Nasi starzy (chodzi oczywiście o staż a nie wiek) i wierni (znaczy się od czasu do czasu zaglądający na nasza stronę), a przy tym szczęśliwie dysponujący iście słoniową pamięcią, czytelnicy widząc tytuł niniejszej relacji z pewnością kojarzą podobną publikację z 2015. Jednak tym razem, zamiast wkomponowanego w większy – audioshowowy format „panelu” spotkanie przy ósmym studyjnym albumie legendarnej „Czwórki z Liverpoolu” miało zdecydowanie bardziej niezależny format. Znaczy dedykowany „event” odbywający się w ramach organizowanego przez Studio U22 w Sailing Poland Yacht Club cyklu „Wieczorów z czarna płytą”.
Ponieważ jest to już trzeci „wieczorek” a przy okazji poprzednich, podczas których mieliśmy okazję dotknąć absolutu muzycznych kamieni milowych pod postacią „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd i „Kind of Blue” Milesa Davisa zdążyłem już, wydaje mi się, w satysfakcjonującym stopniu przybliżyć tak samo miejsce spotkań, jak i ich ideę, tym razem od razu przejdę do rzeczy.
Skoro mowa o The Beatles trudno byłoby się spodziewać, by w roli eksperta pojawił się ktokolwiek inny aniżeli ich największy „psychofan” – sam Piotr Metz. I tutaj znów warto cofnąć się do wspomnianego we wstępie odsłuchu albumu „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” z taśmy matki, gdyż o ile wtedy datowane na 1 czerwca 1967 (to się nazywa odpowiednia celebracja Dnia Dziecka) wydawnictwo, z racji wykorzystywanego nośnika, zaprezentowane zostało w możliwie najbliższej studyjnym realiom formie, to tym razem na Alei Szucha pojawiły się dwa prezentowane wtenczas jedynie jako ciekawostki rarytasy. Pierwszym był czerwony first-press Toshiby a drugim limitowana i wydana jedynie w ilości 5000 ręcznie numerowanych egzemplarzy reedycja Mobile Fidelity Sound Lab, której właśnie użyliśmy do czwartkowego odsłuchu.
Zanim jednak pochylimy nad tym jak i na czym owa audiofilska limitacja zagrała, chciałbym rzucić nieco światła na okoliczności w jakich ww. album powstawał. Warto bowiem mieć świadomość, że w drugiej połowie lat 60-ch Beatlesi mieli status niekwestionowanej super gwiazdy i mogli pozwolić sobie praktycznie na wszystko i patrząc z perspektywy czasu śmiało możemy powiedzieć, że skwapliwie z tego przywileju korzystali. Jako przykład niech posłuży słynny, opublikowany w magazynie „London Evening Standard”, wywiad z 4 marca 1966, jaki z Johnem Lennonem przeprowadziła Maureen Cleave, w którym padło sławetne stwierdzenie: „Chrześcijaństwo zaniknie. będzie się kurczyć i zniknie. Nie trzeba się o to spierać – wiem, że mam rację i czas to potwierdzi. Jesteśmy teraz bardziej popularni niż Jezus. Nie wiem, co się skończy pierwsze – rock and roll czy chrześcijaństwo. Jezus był w porządku, ale jego uczniowie byli tępi i zwyczajni. To przez ich przekręty jest to (chrześcijaństwo – red.) dla mnie zrujnowane”. Nie muszę chyba dodawać, jakie zamieszanie, w tamtych czasach, ta wypowiedź spowodowała. Choć po prawdzie, na święte oburzenie „konserwatywnej Ameryki” trzeba było czekać blisko pół roku – gdy wywiad został przedrukowany w tamtejszej prasie.
Do tego doszła decyzja, by po prostu skupić się na tworzeniu muzyki a tym samym … nie grać koncertów i było to ze wszech miar słuszne posunięcie. Zamiast bowiem nagrywać niejako w biegu – w przerwach między trasami, Panowie mogli wreszcie „poszerzać horyzonty” – vide ubogacająca podróż Harrisona do Indii, której piętno słychać w „Within You Without You”, czy też eksperymenty Lenona z substancjami psychoaktywnymi mające swe odzwierciedlenie w niewinnym „Lucy In The Sky With Diamonds”, zamknąć się na ponad pół roku (prace nad nowym materiałem rozpoczęto w listopadzie 1966r.) w Abbey Road pod czujnym okiem George’a Martina i stworzyć prawdziwe arcydzieło. Arcydzieło będące jeśli nie pierwszym, to na pewno jednym z pierwszych koncept-albumów a nie jedynie zlepkiem niekoniecznie związanych ze sobą pod względem tematycznym i muzycznym pochodzących z singli utworów.
Podobnie sprawy miały się z chyba najlepiej rozpoznawalną okładkę Beatlesów przedstawiającą zespół ubrany w groteskowe mundury, w otoczeniu ponad 60 tekturowych podobizn słynnych postaci popkultury (m.in. Bob Dylan, Marilyn Monroe, Marlon Brando, Flip i Flap, Oskar Wilde, Edgar Allan Poe, Albert Einstein i Karol Marks). Widoczna fotografia została wykonana przez Michaela Coopera 30 marca 1967 w Photo Studios w Chelsea (dla niewtajemniczonych to dzielnica Londynu), a za cały projekt okładki odpowiadał artysta Peter Blake.
A teraz najlepsze. Otóż sam George Martin miał niegdyś powiedzieć iż „Nigdy naprawdę nie słyszałeś „Sierżanta”, jeżeli nie słyszałeś go w mono”. Jakiż był tego powód? Całkiem prozaiczny, bowiem nad miksem mono spędzono znacznie więcej czasu aniżeli nad wydaniem stereo, nad którym „nie czuwali” nawet sami Beatlesi, pracujący w tym czasie nad następnymi nagraniami. O ile bowiem stereo w końcówce lat 60-ych było już w rozkwicie, to jednak mono wciąż pełniło rolę formatu dominującego. Jednak piszę to bynajmniej nie po to, by zdeprecjonować miks stereofoniczny, a jedynie oddać klimat epoki. Warto bowiem podkreślić, że zaplecze jakim dysponowali Beatlesi i George Martin w Abbey Road (m.in. czterościeżkowe magnetofony) był sennym marzeniem większości ówczesnych gwiazd. Ponadto George Martin wraz z ekipą współpracujących z nim inżynierów ciężko się napracowali również nad miksem stereofonicznym, dokonując najprzeróżniejszych zabiegów od łączenia różnych śladów, przenoszenia ich pomiędzy kanałami, czy zwalniania i przyspieszania. Oczywiście zgodnie z dzisiejszymi standardami i przede wszystkim możliwościami technicznymi, całość może wydawać się mocno anachroniczna. Sztywne „upakowanie” – przyporządkowanie poszczególnych sekcji instrumentów do lewego, bądź prawego kanału, czy dość szczątkowa, symboliczna gradacja planów wraz ze śladowym ogniskowaniem źródeł pozornych na środku sceny, to niewątpliwa sznyt tamtych lat, ale miejmy świadomość, że jak na lata 60-te, to był prawdziwy majstersztyk! I jeszcze jedno – powyższy sposób prezentacji na słuchawkach może okazać się nawet lekko traumatycznym przeżyciem, jednak już na stacjonarnym systemie Hi-Fi na pewno będzie inaczej niż współcześnie, ale co najmniej równie ciekawie.
Jeśli jednak ktoś chciałby posłuchać uwspółcześnionej wersji, to w pierwszej kolejności powinien sięgnąć po jubileuszowe remastery wykonane pod okiem syna George’a Martina – Gilesa. W telegraficznym skrócie zdecydowanie lepiej zagospodarowano w nich centrum panoramy stereofonicznej, głos prowadzący jest pośrodku a chórki wreszcie słychać w obydwu kanałach. Ponadto nie mi osądzać, czy tylko przywrócono, czy też na nowo wykreowano iście trójwymiarową przestrzeń – obszerną, naturalną, z adekwatnym do londyńskich warunków, a więc nieprzesadzonym pogłosem, ale efekt jednoznacznie jest in plus. Nie zapomniano też o odpowiednim dociążeniu dołu pasma.
Jak sami Państwo widzicie od ostatniego spotkania w Sailing Poland Yacht Club zaszły dość radykalne zmiany, czyli de facto całkowita wymiana dotychczasowego systemu grającego, którego konfiguracją zajęła się ekipa stołeczno – krakowskiego Nautilusa. Pokrótce w skład prezentowanego w czwartkowy wieczór zestawu weszły – gramofon Transrotor Massimo z wkładką My Sonic Lab, przedwzmacniacz Octave Phono Module, monofonicznych końcówkach mocy Octave MRE-220 i zjawiskowych kolumn Dynaudio Confidence C4 a okablowanie pochodziło od Acrolinka, Siltecha i Vovoxa. Warto również wspomnieć, iż całość spoczęła na firmowym – rodzimej produkcji stoliku Base Audio.
O brzmieniu, jakie owa misterna układanka zaoferowała nie będę się zbytnio rozwodził, gdyż zarówno klubowo-barowa przestrzeń, w jakiej przypadło jej występować, jak i dość „archiwalny” materiał nie pozwalają na formułowanie jakichkolwiek konstruktywnych wniosków. Mając jednak w pamięci wcześniejsze spotkania, przyznam się, iż osobiście jestem orędownikiem polityki trzymania sprzętu studyjnego w studiu a Hi-Fi i High-End „na salonach”, co obu ww. obszarom (o słuchaczach nie wspominając) w większości przypadków wychodzi na zdrowie. Oczywiście od powyższej definicji, jak to zwykle w życiu bywa, są odstępstwa, jednak w 99,9% przypadków o ile z elektroniką jeszcze można, i to z sukcesem, eksperymentować (daleko nie szukając Bryston 4B³), to już z kolumnami tak różowo nie jest.
Serdecznie dziękując na zaproszenie i patrząc na ewolucję, jaka ze spotkania na spotkanie dokonuje się w organizowanych w Sailing Poland Yacht Club spotkaniach, z nieukrywaną ekscytacją czekam na kolejne, które z tego, co mi wiadomo zaplanowano na 24/04 i 23/05. Do zobaczenia.
Marcin Olszewski