tracącej na rozdzielczości, a przez to wzmagającej zniekształcenia, na dłuższą metę niestety męczącej ściany dźwięku, tylko zwiększały energię przekazu, w bezpośrednim odczuciu jako wzrost wolnego od niechcianych przekłamań ciśnienia akustycznego. To z pewnością skutek sumy przed momentem wspomnianych zalet, jednak zapewniam, na tle zwyczajowego zachowywania się elektroniki w pewnym sensie było to dla mnie świetnie wypadającym novum.
Gdy nastał czas na wygłoszenie puenty procesu testowego, szczerze mówiąc jestem w delikatnej kropce. Chodzi o to, że po raz kolejny musiałbym omawiać fakty z powyższego słowotoku, na co nie tylko nie mam chęci, ale wyglądałoby to jak siłowe, naturalnie w moim odczuciu zbędne w takim stylu promowanie najnowszego produktu Gryphona. Jestem pewien, iż Apex bez problemu sam się obroni. Jest jednak jedno „ale”. Trzeba zapewnić mu synergiczne towarzystwo. Nie tylko w postaci elektroniki, ale również okablowania i odpowiednio przygotowanego miejsca spoczynku – mam na myśli docelową platformę. Wiem to z autopsji, gdyż od momentu jego pojawienia się w moim systemie, do dzisiaj przeszedłem pełną drogę weryfikacji każdego ze wspomnianych aspektów i wiem, że nawet najdrobniejsze pozostawienie któregoś z nich na pastwę przypadkowości potrafi zniweczyć ciężką pracę Duńczyków. Poza tym, jedyną mogącą sceptycznie podejść do oferty brzmieniowej Apex-a grupą melomanów jaka przychodzi mi do głowy, jest obóz orędowników bardzo szczupłej, nastawionej na brak energii pogoń za atakiem ponad wszystko. Niestety przedstawiciel Skandynawii na to nie pójdzie, gdyż w jego kodzie DNA zapisane jest odpowiednie zbilansowanie pełnego spektrum składowych dźwięku, a nie uwypuklanie tych uważanych za najistotniejsze. Dlatego też, jeśli w obcowaniu z muzyką tak jak ja szukacie wyczerpujących znamiona „bycia tam i wtedy” niczym nieskrępowanych emocji, nie pozostaje Wam nic innego, jak zmierzyć się z nim na własnym podwórku. Tylko jedna uwaga. To może okazać się zgubnym działaniem. Co mam na myśli? Lepiej nie pytajcie. A jeśli naprawdę chcecie wiedzieć, zainteresowanych odsyłam do stopki recenzenckiej pod kolejnymi testami.
Jacek Pazio
Opinia 2
Zgodnie z „branżową” anegdotą dobry recenzent tak długo słucha danego urządzenia, aż mu się ono spodoba, co prawdę powiedziawszy w niektórych przypadkach ociera się co najmniej o masochizm. Jednak dziwnym zbiegiem okoliczności nikt jakoś nie wspomina o sytuacji odwrotnej, kiedy to początkowy bezgraniczny zachwyt zaburza zdroworozsądkowe podejście do tematu zagłuszając nędzne niedobitki obiektywizmu. Jeśli wydaje się Państwu, że skoro osoba mająca wydać werdykt została niejako porażona absolutem otrzymanego na testy komponentu i wręcz nie może wyjść z zachwytu nie jest problemem, to proszę mi wierzyć na słowo, że jesteście w błędzie. Chodzi bowiem o to, że zaślepiony miłością, która jak nie od dziś i nie od wczoraj wiadomo, że jest nomen omen ślepa, recenzent, pomijając upośledzenie natury okulistycznej, przestaje myśleć racjonalnie a tym samym nie docierają do niego żadne racjonalne argumenty i mówiąc wprost mniej, bądź bardziej oczywiste mankamenty. Dlatego też, pomimo nader licznych monitów i regularnie zadawanych pytań o powód tak dużej zwłoki w publikacji testu (od unboxingu minęło 1,5 miesiąca) uznaliśmy z Jackiem, że musimy dać sobie czas. Czas na to by emocje opadły, głowy ostygły i wróciły choćby śladowe przejawy zdrowego rozsądku i wspomnianego obiektywizmu. I tak sobie czekaliśmy nie tylko oswajając się z obecnością duńskiego kolosa, lecz również mając świadomość, że przejawiając cechy właściwe gatunkowi homo sapiens, powinniśmy w miarę szybko się do dobrego przyzwyczaić coraz częściej traktując go, znaczy się obiekt niniejszego testu, jako stałą składową naszego głównego systemu. Krótko mówiąc, oczywiście umownie i metaforycznie, zdegradowaliśmy jego status z obiektu chwilowego kultu do roli tzw. konia pociągowego i wołu roboczego. Może to mało eleganckie i poetyckie porównanie, ale właśnie o to chodziło – o odarcie z wszelakich oznak absolutu i spojrzenie na niego chłodnym, krytycznym okiem. Czy nam się udało, to już nie mi oceniać, jednak skoro czytacie Państwo te słowa, to znak, że zdjęliśmy nałożone na siebie embargo i wreszcie możemy podzielić się z Państwem naszymi, dotyczącymi najnowszego i zarazem topowego stereofonicznego wzmacniacza mocy Gryphon Audio Apex refleksjami, do lektury których serdecznie zapraszam.
W telegraficznym skrócie i upraszczając sytuację można byłoby stwierdzić, że Apex jest duży, czarny i drogi. Ot takie wpisywanie się w coraz powszechniejszą pauperyzację, gdzie nawet giełdy filatelistyczne i numizmatyczne, ze względu na niezrozumienie i tajemniczość opisujących ich istotę określeń zostały przemianowane na giełdy znaczków i monet. Rozwijając jednak temat, mając zarazem świadomość, iż nasi Czytelnicy zdolności percepcyjne mają zdecydowanie powyżej średniej, uznaliśmy, że warto zwrócić uwagę na dość istotne fakty. Otóż w przypadku Apexa mamy do czynienia z ponad 200 kg (dokładnie 202 netto) monstrum o wymiarach 59 x 37 x 89 cm (S x W x G) utrzymanym w ponadczasowej tonacji „Nordic Noir”. Jak jednak łatwo się domyślić nad wyraz okazały aluminiowy korpus swe gabaryty zawdzięcza nie tylko wybujałym ambicjom projektantów, lecz przede wszystkim względom technicznym. Skoro bowiem Apex zdolny jest oddać ponad 200W na kanał w klasie A i przy okazji nie zagotować się przy 1Ω obciążeniu wypuszczając na terminale głośnikowe blisko 1,5kW na kanał, to jakoś powstające przy okazji ciepło musi oddać. Stąd też boczne ściany zastąpiono nastroszonymi piórami radiatorów do których od wewnątrz przytwierdzono 64 wysokoprądowych bipolarnych tranzystorów mocy. Do ww. ciężaru swoje małe co nieco dokłada również sekcja zasilania, gdzie znajdziemy dwa potężne, wykonane na zamówienie 2000 VA transformatory toroidalne i nie mniej imponującą baterię kondensatorów o łącznej pojemności 1 040 000 μF (ponad 1 Farad). Ponadto nie sposób nie odnieść wrażenia, że projektanci stojący za szatą wzorniczą naszego dzisiejszego bohatera, poniekąd zgodnie z tradycją, postawili na kojący spokój. A o co chodzi z ww. tradycją? Cóż, może to wyłącznie moje osobiste, a więc wybitnie subiektywne odczucia i omamy, ale patrząc na portfolio Gryphona, ze szczególnym uwzględnieniem jego amplifikacyjnej części, widać, że im wyżej w rodzimej hierarchii się wespniemy, tym spokojniejsze linie napotkamy. Nie wierzycie? No to proszę – w Diablo 300 zarówno na froncie, jak i bokach dzieje się naprawdę dużo, Antileon en face jest już poważniejszy, ale nadrabia bocznymi radiatorami i górnym deklem a Mephisto za oko łapie jedynie biegnącą przez całą jego długość wypukłą osłoną „wału napędowego”. Jednak to dopiero Apex, m.in. z racji swej monumentalności, stawia kropkę nad „i”. Jak na powyższych zdjęciach widać obecność już nie akrylu a czernionego szkła ograniczono wyłącznie do trójkątnego panelu informacyjno – sterowniczego resztę frontu oddając dwóm płatom szczotkowanego aluminium przedzielonym centralnie biegnącymi „verticalami” radiatorów.
Ściana tylna to już prawdziwa oaza spokoju i zarazem źródło lekkiego zdziwienia, od którego pozwolę sobie zacząć opis pleców. O ile bowiem z racji swych gabarytów oraz dość zauważalnej wagi tak Antileon, jak i Mephisto wyposażono w stosowne, ułatwiające przemieszczanie masywne uchwyty, tak w zdecydowanie większym i cięższym Apex-ie z owych punktów zaczepienia kończyn górnych „tragarzy” zrezygnowano. Widocznie założono, że nikt przy zdrowych zmysłach ponad 200 kg końcówki nie będzie próbował wstawić na żaden stolik, albo raczej katafalk a na platformę, bądź o zgrozo podłogę tytułowy wzmacniacz i bez wspomnianych uchwytów – dzięki dołączonej w zestawie poduszce powietrznej i pochylni, majestatycznie się zsunie. Przechodząc już do detali natury użytkowej warto mieć na uwadze, że z racji swojego zbalansowania i wynikającej z ultra-highendowości bezkompromisowości wejścia liniowe są tylko w postaci XLR-ów. Zaciski głośnikowe są pojedyncze, acz niezwykle solidne i zdolne przyjąć dowolnie zakonfekcjonowane, bądź gołe przewody. Tuż pod nimi umieszczono systemową magistralę komunikacyjną Green Biasu, zacisk uziemienia i porty triggera. Jak to zwykle w końcówkach Gryphona bywa zarówno gniazda zasilające (20A C19), jak i włączniki główne, wraz z dedykowanymi im komorami bezpieczników, są zdublowane – po jednym na kanał. Z dobrych wiadomości – na wyposażeniu są firmowe, zasilające przewody Vanta, które przynajmniej na początek powinny wystarczyć. A co do niebezpiecznie zbliżającej się do połówki miliona PLN-ów ceny, to zgodnie z materiałami producenta „Gryphon Apex to z natury produkt dla nielicznych szczęśliwców …” i za przynależność do tego elitarnego grona trzeba niestety swoje zapłacić.
Jak z pewnością zauważyli Państwo, Apex nie jest pierwszym wzmacniaczem duńskiej marki jaki u nas przez ostatnie lata gościł. Mamy też cichą nadzieję, że nie będzie również ostatnim, jednak tym razem chodzi nie o plany na przyszłość, lecz kontekst i punkt odniesienia, którym będzie nie kto inny, jak nasz dyżurny Mephisto, który jak widać na powyższych zdjęciach z niewiadomych powodów nagle skarlał i przestał dominować nad układanką pozostałych komponentów. W dodatku Mephisto przez ponad dwa lata wydawał się spełnieniem audiofilskich marzeń nie tylko idealnie wpisując się w nasze gusta, lecz i z łatwością rozprawiając się z nawet trudnymi do wysterowania kolumnami. Oczywiście wizytujące nasze skromne progi konkurencyjne rozwiązania konstrukcyjne też sroce spod ogona nie wypadły, jednak z reguły różnice pomiędzy Mephisto a resztą świata operowały w orientacji poziomej a nie pionowej, więc jeśli już, to było inaczej a niekoniecznie lepiej, bądź gorzej. I tu dochodzimy do sedna, gdyż w powyższym zdaniu zaakcentować należy czas przeszły, w dodatku dokonany, czyli fakt, iż coś „było” a już nie jest. Co się zmieniło? Generalnie rzecz ujmując … wszystko, przynajmniej od momentu, gdy pojawił się u nas Apex. Nagle okazało się bowiem, że nie tylko można usłyszeć jeszcze więcej, ale i lepiej a od dawna cieszące nasze uszy monumentalne Berliny RC11 grały do tej pory jeśli nie na pół, to najwyżej na ¾ gwizdka. Przesada? Cóż, bardzo byśmy chcieli, żeby tak było, jednak tym razem nawet przez moment zasłyszanych różnic nie byłem w stanie rozpatrywać w kategorii zmian poziomych a jedynie pionowych i to wyłącznie w górę.
Zacznijmy jednak od początku, czyli od dołu, znaczy się basu. Otóż Apex robi z najniższymi składowymi coś niesamowitego. Nie dość bowiem, że do samych wrót Hadesu zachowuje nad nimi pełną kontrolę, to jednocześnie zapewnia porażającą, acz nieprzesadzoną rozdzielczość i co najważniejsze nie osusza i nie pocienia ich definicji. Jednak choć bas schodzi niesamowicie nisko, to nie mamy zwyczajowego spadku głośności i utraty informacji, co niejako dość wyraźnie wskazuje, że idzie pod tym względem o krok a nawet dwa dalej niż był w stanie pokazać Mephisto. Wystarczyło bowiem włączyć „Ghost Reveries” Opeth, by na własnych trzewiach przekonać się nie tylko o złożoności, ale i genialności ww. wydawnictwa. W wydaniu Apexa dotychczasowa pozorna kakofonia układała się w niezwykle koherentną i misternie tkaną niczym pajęcza sieć mroczną opowieść o spójnej narracji i logicznie prowadzonych wątkach. Wokal Mikaela Åkerfeldta płynnie przechodził od gulgoczącego growlu do melodyjnego iście prog-, czy wręcz art-rockowego czystego śpiewu a towarzyszące mu instrumentarium z równą naturalnością oscylowało pomiędzy niszczycielską potęgą i agresywnością death metalu a jazz-rockowym wysublimowanym aranżacjom. Z kolei jednostkom o nieco wrażliwszej psychice polecę ścieżkę dźwiękową do „Eternals” Ramina Djawadi, gdzie bas stanowi niemalże permanentną składową każdej z kompozycji i to na jego fundamencie budowane są kolejne partie, co niesie ze sobą oczywiste zagrożenie jeśli nie uśrednienia, co po prostu znużenia słuchacza monotonnym „dudnieniem”. Tymczasem pomimo zauważalnego obniżenia równowagi tonalnej całej realizacji – tak ten album został nagrany/zmasterowany, Gryphonowi udało się zachować nie tylko zróżnicowanie wynikające z bogactwa wykorzystanych motywów, lecz również i świeżość – brak wtórności coraz częściej obserwowany u dyżurnych muzyko-pisarzy Hollywood. Co ciekawe, pomimo przewagi romantycznych aranży przepięknych orkiestrowych suit aspekt dynamiczny jest na tyle dopieszczony, że nawet w swej mikro-odmianie (vide delikatne, orientalne perkusjonalia na „Nach Mera Hero”) cały czas podtrzymuje i przykuwa uwagę słuchaczy. A co do doznań w skali makro, to wystarczy poczekać na „Audience with Arishem”, by na własnych trzewiach poczuć praktycznie nieograniczony zapas mocy i wydajności prądowej duńskiej amplifikacji.
Mając na tapecie hollywoodzką superprodukcję płynnie przechodzimy do średnicy, która z tytułowego A-klasowego pieca w pełni zasługuje na miano zjawiskowej. Zachowuje bowiem idealną równowagę pomiędzy wysyceniem a konturowością, przez co unikając uznawanego przez co poniektórych za atrakcyjne przegrzania i wypchnięcia przed szereg nie zaburza układu i właściwej gradacji planów. Ponadto, pomimo niemalże „spawarkowych” zasobów Amperów i Watów zdolnych rozbujać przysłowiowy stół bilardowy nie sposób zarzucić Gryphonowi tendencji do powiększania źródeł pozornych, co niejako przywraca porządek i normalność w z reguły operującym wszelakiej maści ekstremami High-Endzie. To nie jest stereotypowe „amerykańskie granie” wysokomocowych końcówek, gdzie flet piccolo ma rozmiary piszczałki organowej a werbel śmiało może równać do gran cassy. Weźmy na ten przykład album „Waking World” Youn Sun Nah, który z reguły wypada na tyle spektakularnie, że aż za spektakularnie i zbyt intensywnie, niebezpiecznie zbliżając się do gombrowiczowskiego „gwałtu przez uszy” i samplerowej przesady. Tymczasem Gryphon normalizuje cały przekaz, ze stoickim spokojem i „smoczą mądrością” wskazując, że realizacyjne przegięcie to jedno a oszczędność środków artystycznego wyrazu, przynajmniej w warstwie wokalnej, to dwie różne rzeczy. Krótko mówiąc o ile sam rozdmuchany do granic zdrowego rozsądku, suto podlany elektroniką, aranż jest jaki jest – znaczy się boleśnie komercyjny i daleki od tego, co czego przyzwyczaiły nas wydane przez ACT cztery krążki artystki, to już sama wokalistka wcale nie musi podlegać przeskalowaniu do rozdmuchanej sceny i powiększonego instrumentarium. Warto bowiem mieć świadomość, iż Youn Sun Nah jest nader filigranową istotą i tak też powinna być prezentowana na scenie, więc nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien próbować kreować ją na Floor Jansen (183 cm wzrostu), co jak się okazuje wcale nie jest takie oczywiste i powszechne. Zdecydowanie mniej kontrowersji budzi z kolei operujący w estetyce afro/world/etno/jazzu krążek „Zenzile: The Reimagination of Miriam Makeba” Somi, gdzie gorące afrykańskie rytmy jednocześnie otulają słuchacza szczelnym kokonem mięsistości a z drugiej porywają do iście plemiennych pląsów z fenomenalnie oddanym sopranem wokalistki nader udanie przeplatanym „męskimi przerywnikami”, dźwięcznymi perkusjonaliami i energetycznymi dęciakami.
A właśnie – góra pasma, o której napisać można jedynie tyle, że … jest. W dodatku nie jest ani zbyt wyeksponowana, ani zbyt zaokrąglona, lecz po prostu dokładnie taka, jaka być powinna. Roberta Mameli na „’Round M: Monteverdi Meets Jazz” jawi się zatem niczym prawdziwy kameleon, jej głos raz przypomina srebrny, jedwabiście lśniący dzwoneczek, by za chwilę wwiercać się w nasze synapsy niczym diamentowe wiertło w borowany ząb, czy też ciąć tkanki niczym samurajska katana. Za każdym razem dostajemy jednak to, co i jak na płycie zostało zarejestrowane. Oddane 1:1 – bez śladu własnej interpretacji, własnej sygnatury i jak to się czasem mówi „własnego pomysłu na dźwięk” będącego niczym innym aniżeli jawnym odejściem od oczywistego wzorca. Podobnie sprawy się mają z dęciakami, jak daleko nie szukając na „Chameleon” Tomasza Stańki, gdzie natywna chropawość trąbki Mistrza nie ma nic a nic wspólnego z granulacją i ofensywnością wynikającą z niemożności czy to elektroniki, czy też kolumn a generalnie całego systemu sprostania rozdzielczości reprodukowanego materiału. A tu dostajemy dokładnie to, co Stańko ze swojego instrumentu raczył był w 1989 r. w ateńskim Spectrum Recording Studio za przeproszeniem wydmuchać. Tylko tyle i aż tyle.
Czy mamy zatem do czynienia z ucieleśnieniem ideału końcówki mocy i konstrukcją spełniającą wymagania nawet najbardziej wymagających odbiorców? Cóż, świadomie nie użyłem w poprzednim pytaniu zwrotu „dla wszystkich”, gdyż już powyżej wyraźnie zaznaczyliśmy, że Apex nie jest dla wszystkich a jedynie dla nielicznych, czy to poprzez swoją zdecydowanie zaporową cenę, czy też nawet same gabaryty, na wymaganiach energetycznych skończywszy. Jeśli zaś chodzi o walory czysto soniczne, to choć historia zna jednostki, którym brzmienie topowego wzmacniacza Gryphona nie do końca podeszło, to przynajmniej ograniczając się do mojej skromnej osoby śmiem twierdzić, że Gryphon Audio Apex Stereo jest bezdyskusyjnie najlepszym „piecem” jaki kiedykolwiek gościł w naszych skromnych progach i zarazem konstrukcją w której walorach dźwiękowych absolutnie nic a nic bym nie zmieniał. A jeśli zastanawiacie się Państwo, czy w swym absolutnej referencyjności Apex na dłuższą metę nie byłby zbyt irytujący, spieszę z wyjaśnieniami, iż intensywność jego doskonałości śmiało możemy sobie według własnego widzimisię dawkować … ustawiając odpowiedni poziom biasu.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Audiofast
Producent: Gryhon Audio
Cena: 476 900 PLN
Dane techniczne
Moc RMS: Czysta klasa A (2 x 210W/8Ω), 2 x 420W/4Ω, 2 x 800W/2Ω, 2 x 1490W/1Ω
Ustawienia prądu podkładu: 3 nastawy prądu podkładu: wysoki, średni i niski, lub BIAS automatyczny poprzez układ Green Bias
Wzmocnienie: +31dB
Pasmo przenoszenia (+/- 3dB): 0,3Hz – 330kHz
Separacja kanałów: nieskończona
Impedancja wejściowa: 20kΩ
Impedancja wyjściowa: < 0,015 Ω
MONO: < 0,010 Ω
Wejścia: 2 x pozłacane gniazda XLR, gniazdo triggera 12V
Wyjścia: 2 pary pozłacanych terminali głośnikowych
Pobór mocy:< 1W (standby); w stanie jałowym: 750W na kanał (bias wysoki), 250W na kanał (bias średni), 100W na kanał (bias niski)
Pojemność kondensatorów: > 1F (1 040 000) μF
Rodzaj gniazd zasilania: 2 gniazda 20A C19
Wymiary (S x W x G): 59 x 37 x 89 cm
Waga: 202kg