Opinia 1
Historią powstania EMM Labs i Meitner Audio już zdążyłem się z Państwem jakiś czas temu podzielić, więc w ramach niniejszego wstępniaka pozwolę sobie ją pominąć skupiając się na czymś pozornie oczywistym a jednocześnie z racji swej powszechności zastanawiająco nieabsorbującym. Chodzi bowiem o postęp i to postęp, który właśnie w domenie cyfrowej podobno ma największe tempo. Piszę podobno, gdyż o ile w okresie tzw. walki formatów, czy też sukcesywnego zdobywania popularności przez pliki rzeczywiście co i rusz pojawiały się nowe kości a parametry najnowszych formatów szybowały w rejony, gdzie nawet nietoperze już niczego nie słyszały, ów postęp był bezdyskusyjny, to obecnie jakoś nikt nie kwapi się ogłaszać kolejnej rewolucji. Ba, nawet jeśli coś nowego na rynku się pojawia, to u podstaw jego wprowadzenia najczęściej nie leży jakiś milowy krok i przełomowe odkrycie, co konieczność zastąpienia niedostępnej w danej chwili kości układem konkurencyjnym. Tak przynajmniej postępują ci, którzy zdani są na łaskę i niełaskę producentów popularnych a więc stosowanych na masową skalę chipów TI, AKM czy ESS. Całe szczęście nasz dzisiejszy gość, którego personaliów jeszcze nie zdradzę bazuje na własnych – autorskich rozwiązaniach, więc jest sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. O kim mowa? Nieco na okrętkę powiem, że po potężnym EMM Labs DV2 przyszła pora na coś zdecydowanie łatwiej osiągalnego, oczywiście jak na stricte high-endowe realia, czyli obniżamy poprzeczkę pi razy drzwi o 100 kPLN i tym oto sposobem za niespełna 50 kPLN możemy stać się szczęśliwymi posiadaczami … przetwornika Meitner Audio MA3. Oczywiście z tym szczęściem posiadania, to przynajmniej na razie wróżenie z fusów, gdyż nie zdradzając ciągu dalszego, o puencie nawet nie wspominając, w pierwszej kolejności serdecznie zapraszam Państwa na kilka zdań o aparycji dzisiejszego gościa.
Jak sami Państwo widzicie Meitner MA3 prezentuje się nad wyraz skromnie, niepozornie a zarazem elegancko udanie łącząc minimalizm z w miarę zdroworozsądkową ergonomią. Jego korpus wykonano z dość cienkich aluminiowych blach, jednak płyta górna dodatkowo została zaekranowana miedzianą, zajmująca większość jej powierzchni płytą. Z kolei już mile łechce nasze ego gruby płat aluminiowego frontu z laserowo wyciętym firmowym logiem i nazwą modelu w centralnej części przecięty podłużnym oknem niezwykle czytelnego wyświetlacza informującego o statusie pracy, wybranym źródle (stosowny sensor ukryto w lewym dolnym rogu ww. bulaja), parametrach dekodowanego sygnału i sile głosu. A właśnie, warto wspomnieć, iż MA3 dysponuje precyzyjną regulacją sygnału wyjściowego, którą można kontrolować zarówno za pomocą pokaźnego pokrętła ulokowanego na prawej flance ww. displaya, jak i z poziomu równie solidnego, co jednostka główna aluminiowego pilota, bądź uniwersalnej, dostępnej zarówno na platformie Android, jak i iOS apki mConnect Control / mConnect Control HD (wskazanej dla tabletów). Jakichkolwiek innych przycisków i manipulatorów, jeśli nie liczyć schowanego za pleksiglasem okna wyświetlacza sensora umożliwiającego regulację jego iluminacji, brak. Pod spodem urządzenia również, więc w ramach dalszych poszukiwań logika nakazuje udać się na zaplecze. A tam … może na tle ostatnio przez nas recenzowanego Moona 390 szału pozornie nie ma, jednak jest wszystko, co tak naprawdę do szczęścia potrzeba. Do dyspozycji bowiem otrzymujemy sekcję cyfrową z wejściami AES/EBU, koaksjalnym, toslink, dwoma portami USB (typ B-wejście na DACa i typ A -do obsługi pamięci masowych), oraz portem Ethernet (RJ454) z przytulonym gniazdem USB dedykowanym adapterowi do łączności Wi-Fi (dostępny osobno). Poprzez port RS-232 możliwa jest komunikacja z zewnętrznymi systemami domowej inteligencji i sterowanie. Domenę analogową reprezentują para gniazd RCA i analogiczne XLR-y. Włącznik główny zintegrowano z gniazdem zasilającym IEC i nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby przedzielono je komorą bezpiecznika. Niestety tym razem z tego zrezygnowano przez co o ile przy użyciu zwykłych „komputerowych” przewodów zasilających dostęp do włącznika jest, choć mówiąc wprost każdorazowe sięganie do niego przy uruchamianiu/wyłączaniu DAC-a do najszczęśliwszych pomysłów nie należy (pilot nie dysponuje opcją usypiania/wybudzania), to przy „audiofilskiej” konfekcji ów dostęp jest po prostu zerowy. Niby nie od dziś wiadomo, że elektronika trzymana pod prądem gra lepiej, jednak taki wybór powinien być dobrowolną decyzją użytkownika a nie poniekąd musem narzucanym przez producenta.
Sercem delikatnie rzecz ujmując niezbyt zatłoczonych trzewi MA3 są pracujące w podwójnej konfiguracji różnicowej autorskie – unikalne, jednobitowe dyskretne moduły MDAC2, do których sygnał trafia z podnoszącego rozdzielczość wszystkich danych wejściowych do 16 x DSD procesora MDAT2 (Meitner Digital Audio Translator). W roli interfejsów użyto dla sygnałów S/PDiF Wolfsona WM8580A a dla USB kości XMOS xCore-200. O jitter też nie musimy się martwić, gdyż nie dość, że zaimplementowano zegar taktujący MCLK2 o bardzo wysokiej stabilności i dokładności lecz również nie zapomniano o asynchronicznym konwerterze częstotliwości próbkowania. Regulację głośności oparto na bezstratnym układzie VControl. Co do modułu odpowiedzialnego za streaming jesteśmy świadkami przysłowiowej powtórki z rozrywki, gdyż mamy do czynienia z transplantacją narządów, których dawcą był nie kto inny, jak znany z wcześniejszych występów EMM Labs NS1. W rezultacie zyskujemy dostęp zarówno do plikozbiorów z naszych lokalnych NAS-ów, jak i najpopularniejszych serwisów streamingowych jak Tidal, Qobuz, Spotify czy Deezer oraz internetowych rozgłośni radiowych przez V-Tuner. Pod względem parametrów jest równie dobrze – oprócz klasycznego PCM (do 24 bitów / 192 kHz) bez problemu nakarmimy Meitnera sygnałami DXD (352 / 384kHz) i DSD (do DSD128) jakby tego było mało uprzejmy Kanadyjczyk nie będzie również grymasił przy MQA. Za dostawy życiodajnej energii odpowiada wielosekcyjny, ekranowany zasilacz impulsowy, o którego kulturę pracy (vide zbytnie nieśmiecenie wokół) dba m.in. filtr sieciowy Schurtera.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu od razu na jej wstępie pozwolę sobie rozwiać ewentualne wątpliwości odnośnie ewentualnych zakusów na zastosowanie półśrodków i optymalizację kosztów własnych poprzez potraktowanie MA3 jako możliwie bliskiej EMM Labs DV2 namiastki. Otóż mili Państwo, nic z tego. O ile bowiem DV2 pomimo dość stonowanego temperamentu i delikatnego przyciemnienia prezentacji oferował wyborną rozdzielczość, dzięki czemu przesiadkę na niego z mojego lampowego Ayona z powodzeniem mogłem potraktować jako ubogacającą i poszerzającą horyzonty wycieczkę w nieco inne, aniżeli najbliższe własnym preferencjom klimaty, to już przełączenie się na MA3 przynajmniej początkowo wcale takiej sielanki nie zapowiadało. Proszę się tylko nie „nakręcać” i oczekiwać nie wiadomo jakiego kataklizmu. Po prostu o ile na co dzień jestem przyzwyczajony do energetycznego i pełnego emocji oraz barw dźwięku, którego oczywistym rozwinięciem jest to, co pokazał niestety znajdujący się poza moim zasięgiem fenomenalny Brinkmann Audio Nyquist mk2, to Meitner MA3 ze swoją stereotypowo studyjną liniowością i emocjonalną zachowawczością, żeby nie napisać upośledzeniem, był zwrotem o niemalże 180 stopni. Zwrotem do którego musiałem się przyzwyczaić, samemu wyzbyć emocji, nabrać dystansu i na chłodno ocenić. Zatem, gdy tylko proces akomodacyjny tak po stronie tytułowego DAC-a, jak i mojej dobiegł końca rad, nie rad zabrałem się za odsłuchy.
Niejako prewencyjnie i poniekąd licząc na cud pierwszą pozycją, po jaką sięgnąłem był gęsty, ciemny i karmelowo słodki „Trav’lin’ Light” Queen Latifah z rozświetloną złotą górą, soczystą, zmysłową średnicą i pulsującym dołem pasma. Jednym słowem album, który z powodzeniem można, jako wystawca, zabierać na wszelakiej maści wystawy mając niemalże 100% pewność, że nasz system wypadnie na nim co najmniej dobrze będąc w stanie na dłużej przykuć uwagę słuchaczy. Tymczasem na Meitnerze ów romantyczny i wręcz zmysłowy przekaz został podporządkowany nadrzędnej liniowości i akuratności. W efekcie wszystko niby było OK i właściwie zaprezentowane, jednak rykoszetem oberwała przy tym spontaniczność i nieprzewidywalność, która w muzyce wydaje się czymś nie tyle pożądanym, co wręcz koniecznym a eliminacja wszelkich odchyłek od z góry założonej normy zamienia sztukę, do której to muzykę pozwolę sobie zaliczać, w swoiste (od)twórcze rzemiosło. Z jednej strony jest bezpiecznie, miło, gładko i przewidywalnie, ale tego typu estetyka, o ile świetnie sprawdza się w windach i foyer eleganckich hoteli, to przynajmniej dla mnie, nie jest tym, do czego dążę i z czym chciałbym kojarzyć Hi-Fi, o High-Endzie nawet nie wspominając. Mówiąc w skrócie, nawet na zaraźliwie spontanicznym i zazwyczaj niepozwalającym na spokojne usiedzenie w miejscu „I’m Gonna Live Till I Die” emocje były jak na grzybobraniu.
Zmiana repertuaru na prog-metalowy „Marrow” Madder Mortem nieco poprawiła sytuację, gdyż nagromadzoną na ww. krążku norweskiej formacji energią z powodzeniem można byłoby obdzielić jeszcze ze dwie kapele, więc było z czego schodzić. I tutaj wspominana liniowość i akuratność Meitnera już tak nie uwierała. Ba śmiem twierdzić, że na swój sposób normalizowała ten trudny do jednoznacznej kwalifikacji materiał i sprawiała, że miał szansę zaistnieć w świadomości zdecydowanie szerszego grona odbiorców. Na pierwszy plan wysunęły się melodyjne partie wokalne charyzmatycznej Agnete M. Kirkevaag a z reguły wywołujące nerwowe reakcje groźny growl i iście potępieńcze krzyki schodziły na dalszy plan. Podobne obserwacje poczyniłem podczas odsłuchu „Pandora’s Piñata” Diablo Swing Orchestra, czyli wydawnictwa które przypomina szaleńczą podróż rollercoasterem po zażyciu iście zabójczego koktajlu złożonego wyłącznie z niekoniecznie znajdujących się na liście leków refundowanych przez NFZ substancji psychoaktywnych. Tymczasem MA3 spiął całość w ściśle zdefiniowane i spełniające jego wymagania ramy ograniczając szaleństwo do niezbędnego minimum a opętańcze pląsy Szwedów przeobrażając w dystyngowany pokaz tańców towarzyskich z wysmarowanymi samoopalaczem tancerkami i ich nażelowanymi partnerami. Nawet zwykle rażące swą bezpardonowością dęciaki rodem z suto zakrapianej meksykańskiej fiesty nabrały gładkości i delikatności, jakby radosna ferajna dokooptowała do swojego grona jeśli nie Chrisa Botti’ego to Kenny’ego G.
Zdolność kreowania przestrzeni określiłbym jako satysfakcjonującą i poprawną, choć bez fajerwerków. Na koncertowym „In Concert with the London Symphony Orchestra” Deep Purple niby „słychać” kubaturę Royal Albert Hall, jednak z autopsji wiem, że z tego materiału można wyciągnąć więcej. I tu ciekawostka. Okazało się bowiem, że MA3 najlepiej sobie z nim radził posiłkując się zaimplementowanym modułem streamera, gdyż sygnał dostarczony na jego wejścia z zewnętrznych źródeł cyfrowych prezentowany był nazbyt zwiewnie i bez odpowiedniego wypełnienia kreślonych cienką linią konturów.
Krótko mówiąc jeśli kardiolog zalecił Państwu dbanie o serce, wystrzeganie się gwałtownych emocji i generalnie egzystencję w warunkach zbliżonych do cieplarnianej krainy łagodności Meitner MA3 wydaje się wręcz idealną propozycją. A tak już zupełnie na serio kanadyjski DAC świetnie sprawdzi się wszędzie tam, gdzie świadomie, czy też nie, ktoś przesadził z wysyceniem i temperaturą przekazu i szuka możliwie bezbolesnego sposobu na jego normalizację. W pozostałych przypadkach przed zakupem sugeruję bezwarunkowe wypożyczenie i kilkudniowy odsłuch.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC/Preamp: Moon 390
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones; Classé Audio Delta Stereo
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Synergistic Research Galileo SX SC
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Być może wielu z Was się zdziwi, ale bez względu na fakt, że nasza wyszukiwarka nie będzie w stanie znaleźć jakiejkolwiek informacji na temat tytułowego brandu, nie jest to jego debiutancki występ na naszym portalu. Jak to możliwe? Pamiętacie nasze zmagania z topowym przetwornikiem cyfrowo/analogowym marki EMM Labs DV2? To ten samo podmiot gospodarczy, z tą tylko różnicą, że dedykowany bardziej zasobnej klienteli, dlatego dla wyraźniejszego pozycjonowania pośród światowej oferty egzystujący pod inną nazwą. Czy w kontekście naszego bohatera ma to jakieś znaczenie? Otóż bardzo istotne, bowiem tego typu konotacje rodzinne z czymś bardziej zaawansowanym pozwala mniemać, iż tańszy produkt w pozytywnym tego słowa znaczeniu został zainfekowany rozwiązaniami zastosowanymi u starszego brata. Oczywiście z racji innego budżetu nie jeden do jednego, ale kilka drobnych pomysłów na finalne brzmienie z pewnością zazwyczaj ma szansę trafić pod strzechy. Czy w tym przypadku tak było? Naturalnie to wykaże poniższy test, którego bohaterem dzięki poznańskiemu dystrybutorowi Dwa Kanały tym razem będzie kanadyjski przetwornik D/A z opcją streamera sieciowego z regulowanym sygnałem wyjściowym Meitner Audio MA-3.
Gołym okiem widać, iż wygląd MA-3 nie jest czymś, co ma nas w jakikolwiek sposób poruszyć. Jednak proszę o spokój, bowiem mimo bardzo ascetycznego designu jego aparycja jest przyjemna dla oka. Chodzi mianowicie o fakt ubrania trzewi w prostopadłościenny, typowy w domenie szerokości i głębokości dla tego typu konstrukcji, niezbyt wysoki czarny korpus. Z kolei gruby płat satynowo wykończonego aluminiowego frontu, nie łamiąc wizerunku spokoju oprócz zlokalizowanych na zewnętrznych flankach głęboko wyfrezeowanych fraz nazwy marki i modelu urządzenia, w centrum został obdarzony sporej szerokości doskonale czytelnym nawet z daleka, mieniącym się błękitem na czarnym tle wyświetlaczem z dwoma funkcyjnymi guzikami z lewej i stykającą się z nim czarną gałkę wzmocnienia z prawej strony. Jeśli chodzi o tylny panel, śmiało można powiedzieć, iż wbrew pozorom ogólnego minimalizmu został wyposażony dość bogato. Patrząc nań od lewej strony, w górnej części mamy do dyspozycji rozbudowaną sekcję wejść cyfrowych typu: AES/EBU, COAX, TOSLINK oraz dwa rodzaje USB, tuż obok wejście LAN i wielopinowe złącze diagnostyczne, natomiast pod nią pakiet terminali analogowych RCA/XLR. Oczywistym jest, że tytułowy Meitner MA-3 nie obędzie się bez życiodajnej energii elektrycznej, której dostęp zapewnia osadzone na prawej stronie zintegrowane z włącznikiem gniazdo zasilania IEC. Jeśli chodzi o możliwości sterowania całością, temat realizuje dostarczony zgrabny pilot zdalnego sterowania i/lub dedykowana aplikacja. Przechodząc do technikaliów jestem zobligowany nadmienić, iż nasz bohater oferuje obsługę wielu zależnych od danego wejścia formatów cyfrowych i ich częstotliwości próbkowania od 24 bit/192 kHz dla PCM, DXD 352/384 kHz, DSD 64/128, po MQA. To oczywiście jest to bardzo zgrubna i celowo zawężona paleta danych, gdyż typowym zwyczajem dokładny ich pakiet znajdziecie na końcu poniższego testu, który po zapoznaniu się z moimi wnioskami będziecie mogli na spokojnie sobie przeanalizować. A jeśli taki obrót sprawy przewidujecie, nie pozostaje mi nic innego, jak ową listę możliwości technicznych skonfrontować z konkretnym materiałem muzycznym.
Nie byłbym sobą, gdybym na początku nie przyznał, że potencjalne spotkanie z konstrukcją Meitnera wywoływało u mnie spore zainteresowanie. Ta sama myśl techniczna co wspominany topowy DAC EMM Labs DV2, zatem w duchu liczyłem na sporo sonicznych punktów wspólnych. Oczywiście przepuszczonych przez filtr całkowicie innego budżetu, jednak mimo wszystko według mojej wiedzy w ogólnym postrzeganiu przez wielu melomanów bardzo oczekiwanych. Jakich? Ogólnie nieprzerysowana, czyli daleka od zabijania muzyki plastyka i gładkość dźwięku, przy zachowaniu odpowiedniego oddechu prezentacji i niezbędnego pakietu informacji. To była myśl przewodnia poprzednika, którą miałem nadzieję, powinien kroczyć pobratymca. I wiecie co? Tak też mniej więcej było. Naturalnie z mniejszym akcentowaniem wyrazistości każdej z zalet, jednak jestem dziwnie przekonany, że dla wielu taki przekaz może być uznany za docelowy wzorzec. Tłumacząc to nieco dogłębniej, powiedziałbym, iż naszego bohatera odebrałem jako orędownika bardzo spójnego, bo chadzającego drogą nienachalnego nasycenia z umiejętnie dobraną, stonowaną plastyką i bezpieczną gładkością przekazu muzycznego, grania przez duże „G”. Niby wszystko podane było w light-owy, bez siłowego podkręcania jego barwowych atrakcji z mocną krawędzią włącznie, sposób, a mimo to, po zrozumieniu motta przetwornika, okazywało się być zaskakująco angażującym. Jak to możliwe? Słowo, a tak naprawdę fraza klucz to odpowiednie doprawienie dźwięku raz zwiększeniem jego esencjonalności, a innym razem jego lotności i oddechu. Żadnej magii, tylko praca na rzecz nadrzędnej temu elektronicznemu projektowi, spójności prezentacji.
Dobrym przykładem na obronę tego typu podejścia do malowania świata muzyki była ostatnia kompilacja grupy Marcina Wasilewskiego Trio „En attendant”. Nie było znaczenia, że ten rodzaj zapisów nutowych preferuje raczej nieco bardziej grające skrajami zestawy – chodzi o kontur kontrabasu i lotność blach perkusisty, gdyż Kanadyjczyk tak umiejętnie dozował poziom ich ukulturalniania, aby nie brakowało ani masy nadmuchanym skrzypcom, ani dobrej sygnatury krawędzi iskrom przeszkadzajek bębniarza. Owszem, na co dzień ten temat posiadanym systemem ustawiłem w nieco mocniej konturowy sposób, jednak to, co pokazał testowy egzemplarz, było jedynie innym spojrzeniem na ten sam materiał, a nie jego ułomnym oddaniem. Skąd taka teoria? Z autopsji, którą opieram o wiele wizyt moich znajomych wskazujących dość wyraźny jak na ich preferencje, rysunek moich prezentacji. Po prostu bardziej stawiają na magię fajnie pokolorowanej i muzyki, niż na jej pełny, dla nich robiący coś na kształt wiwisekcji wgląd w nagranie. Błądzą? Nic z tych rzeczy. To zwyczajna wolność Tomku w swoim domku, z czym z uwagi na całkowicie inny odbiór muzyki przez każdego z nas, nigdy nie staram się dyskutować.
Na przekór siewcom złych wróżb w odniesieniu do tego typu prezentacji w podobny, czyli ciekawie zrealizowany sposób reagowała muzyka rockowa spod znaku formacji Metallica z koncertowym materiałem „S&M”. Tak, traciła na agresji, ale za to dzięki wyartykułowanym przed momentem działaniom przetwornika stawała się bardziej przyjazna dla słuchacza. Na swoją obronę nadal kiedy było trzeba, uderzała mnie feerią zamierzonych, często bolesnych dźwiękowych ekstremów, jednakże nigdy nie powodujących wypadania plomb z zębów. Atak, masa i koncertowy rozmach z rozmiarami rozgrywających się wydarzeń były na dobrym poziomie, z tą tylko różnicą, że z tendencją do pokazywania ich w nieco przyjaźniejszy naszym uszom sposób. Ale żeby nie było. Mimo całej Meitner-owej otoczki sonicznej bez jakiegokolwiek naciągania faktów, ów koncert bez problemu zapewnił mi pełen set znanych z innych prezentacji doznań, ze zmęczeniem w końcowej fazie odsłuchów dwóch krążków ciurkiem, włącznie.
Kończąc ten test, wspomnę jeszcze o elektronice. Ta wbrew pozorom również bez najmniejszych problemów epatowała ekspresją, jednakże dla mnie mogłaby być znacznie dosadniejsza w przenikliwości i brzmieniowej twardości. Niestety startowa, czyli pokazująca jeden do jednego działanie danego komponentu na tle posiadanego zestawu, konfiguracja na to nie pozwalała. Dlatego też chcąc sprawdzić, na ile da się te realia zmienić, nie omieszkałem dokonać roszady kablowej. W efekcie temat fajnie ewaluował w oczekiwaną stronę. Co prawda nie w spektakularne ekstremum, ale wynik pozwalał na spokojne uznanie tego podejścia za dobre. Nie wybitne, jednak w pełni satysfakcjonujące. Owszem, zawsze można lepiej, co udowodnił test wspomnianego flagowca EM Labs DV2, wskazując większą energię i rozdzielczość każdego z podzakresów. Niestety będzie to okupione sporymi, często nie do przeskoczenia przez wielu miłośników muzyki kosztami. To niesprawiedliwe? Być może, ale takie jest życie i nic na to nie poradzimy, co chcąc uniknąć konfiguracyjnej wpadki, zmusza nas do określenia swoich preferencji muzycznych.
Kończąc przygodę z ocenianym przetwornikiem D/A, przypomnę, iż nabywając kanadyjską zabawkę, wybieramy drogę przez w znakomitej większości, przyjemny dla ucha świat muzyki. Bez wycieczek w stronę bolesnego ekstremum, jednak po umiejętnej konfiguracji dobrze naświetlający prezentowaną w danym momencie twórczość. Owszem, w stosunku do ciężkiego rocka i elektronicznego szaleństwa ta stawiająca na uduchowienie świata dźwięku będzie miała znacznie większą szansę ocierać się nawet o stan wewnętrznej ekstazy, jednak nie rozpatrywałbym tego jako zło, tylko pewien ważny podczas doboru reszty toru, konfiguracyjny aspekt. Przecież słuchając muzyki z nastawieniem na zamierzone chłonięcie jej niedoskonałości realizatorskiej, nikt nie pokusi się o zakup urządzenia z zapisanym w jego kodzie DNA uprzyjemnieniem projekcji. To jest audio-elementarz i jeśli się do niego nie stosujemy, sami jesteśmy sobie winni. Komu zatem dedykowałbym Meitner-a MA-3? Bez względu na fakt bardzo polaryzujących nasze hobby określeń, oczywiście bez jakichkolwiek wycieczek osobistych, raczej melomanom, aniżeli audiofilom. Zbyt ogólna dedykacja? Spokojnie. Jestem wręcz przekonany, że każdy z Was dokładnie wie, z kim się utożsamia.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa
Dystrybucja: Dwa kanały
Cena: 47 900 PLN
Dane techniczne
▪ Wejścia cyfrowe:
– AES/EBU, S/PDIF coaxial, TOSLINK (optical) – obsługa do 24 bitów / 192 kHz i DSD
– USB Audio (typ B) obsługa także 2xDSD, DXD (352 / 384kHz) oraz pełne dekodowanie MQA®
– Ethernet (RJ45) obsługa pełnego dekodowania MQA®
▪ Wyjścia analogowe stereo: XLR, RCA
▪ Napięcie wyjściowe: 4.36V (+15.0dBu) XLR, 2.19V (+9.0dBu) RCA
▪ Impedancja wyjściowa: 300 Ω(XLR), 150 Ω(RCA)
▪ Pobór mocy: maks. 50W
▪ Wymiary (S x G x W): 435 x 400 x 92 mm
▪ Waga: 7,43 kg