Opinia 1
Jestem prawie w stu procentach przekonany, że gdy większość z Was widzi moje monstrualnie wielkie i o zgrozo, trochę na przekór najnowszym konstrukcyjnym trendom, ustawione w poprzek, czyli najszerszym bokiem do słuchacza, przypominające trumny austriackie kolumny, nawet w najbardziej optymistycznych snach nie lokuje ich w choćby przysłowiowym garażowym drugim zestawie. I wiecie co? Z organoleptycznego punktu widzenia wzmocnionego ewentualnym trzęsieniem ziemi podczas bratobójczego starcia z żoną na temat negatywnych opinii gości o tak umeblowanym salonie spora grupa z Was ma całkowitą rację. To są niezgrabne trzydrzwiowe szafy gdańskie i trzeba lubić trącający myszką design wszelkich akcesoriów wyposażenia wnętrz, lub kurczowo trzymać się krążącej pośród audiofilów maksymy – nie ważne, jak wygląda, ważne, że pięknie gra, aby bez jakichkolwiek oporów się do nich przekonać. Po co tak trochę tendencyjnie „obrzydzam” wzorcowe dla mnie konstrukcje? Dla sportu? Oczywiście, że nie, gdyż w tym odcinku nasze rozbudowane do dwóch osobników homo sapiens grono recenzentów przyjrzy się konstrukcji, która na tle będących punktem odniesienia, pochodzących z minionej epoki kloców (okleinowana egzotycznym fornirem sklejka i papierowe przetworniki) nie tylko wygląda jak z kosmosu, ale również wykorzystuje wiele pochodzących z próbujących okiełznać jego realia technologii i materiałów. O czym mowa? Naturalnie o bardzo głośno komentowanej ostatnimi czasy przez pozytywnie zakręconych na temat dobrej jakości dźwięku melomanów amerykańskiej marce Magico. Zaciekawieni? Jeśli tak, to zapraszam na małe co nieco z bardzo ciekawego spotkania z może nie zajmującym szczyt oferty, ale dość wysoko pozycjonowanym w portfolio marki modelem M3, którego pojawienie się w naszym opiniotwórczym oktagonie ze znaczącym zaangażowaniem logistycznym, również w kwestii aplikacji amplifikacji w postaci monofonicznych końcówek mocy Pass Labs XA 100.8, zadbała mająca główną siedzibę w Warszawie Sieć Salonów Top HiFi & Video Design.
Jak wspomniałem w poprzednim akapicie, zaproszenie do siebie Magico gwarantuje użytkownikowi codzienne obcowanie z najnowszymi technologiami w dziedzinie budowy kolumn. To wykorzystane do konstrukcji obudów, przyjmujące bardzo nowoczesne formy aluminium i zazwyczaj kewlar, który wraz z berylem i grafenem w membranach wykorzystywany jest w konstrukcjach przetworników. Mało? Proszę bardzo. Najnowsze produkty tej stajni bez oglądania się na konkurencję, a przez to wyznaczając nowe standardy, zaczynają się chwalić tak jak w tym przypadku zaprzęgniętym do ubrania bocznych płaszczyzn skrzynek włóknem węglowym, a ostatnimi czasy w najdroższych propozycjach nawet wspomnianym grafenem zamiast kewlaru w membranach głośników. Po takiej wyliczance nawet najbardziej zatwardziały malkontent musi przyznać, iż co jak co, ale duch wdrażania najnowszych technologii w brygadzie inżynierskiej opisywanej marki jest bardzo silny. Ok., koniec ogólników, przystąpmy do clou.
Przyglądając się bliżej przybyłemu na występy modelowi M3 kilka informacji zawartych w poprzednich zdaniach jestem zobligowany powtórzyć. Nasze bohaterki do wykonania frontu, pleców, podłogi, dachu i zlokalizowanej wewnątrz, usztywniającej całość konstrukcji kratownicy jako materiał bazowy dla obłych, a przez to bardzo przyjaznych wizualnie obudów wykorzystują wydawałoby się przecież lekkie, ale z racji niezbędnej do wykonania tak dużych konstrukcji ilości materiału w konsekwencji czyniące sporą końcową masę aluminium. Ich zbiegające się ku tyłowi boki nie tylko w celach wizualnych, ale również sonicznych pokryto pięknie prezentującym się nawet w oczach naszych drugich połówek, wykorzystującym motyw kratki włóknem węglowym. Przybliżając zaaplikowany na przedniej ściance zestaw głośników spieszę donieść, iż wszystkie wykonane są przez podwykonawców, ale według ścisłej specyfikacji marki Magico w skład których w tym przypadku wchodzą: wykorzystujące wzbogacone grafenem karbonową plecionkę trzy niskotonowce, jeden średniotonowiec i obsługująca najwyższe rejestry, w przeciwieństwie do konkurencji niczym nie osłonięta berylowa kopułka. Spoglądając na sposób osadzenia omawianych kolumn na podłodze w wersji testowej znajdziemy cztery współpracujące z obłymi wielowarstwowymi absorberami kolce. Jednak marka zza wielkiej wody nie byłaby sobą, gdyby na potrzeby wymagających klientów nie przygotowała czegoś specjalnego, czyli za dopłatą stabilizujących je w trzech punktach nieco bardziej rozbudowanych technologicznie, a przez to zdecydowanie lepiej eliminujących szkodliwy wpływ podłoża na końcowy efekt dźwięk kolumn układy odsprzęgające. Ostatnią, a zarazem z punktu wodzenia ortodoksyjnego audiofila nie do końca wpisującą się w jego wymogi oddzielenia dostarczanych sygnałów do kolumn informacją tego akapitu jest zastosowanie przez producenta jedynie pojedynczego przyłącza dla kabli głośnikowych. Naturalnie nie jest to żadna ułomność konstrukcji, a rzekłbym nawet pewnego rodzaju ograniczające nas do wykorzystania pojedynczego okablowania kolumnowego zbawienie dla portfeli, ale wspomniałem o tym jedynie z racji kontaktów z wręcz kochającymi tak zwaną “kabelkologię” audiofilami, którzy widzą w takim posunięciu pewnego rodzaju ograniczenie ich inwencji maksymalnego wykorzystywania potencjału kolumn. Nie wiem, z jaką grupą utożsamia się każdy z Was, jednak nawet jeśli zaliczacie się do wspomnianego obozu audiofilskich ortodoksów, ja ze swej strony dla uspokojenia skołatanych nerw nieco uprzedzając fakty mogę nadmienić, że mimo okrojonej oferty zacisków prezentowany dźwięk jest bardzo wysokiej próby.
Co prawda tematem dzisiejszego testu są zespoły głośnikowe, ale będąc konsekwentnym nawet w obliczu już wcześniejszych występów w recenzenckich bojach nie mogę choćby skrótowo nie wspomnieć o przybyłych razem z nimi, pracującymi w klasie A monoblokami Pass XA 100.8. Ich fronty wykonano z grubych płatów szczotkowanego aluminium i w celach designerskich uzbrojono jedynie w sporej wielkości, mieniący się niebieską poświatą okrągły wskaźnik oddawanej mocy, a tuż pod nim, również okrągły, włącznik inicjujący działanie wzmacniacza. Nie powinna też dziwić, biorąc pod uwagę klasę pracy (A) i oddawaną moc, obecność imitujących popularną podczas zimowych świąt jodełkę, solidnie nagrzewających się podczas pracy wzmacniaczy monstrualnych radiatorów. Zaś wieńcząc te kilka zdań opisu informacjami o rewersie monosów spieszę donieść, iż z racji swojego bardzo prostego zadania uzbrojono je jedynie w pojedyncze wejścia liniowe RCA i XLR, podwojone terminale kolumnowe, gniazdo zasilania i główny włącznik.
Jak wypadły tytułowe kolumny? Czy mnie uwiodły, bądź przynajmniej zaciekawiły? Cóż, po zapoznaniu się z wieloma relacjami z odsłuchów sporej liczby użytkowników kilku for internetowych, w stosunku do wielu narzekających na tamte wydarzenia zacznę trochę wrogo. Po tym czego zaznałem na swoim podwórku, zastanawiam się, jak trzeba się starać, aby zniweczyć oferowaną przez model M3 jakość dźwięku. Powiem tak, nawet najsłabiej wypadająca jakościowo konfiguracja kablowa za każdym razem pokazywała, że zarezerwowane dla najlepszych producentów cechy tej konstrukcji słyszalne są zawsze i o dziwo bardzo łatwo kierują nasze ruchy, czy to w doborze elektroniki, czy odrutowania w najlepszą dla końcowego dźwięku stronę. Naturalnie zmiana towarzystwa dla kolumn zazwyczaj powoduje nieco inną prezentację, ale nigdy nie odchodzi od wyśrubowanej jakości, o czym dobitnie przekonałem się łącząc Magico raz z amerykańskimi monoblokami PASS-a, a raz z japońską stereofoniczną końcówką Reimyo. Co w wydaniu Magico M3 oznacza słowo jakość? Pierwsze co wiedzącym na czym polega poprawne odtwarzanie muzyki rzuca się w ucho, to niestety zbyt rzadko prezentowany przez odsłuchiwane przeze mnie konstrukcje spokój grania. I nie chodzi mi w tym momencie o jakiekolwiek wycofanie się dźwięku, tylko jego niewymuszona, czasem sprawiająca wrażenie, że ma nas w nosie, pełna oddechu i przestrzeni prezentacja. To słychać od pierwszej nuty, ale bardzo często odbierane jest jako zbyt duża asekuracja, gdyż zdecydowana większość miłośników muzyki woli pewnego rodzaju siłowe angażowanie ich w wir jej realiów, co według mnie jest ewidentnym, co prawda bardzo delikatnym, ale niestety pożądanym efektem “łał”. W przypadku M3-ek nie ma ani krzty natarczywości, tylko prezentacja fantastycznie zawieszonych w powietrzu zapisów nutowych, z których prym dla mnie wiodą utwory jazzowe i utożsamiane z Jordi Savallem dzieła sakralne. Oczywiście nie oznacza to, że z innymi gatunkami kolumny mają jakiekolwiek problemy, ale te dwa style są mi najbliższe, dlatego je wspomniałem w pierwszej kolejności i na ich przykładzie opiszę swoje odczucia z odsłuchów. Dlaczego pominę mocniejsze rytmy? Z dwóch prostych przyczyn. Jedną jest pewność, że muzykę buntu wplecie w swoją wersję wydarzeń Marcin, a drugą jest celowe unikanie pisania o repertuarze słuchanym bardzo sporadycznie i według mnie nie mającego potencjału wyciśnięcia pełni eterycznych możliwości sonicznych (wyłączyłbym z tego zbioru jeszcze muzykę klasyczną) z naszych bohaterek. Zanim rozpocznę przybliżanie konkretnych produkcji płytowych rozwinę jeszcze przywołaną kilka linijek wcześniej frazę „spokój grania”. Pisząc podobne zwroty mam na myśli przekaz pełen oddechu i witalności z wyraźnym różnicowaniem wielobarwności każdego instrumentu, a także nieskrępowanym oddaniu różnorodności energii ich wybrzmiewania w stosunku do siebie. Zazwyczaj podczas opisywania propozycji testowych piszę jeszcze o takich podstawowych elementach dźwięku jak szerokość i głębokość wirtualnej sceny z dobrą czytelnością rozlokowanych na niej artystów. Jednak mając na uwadze, iż mierzę się z czymś wybitnym nie będę wspominał o tak przyziemnych dla tego typu konstrukcji elementarnych składowych odpowiednio zbilansowanego przekazu. gdyż zważywszy na wysokie lokowanie w portfolio marki byłoby to jawną potwarzą dla pretendentek do laurów. Ok., przystąpmy do pierwszego krążka, jakim będzie produkcja Adama Bałdycha z trio Helge Lien zatytułowana „Bridges”. Jak wielbiciele jego twórczości znakomicie się orientują, Adam od najcichszych poziomów grania przemawia do nas bardzo rozedrganymi pociągnięciami smyczka. To są na tyle minimalne ruchy, że jeśli odtwarzany zestaw nie przedstawi ich w pełnej rozdzielczości – nie mylić z mogącym spowodować odbiór pociągnięcia smyczka po strunach w domenie pisku rozjaśnieniem, nie wgryziemy się w mające poruszyć nasze zmysły swoistą duchowością tego przedsięwzięcia muzycznego zamierzenia artysty. I nie pomoże tutaj zwykłe podkręcenie gałki głośności, gdyż początkowe pozorne ukontentowanie czytelnością po dojściu do momentu inicjacji dźwięków reszty zespołu skrzypce zwyczajnie zaczną krzyczeć. To ma być rozdzielczość, a nie podniesienie tonacji o oczko wyżej i po zebraniu odsłuchowych myśli w jedną całość, stwierdzam z całą stanowczością, Magico spełniają te założenia idealnie. Dlaczego to jest takie ważne? Otóż w przypadku nienarzucającego się, wspomaganego fantastycznym efektem 3D sposobu prezentacji gry zespołu w naszej samotni, gdy zapragniemy przyjrzeć się poszczególnym instrumentom z osobna lub przekonać się, czy artyści złapali ze sobą niezbędne do kreowania świata jazzu flow, nie sprawi nam to najmniejszego problemu, gdyż czynimy to prostym uruchomieniem innych partii zwojów mózgowych, a nie siłowym wsłuchiwaniem się zapisaną na płycie muzę. I właśnie za takie umiejętności naszym bohaterkom należą się gromkie brawa. Ja wiem, że przynudzam, bo nie wszyscy lubią słuchać przywoływanego dotychczas plumkania. Jednak gdy zestaw nie umie radzić sobie z mikrodynamiką, z pewnością może mniej zauważalne, gdyż tam bardziej stawiamy na energię, a nie na wycyzelowanie dźwięku, będzie miał problemy również z prawdą w muzyce buntu w postaci rocka, czy ciężkiego metalu. Idąc dalej z tematem jakości fonii i odchodząc od muzyki stricte jazzowej dodam, że w identyczny, czyli stawiający na bezproblemowe, wręcz pewnego rodzaju od niechcenia pokazanie każdego niuansu dźwięku sposób wypadała muzyka dawna. Czy to kubatura kościoła z jej wszelkimi artefaktami zmieniającego swoją energię po odbiciu od ścian i sufitu dobiegania do naszych uszu echa, czy swobodne w domenie wolumenu głośności lokowanie często rozrzuconych na posadzce klasztoru artystów, wszystko było ewidentną wodą na młyn recenzowanych konstrukcji. To nie było zwykłe odtworzenie materiału, tylko przeniesienie mnie w tamte, z punktu widzenia człowieka XXI wieku piękne muzycznie czasy, co jak sądzę, pozostanie w mej pamięci na długie lata. I gdy teoretycznie moja opowieść zbliża się do nieuniknionego końca, postanowiłem się przełamać i z przyjemnością zdawkowo wspomnieć o zdecydowanie cięższej brzmieniowo płycie Johna Zorna w projekcie MASADA „First Live 1993”. I co, jakieś negatywne zaskoczenie? Nic z tych rzeczy. Do tej pory podczas opisywania wartości sonicznych Amerykanek mając na uwadze ich niekwestionowaną pozycję w High Endzie nic nie wspominałem o wysyceniu generowanej przez nie muzyki. Tymczasem na tle wcześniej opiniowanej konkurencji w tym przypadku mamy do czynienia ze sporym bogactwem soczystych alikwot. To zaś wręcz idealnie wpisywało się w wymagania nie tylko ludzkiego głosu muzyki dawnej, czy jazzowych skrzypiec A Bałdycha, ale również tak uwielbianego przeze mnie saksofonu J. Zorna i o dziwo bardzo dobrze reagującej na dawkę masy w środku pasma, dzięki temu energetycznie oddawanej stopy perkusji. Niemożliwe? A jakże, możliwe. I co najciekawsze, podczas starcia z dwoma wzmocnieniami (Pass i Reimyo) otrzymywałem całkowicie inny balans tonalny (Amerykanin stawiał na niższy bas proponując nieco lżejszą średnicę, a Japończyk więcej pracował na przełomie dołu i środka pasma), a mimo to za każdym razem odbierałem to jedynie w kwestii innej prezentacji tego samego wydarzenia, a nie jakichkolwiek problemów. Cuda? Nie. Po prostu każdy miłośnik muzyki ma inaczej zogniskowany punkt “G” swoich oczekiwań, dlatego też w przypadku tak fantastycznego grania nie mnie jest rozsądzać, co jest dobre, a co złe. Ważne, że jakość dźwięku była pierwszej próby, a końcowy werdykt wyda potencjalny nabywca swoim portfelem.
Nie byłbym szczery, gdybym nie przyznał się, iż temat przybycia na testy rzeczonych kolumn na przemian powodował u mnie delikatne stany lękowe i zdobyty podczas pozytywnie wypadających u mnie występów podobnych konstrukcji pełnoprawny optymizm. Dlatego też aby mieć zdecydowanie większy wachlarz możliwości konfiguracyjnych, poprosiliśmy dystrybutora o dostarczenie odpowiedniej jakościowo elektroniki, co w konsekwencji starcia z moim piecem pokazało, że pełnoprawni przedstawiciele świata High Endu nie tracąc nic na jakości generowanego dźwięku pokazują go jedynie w nieco innej estetyce. Czy widzę jakieś ewentualne problemy z aplikacją jankeskiego pomysłu na muzykę? Szczerze powiedziawszy, biorąc pod uwagę, iż cena dość mocno determinuje posiadającego odpowiednio duże lokum do słuchania muzyki potencjalnego nabywcę, jedynym wymagającym drobnych korekt aspektem może okazać się zastany system. Ale przekonawszy się na własnej skórze, jak łatwo jest dobrać odpowiednie składowe układanki, aby system zagrał na miarę naszych osobistych oczekiwań, również tego tematu nie traktowałbym jako jakiegokolwiek problemu, tylko czysto kosmetycznej korekty. A żeby przybić temu stwierdzeniu stempel realności, powiej tylko tyle, jeśli ktoś w dobie notorycznego braku czasu bez gwarancji pozytywnych efektów skłania się ku rezygnacji z podejścia zakupowego, mimo na chwilę obecną całkowitego zadowolenia z uzyskanego za sprawą ISIS-ów kolumn dźwięku, w momencie dysponowania niezbędną ilością środków płatniczych osobiście miałbym poważny orzech do zgryzienia, czy jednak nie spróbować przesiadki? Magico M3 proponują rzadko spotykaną jakość od zawsze poszukiwanej przeze mnie niewymuszonej prezentacji i jedyne co nas dzieli, to zasobność portfela.
Jacek Pazio
Opinia 2
Utrzymanie się na powierzchni dystrybucyjnej egzystencji przypomina z jednej strony znany z okresu zimnej wojny wyścig zbrojeń a z drugiej ekosystem niemalże całkowicie zamkniętego akwenu. Jeśli chodzi o pierwsze porównanie to sprawa wydaje się jasna – każdy z dystrybutorów, oczywiście w miarę własnych możliwości, zbroi się na potęgę w marki mające podkreślić jego status i oczywiście zapewnić jak największą sprzedaż. Natomiast analogie natury ichtiologicznej też nie wydają się zbyt trudne do rozszyfrowania. Na każdym bowiem rynku mamy do czynienia z tzw. „grupa trzymającą władzę”, czyli kilkoma ustalającymi zasady gry, potężnymi drapieżnikami i pomniejszymi rybkami muszącymi nieźle się napocić, by natrafić na jakiś smakowity kąsek. Jeśli kogoś w tym momencie uraziłem, to bardzo przepraszam, ale tak właśnie wyglądają realia prowadzenia biznesu praktycznie wszędzie i w każdej branży, więc trudno aby rynek Hi-Fi i High-End akurat w tej kwestii miałby się czymkolwiek wyróżniać. Chociaż … z drugiej strony, jak już zdążyłem nadmienić, to dość hermetyczne środowisko, więc przetasowania dystrybuowanych marek zachodzą w praktycznie niezmiennym od lat gronie i na palcach jednej ręki można policzyć przypadki, by do stolika głównych graczy dosiada się ktoś całkowicie nowy. Zdecydowanie częściej owe „grube ryby” wyłuskują spośród oferty niższej wagi zawodników rokujących producentów poszerzając ty samym swe, już i tak pokaźne portfolio.
Jeśli zastanawiają się Państwo po co to wszystko piszę, to prosiłbym jeszcze o chwilę cierpliwości i sięgnięcie pamięcią do jesieni 2016 roku, gdy lokalną brać audiofilska zelektryzowała wiadomość, iż legenda amerykańskiego, kolumnowego High-Endu, czyli Magico będzie reprezentowana przez … Sieć Salonów Top HiFi & Video Design. W Warszawie pojawił się najpierw Peter Mackay – wiceprezes ds. sprzedaży i marketingu a po ubiegłorocznym monachijskim High Endzie sam Alon Wolf. Niestety przetasowania natury dystrybucyjnej niespecjalnie wpłynęły na możliwość pozyskania czegokolwiek z wielce intrygującego katalogu Magico do testów, gdyż tym razem twardo obstawialiśmy przy tym, że tej klasy kolumn, jeśli chcemy cokolwiek wiarygodnego napisać, musimy posłuchać u nas a nie w salonie dystrybutora. Jak widać nasz upór się opłacił, gdyż choć na finał negocjacji trzeba było czekać ponad rok, to summa summarum, to co do nas w końcu dotarło zdecydowanie przekroczyło nasze wstępne oczekiwania. Zamiast bowiem prezentowanych przez Petera całkiem pokaźnych S5 MK II i obecnych podczas prelekcji Alona filigranowych S1 MkII oraz S3MkII przypadł nam zaszczyt goszczenia … ultra – nowoczesnych Magico M3, czyli swoistej wariacji na temat może nie tyle udomowienia, co udostępnienia szerszemu gronu rozwiązań zastosowanych w limitowanym modelu M-Project.
Jeśli myślicie Państwo, że życie recenzenta to pasmo nieustających przyjemności i delektowania się dźwiękami zarezerwowanymi jedynie dla nielicznych, to przy opisie aparycji dzisiejszych bohaterek wszystkich zainteresowanych odsyłam do relacji z akomodacji tytułowych kolumn w naszym oktagonalnym OPOS-ie, czyli standardowego procesu unboxingu. Śmiem twierdzić, iż te dość niepozorne (bywały u nas zdecydowanie większe konstrukcje) podłogówki ważą bagatela po blisko 150 kg. szt. i ich aplikacja w docelowym miejscu najdelikatniej rzecz mówiąc okazała się nad wyraz absorbującym zarówno dystrybutora, jak i nasze zasoby ludzkie. Całe szczęście wspólnymi siłami udało się ustawić M3-ki w miejscu naszych dyżurnych Isisów a mając na uwadze iż wcześniejsze spotkanie z produktami Magico odbywały się w towarzystwie elektroniki Passa to i tym razem skorzystaliśmy z okazji (o uprzejmości dystrybutora nawet nie wspominając) i wraz z tytułowa parką kolumn pozwoliliśmy sobie zamówić parę goszczących już jakiś czas temu u nas A-klasowych monobloków XA 100.8, które podczas odsłuchów pracowały naprzemiennie z naszą redakcyjną, stereofoniczna końcówką Reimyo KAP – 777.
Przejdźmy jednak do konkretów. Magico M3 wyglądają jak przysłowiowy milion dolców i prawdę powiedziawszy patrząc na ich dość zaporową dla większości populacji homo sapiens cenę równie dobrze mogłyby tyle właśnie kosztować. W końcu niezbyt często mamy okazję gościć u siebie konstrukcje kosztujące równowartość dwupokojowego mieszkania w niezbyt dużej odległości od centrum. Mniejsza jednak z tym. Życie nauczyło nas, że nie zawsze zapierająca dech w piersiach cena jest gwarantem równie ekstremalnych doznań sonicznych i lepiej się niepotrzebnie nie nakręcać. Z Magico jest jednak tak, że praktycznie po samym ustawieniu ich widok cieszy oczy wielce udanym mariażem ultra – nowoczesności reprezentowanej przez obłe ściany boczne wykonane z połyskliwego włókna węglowego i iście kosmiczne – grafenowe przetworniki średnio (pojedynczy) i nisko (po trzy szt.) tonowe z oazą spokoju, czyli szaro-satynowym aluminiowym korpusem, w którym zostały osadzone. Jak sami widzicie państwo na zdjęciach taka misterna układanka całkiem nieźle wygląda nie tylko w surowych, ograniczonych do gołego betonu, stali i szkła studyjno – laboratoryjnych wnętrzach, ale i nieco bardziej przytulnych brązach i czerwieniach.
Wyraźnie trzeba powiedzieć, że wcześniejsze wzmianki o niemalże kosmicznych technologiach i materiałach wykorzystanych przy produkcji M3-ek, to nie zwykła marketingowa mowa-trawa i typowo reklamowe zaklinanie rzeczywistości, lecz twarde i w dodatku namacalne fakty. Magico jest bowiem pierwszym na świecie producentem, który wykorzystał grafen do produkcji membran głośnikowych. Wypada sobie uświadomić, iż materiał ten wyróżnia się ok. 100 krotnie większą wytrzymałością od najlepszej stali. Wspominam o tym, gdyż właśnie nanografenu i nowego, opatentowanego, ultra-sztywnego splotu karbonu, który jest o 20 proc. lżejszy i 300 proc. sztywniejszy aniżeli ten, z którego wykonywano membrany głośników poprzednich generacji Magico użyto do budowy 152-milimetrowego przetwornika średniotonowego (MAG6004RTC) i 178-milimetrowego głośnika niskotonowego (MAG7012RTC). Dla efektu finalnego niebagatelne znaczenie ma wewnętrzna konstrukcja kolumny w postaci 3-osiowej ramy matrix stanowiącej swoisty szkielet warstwowej obudowy z włókna węglowego i aluminium gwarantując maksymalną sztywność całej konstrukcji, a dzięki specjalnemu wytłumieniu eliminując pasożytnicze rezonanse i podkolorowania dźwięku.
No właśnie, dźwięk. Ultra sztywna konstrukcja obudów, równie sztywne membrany wszystkich (włącznie z berylowo-diamentową kopułką wysokotonową) przetworników mogą powodować u co poniektórych słuchaczy pewne obawy, czy przypadkiem w walce ze szkodliwymi wibracjami i dążeniu do całkowitej eliminacji jakichkolwiek, nawet najmniejszych odstępstw od liniowości nie zgubiono po drodze, tego co w muzyce jest przecież najważniejsze – emocji. Emocji, które sprawiają, iż poszczególne nuty i frazy układają się w spójną i jakże miłą naszym uszom całość. Całe szczęście niemalże kosmiczne technologie nie zaowocowały iście prosektoryjną sterylnością, lecz o dziwo efektem wręcz przeciwnym i prawdę powiedziawszy będącym dla mnie sporym zaskoczeniem – niezwykłym wysublimowaniem i wręcz karmelową słodyczą. Tak, tak, nie przewidziało się Państwu. M3-ki od pierwszych taktów zachwycają gęstym, homogenicznym i na wskroś analogowym brzmieniem zdolnym zauroczyć praktycznie na dowolnym repertuarze. W ramach potwierdzenia powyższych doznań posłużę się dość niestandardowym, jak na recenzenckie standardy materiałem testowym, czyli koncertowym i zarazem niezbyt poważanym przez heavymetalowych ortodoksów koncertowym albumem „S&M” Metallicy. To symfoniczne i zarazem potrafiące zabrzmieć niezwykle apokaliptycznie wydawnictwo zaprezentowane przez Magico zyskało nie tylko na dynamice, ale i na wysublimowaniu, gdyż precyzja z jaką amerykańskie kolumny rozlokowały na obszernej scenie poszczególnych „klasycznych” muzyków a zarazem swoboda i uwaga w śledzeniu poczynań radośnie hasającej włochatej ferajny z „Mety” wzbudziła mój niekłamany podziw. Podobnie było z oddaniem dynamiki tak w skali mikro, jak i makro kiedy po delikatnym intro zaledwie muskających struny skrzypiec smyczków wchodziły kruszące mury Jerycha gitarowe riffy i drący się w niebogłosy James Hetfield. W tym momencie warto podkreślić, iż zarówno dostarczone przez dystrybutora Passy, jak i Reimyo nieco inaczej, czyli każde na swój sposób odciskały piętno na brzmieniu M3-ek a tym samym na efekcie finalnym. Otóż łypiące szafirowymi bulajami cyklopy Passa dociążając dół pasma stawiały na doniosłość i potęgę brzmienia. W tymże połączeniu było coś apokaliptycznego, czuć było drzemiącą w nich niszczycielską siłę i prawdę powiedziawszy, choć przy tego typu muzyce zwykle nie mam oporów przed osiąganiem iście koncertowych poziomów głośności, to tym razem wolałem zachować ostrożność, gdyż brak jakichkolwiek zniekształceń był zwodniczy i gdy tylko na chwilę pozwoliłem sobie wcisnąć pauzę okazało się, że i tak, zupełnie niepostrzeżenie doszedłem do poziomu, do którego mieszkając w budownictwie wielorodzinnym lepiej się nawet nie zbliżać. Za to KAP – 777 swoją atencję skupiło na średnicy i górze pasma odpowiednio je napowietrzając i kreśląc kontury źródeł pozornych nieco cieńszą aniżeli para XA 100.8. O ile jednak amerykańskie monosy brylowały w repertuarze hard’n’heavy, to obecność japońskiej końcówki okazała się wielce pożądana przy nieco bardziej lirycznych, bałkańskich klimatach eksploatowanych przez Amirę Medunjanin na albumie „Damar” , czy tez mocno eklektycznym folku z krążka „Miód i dym” Anity Lipnickiej. To właśnie tutaj Magico pokazały swoje liryczne oblicze, swoją delikatność i zdolność do zagrania zwiewnie, eterycznie a zarazem na tyle stabilnie, aby nie narażać słuchacza na wrażenie nerwowości, czy też rozedrgania dźwięku. Ich precyzja w kreowaniu muzycznego spektaklu przypominała niezwykle misterną instalacje, swoisty tytanowy egzoszkielet, na którym rozpięto i naciągnięto jedwabną otulinę, by japońscy mistrzowie kaligrafii mogli rozpocząć żmudny proces zdobienia całości misternymi malowidłami. Bardzo przepraszam w tym momencie wszystkich tych, dla których moje metafory wydają się być zupełnie bez sensu i nie wnoszą nic do tematu, lecz mając przez kilkanaście dni okazję słuchania M3-ek w naszym, doskonale znanym pomieszczeniu praktycznie każdorazowo łapałem się na tym, że to nie testowane kolumny porównuję do znanego sobie wzorca, lecz to właśnie one są owym wzorcem, z jakim należałoby konfrontować konkurencyjne konstrukcje.
Nie twierdzę jednak, że są to najlepsze, czy też najdoskonalsze kolumny jakie kiedykolwiek powstały, gdyż nawet w samym portfolio Magico jest kilku pretendentów do jeszcze wyższych not, lecz … przynajmniej na chwilę obecną lepszych, bądź … żeby zachować choć resztkę zdrowego rozsądku, bardziej wpasowujących się w moje spaczone gusta kolumn w OPOS-ie, od momentu powołania do życia SoundRebels jeszcze nie gościliśmy.
Kiedy pięć lat temu, w długi majowy weekend 2013 r., zaczynaliśmy z Jackiem pod szyldem SoundRebels publikować radosną audio – beletrystykę w cichości ducha liczyliśmy na to, że nasze, dość kontrowersyjne (przynajmniej dla niewtajemniczonych w audiofilskie arkana) hobby zapewni nam sporo przyjemności i przede wszystkim najzwyklejszej frajdy z poznawania niezwykłych miejsc, urządzeń i ludzi za nimi stojących a także radości dzielenia się własnymi emocjami i refleksjami z naszymi Czytelnikami. I tak też się stało a niniejszy tekst, mam przynajmniej taką nadzieję, jest na to dowodem. Dowodem na to, że warto mieć w życiu jakaś pasję a oprócz niej również cierpliwość, gdyż właśnie dla takich „nausznych doznań” warto było przez te pięć lat prowadzić niniejszy magazyn. Trudno bowiem wyobrazić sobie lepsze uhonorowanie naszego małego jubileuszu aniżeli możliwość zrecenzowania kolumn tak nietuzinkowych pod względem konstrukcyjnym i tak wysublimowanych pod względem brzmieniowym jak właśnie Magico M3.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 450 000 PLN
Dane techniczne:
Wykorzystane przetworniki:
1 X 1” – 28-milimetrowa kopułka wysokotonowa z berylu pokryta diamentową powłoką
1 X 6” (15.24 cm) Graphene Nano-Tec przetewornik średniotonowy
3 X 7” (17.78 cm) Graphene Nano-Tec przetworniki basowe
Skuteczność: 91dB
Impedancja: 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 24 Hz – 50 kHz
Rekomendowana moc wzmacniacza / Nominalna moc wejściowa: 20 – 500 W
Wymiary (W x G x S): 120 x 49 x 34 cm
Waga: 145 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA