Opinia 1
Pewnie nie będę oryginalny, gdy ze stuprocentowym przekonaniem stwierdzę, iż na szeroko rozumianym rynku audio są marki, które bez względu na chwilowe wzloty i upadki podczas swojego bytu na tym ziemskim padole już po wypowiedzeniu ich nazwy wzbudzają w nas wypracowany przez lata szacunek. Jak wspomniałem, nie ma znaczenia jak dany brand jest postrzegamy w danym momencie, ważne, że w pierwszej kolejności kojarzy się z czymś nietuzinkowym. Niestety to w obecnych, nastawionych na pogoń za pieniądzem za wszelką cenę czasach jest już coraz rzadszym zjawiskiem, ale nie oszukujmy się, nadal jest kilka podmiotów idealnie pasujących do mojej tezy. Kogo tak pokrętnie chciałem Wam przedstawić? Oczywiście bohatera dzisiejszego spotkania. którego znakomicie znacie, bowiem tym razem będę miał przyjemność przelać na klawiaturę kilka opinii o trzeciej odsłonie dystrybuowanych przez warszawski Horn, kultowych monitorów włoskiego specjalisty Sonus faber o handlowym oznaczeniu Electa Amator III. Zainteresowani? Przyznam, że osobiście mimo ich kilkuletniego już stażu na rynku – miałem okazję być na ich oficjalnym debiucie, po zdawkowym poznaniu ich możliwości w salonie byłem bardzo ciekawy, jak wypadną w znanych mi warunkach sprzętowych i lokalowych. Trochę na to czekałem, ale jak to mówią, co się odwlecze, to nie uciecze i są – efekt 30 lat działania marki na rynku, czyli Sonus faber Electa Amator III w pełnej krasie.
Jak przystało na produkt spod znaku Sonus faber, nasze bohaterki choć gabarytowo są stosunkowo niewielkie, od pierwszego kontaktu wzrokowego nie pozostawiają złudzeń, iż to majstersztyk w najczystszej postaci. Naprawdę niewielu producentów potrafi w ten sposób połączyć pewnego rodzaju wodę z ogniem. Oczywiście mam na myśli użyte do wykonania kolumn, nadające im niedoścignionej aparycji półprodukty typu: biały marmur, drewno orzecha i czarna, strukturalna skóra w przypadku obudowy dzierżącej przetworniki oraz wsparty na złotych kolcach również biały marmur i czernione aluminium nóg w kwestii dedykowanych podstawek. To z pozoru wydaje się być karkołomnym i raczej pozbawionym sensu konstrukcyjnym miszmaszem, jednak jak to u Włochów prawie zawsze bywa, ostatecznie wyszło im tak zwane wizualne cacuszko. Z pozoru typowa obudowa jest połączeniem znakomicie prezentującego się drewna orzecha przyjemnie dla oka zaokrąglonych ścianek bocznych i jej górnej połaci, nakładanej ręcznie czarnej skóry na odpowiednio wyprofilowanym, będącym płaszczyzną nośną dla głośników awersie i wyposażonym w port bass-reflex wraz z podwójnym zestawem terminali rewersie oraz odseparowanego wstawką z mosiądzu marmuru Carrara w roli stabilizującej konstrukcję podstawy. Oczywistym jest, że kolumny monitorowe potrzebują odpowiednich podstawek, dlatego designerzy Sonus faber chcąc zaoferować spójny z kolumnami projekt, w jego wykonaniu poszli drogą samych skrzynek. Takim to sposobem standy wykonano z dwóch owalnych, anodowanych na czarno, zasypywanych materiałem tłumiącym profilów aluminiowych, które bliźniaczo do kolumn, czyli poprzez mosiężny motyw posadowiono na uzbrojonym w złote kolce białym marmurze Carrara. Jeśli chodzi o zestaw przetworników, do obsługi układu dwudrożnego zaprzęgnięto 28 mm kopułkę i 6,5 calowy niskotonowiec.
Rozpoczynając przygodę z rocznicowymi Electami z wielką przyjemnością jestem zobligowany przyznać, iż biorąc pod uwagę fakt dedykowania do znacznie mniejszych pomieszczeń niż odbył się test, to naprawdę świetny produkt. Powód? Otóż nie tylko bez najmniejszych problemów wypełniały kubaturę mojego wielkiego salonu, ale przy okazji nieźle zaznaczały linię zawartego w materiale muzycznym basu. W wartościach bezwzględnych naturalnie było go nieco za mało, jednak gdy zderzymy zastany, dla mnie już fajny wynik z trudnymi warunkami lokalowymi, jestem wręcz przekonany, że w dedykowanym, nieco poniżej 20-25 m² lokalu temat podstawy basowej jeśli nie osiągnie ideału, to nabierze akceptowalnych rumieńców. Co bardzo istotne, rumieńców spod znaku nowej odsłony Sonusa. Czyli nadal z brzmieniową nutą z dawnych lat kolorystycznej namiętności, jednak okraszoną najnowszymi trendami tego typu konstrukcji. Naturalnie piję do ewolucji ich brzmienia. Ja wiem, że wierni fani tego modelu sprzed lat mogą ponarzekać na znacznie mniejszy poziom esencjonalności prezentowanego dźwięku, jednak nie oszukujmy się, czasy lejącego się z głośników lukru odeszły w niepamięć. Owszem, to może się podobać, jednak obecnie istotnym elementem w oddaniu ducha muzyki jest nie tylko często przesadna projekcja zawartego w niej liryzmu, ale również pokazanie go z naturalną swobodą i oddechem. Niestety tego nie da się odwzorować w momencie zbytniego przywiązania do nasycenia i krągłości. A jeśli tak, chyba nie dziwne jest, że konstruktorzy najnowszej odsłony Amatorów chcąc nawiązać do poprzedniczek, ale nie kopiując ich dawnych nawyków, tchnęli w jubilatki szczyptę pozwalającej muzyce odetchnąć witalności. Dla mnie to dobry ruch. Co prawda lubię otaczać się dźwiękiem prezentowanym w estetyce nasycenia, ale ważnym aspektem jest również pozwalająca jej swobodnie wybrzmieć zdroworozsądkowa lekkość. W innym wypadku zamiast ważnego dla prawdy o zapisanym w materiale pakietu informacji przekaz będzie nosił cechy napychania odbiorcy monotonną papką. Jak wspominałem, być może dla kogoś przyjemną, jednak w odniesieniu do dążenia do doskonałości projekcji mało zróżnicowaną pod względem odcieni pojedynczego dźwięku beznamiętną strawą. Na szczęście nasze piękne bohaterki nader udanie to zbilansowały.
Wręcz idealnym przykładem na obronę tego stwierdzenia była płyta braci Oleś z wibrafonistą Christopher-em Dellem „Górecki Ahead”. Świetnie pokazany akcent sposobu grania Marcina na kontrabasie oraz artykulacja rytmu i zawieszenie przeszkadzajek przez jego brata na zestawie perkusyjnym dały fenomenalny podkład do brylowania naszpikowanemu milionem nienachalnych informacji wibrafonowi Christophera. To dla wielu z pozoru jest prosty do pokazania pełni możliwości instrument, gdyż cechuje go zwykłe uderzenie w płytkę. Niestety to bywa złudne, gdyż często w wyniku działania uderzenia pałeczką słyszymy dość mocno skondensowany, czasem nawet przyjemnie soczysty, ale jednak zbyt mocno skupiony dźwięk. Tymczasem nie jest to monolityczny, dłuższy lub krótszy impuls, tylko pakiet wydarzeń w skład którego wchodzą twardawy atak, stopniowe nasycanie i na końcu mieniące się milionem informacji modulowane wygasanie. I prawdopodobnie to w zamyśle mieli konstruktorzy najnowszych Elect III. Kolokwialnie mówiąc nie zawiesić w eterze wibrafon jako tłusty, pozbawiony nieoczekiwanych meandrów, przez to nieciekawy życia byt, tylko pokazać go poprzez pryzmat pełnej życia energii, po nieuchronny, ale za to jakże pełen odcieni koniec. Bez zdroworozsądkowego rozdrobnienia tego aspektu nie ma szans na ciekawą prezentację podobnych instrumentów. A przecież dla wspomnianego rodzeństwa wibrafon na tej płycie to wisienka na torcie, dlatego tak jak zrobiły to małe Sonusy, dobrze jest spróbować odtworzyć go w pełnej krasie.
Innym przykładem na znakomitą pracę włoskiej myśli technicznej okazała się być wokalistyka w wykonaniu bałkańskiej artystki Amiry Medunjanin. Jednak jak wiadomo, nie z samej wokalizy tego typu muzyka się składa i wbrew pozorom to wydawnictwo przywołałem z myślą o wspierającym frontmenkę zespole. Co mam na myśli? Chyba nikogo nie trzeba przekonywać o pewnej wyrazistości użytych podczas sesji nagraniowej instrumentów, które bez dobrego pokazania ich specyfiki brzmienia oraz sposobu wytwarzania dźwięku nie mają szans na porwanie duszy słuchacza. I żeby nie było, nie chodzi o akompaniament do znanej powszechnie Zorby, tylko ogólne spojrzenie na z pozoru prosty w obsłudze, jednak w rękach wirtuoza wyrazisty dęciak qudt, czy podobny do cytry strunowiec kanun. Jak można się spodziewać, zbyt mocne osadzenie ich w nasyceniu nie pozwoliłoby im odpowiednio lekko, ale przy tym z rozmachem wybrzmieć. Tymczasem Włoszki nie miały z tym najmniejszego problemu. Dzięki odejściu od dawnych nawyków było swobodnie, ale przy okazji wyraziście i dzięki temu dźwięcznie, co jest solą tego typu muzyki.
A co z twórczością z przeciwległego bieguna spod znaku rocka lub elektroniki? Powiem tak. Owszem, da się jej słuchać. Jednak nie oszukujmy się, dla tytułowych konstrukcji to walka o przetrwanie. Teoretycznie zagrają wszystko, co im się zapoda, tylko jaki jest sens szukania brutalności często źle zrealizowanej muzyki w monitorach stawiających na wyrafinowanie? To nawet nie jest szaleństwo, tylko w moim odczuciu bezsens. Po pierwsze – są zbyt małe, aby oddać odpowiednią ścianę marnego jakościowo dźwięku, a po drugie – za sprawą oferowanej jakości dźwięku wszelkie zniekształcenia wręcz wyeksponują. To gdzie tu logika? A gdy jej nie widzę, nie będę tego tematu dalej roztrząsał.
Po tak konkretnym w wszelkie za i przeciw teście na myśl samoczynnie nasuwa jedno zasadnicze pytanie – „Czy są to kolumny dla każdego?”. I wiecie co? Z odpowiedzią na nie nie będę miał najmniejszego problemu. To wynika z powyższego słowotoku, który jasno pokazuje, że aby skorzystać z ich najlepszych cech, należy umieścić je w odpowiednim rozmiarowo pomieszczeniu i raczej unikać muzyki stawiającej na doznania oparte o ekstrema. I nie chodzi o obronę miernego produktu, tylko pokazanie, że pewne konstrukcje mają swoje preferencje. Naturalnie włoskie panny spokojnie można karmić ciężkim rockiem, tylko swoje prawdziwe „ja” pokażą dopiero w muzyce epatującej emocjami opartymi o esencję, kolorystykę i kontrasty następujących po sobie wydarzeń. Niestety monotonna papka zmarnuje ich potencjał. A zapewniam, jest bardzo duży.
Jacek Pazio
Opinia 2
O ile młodszemu pokoleniu pewnie nie robi to żadnej różnicy, bo tematyką audio interesują się tu i teraz, raczej śledząc kolejne nowości aniżeli oglądając się wstecz, to bardziej doświadczeni audiofile z pewnością pamiętają czasy, gdy Sonus faber był niejako synonimem wytwórcy ekskluzywnych monitorów a Franco Serblin z zamawianych w Seasie, Audio-Technology i Dynaudio, a później również Scan-Speaku przetworników wyczarowywał kolejne cudeńka. Któż nie marzył o orzechowych Minimach, Electach, czy Elactach Amator, o Extremach nawet nie wspominając? Kluczowy okazuje się jednak czas przeszły – był, do … 1998r., kiedy to światło dzienne ujrzały zjawiskowe podłogówki Amati Homage. A potem już poszło z górki, bo na królewskim tronie pyszniły się Stradivari Homage, The Sonus faber, Aidy, Lilium i nowsze inkarnacje poprzedników – New Aida. Oczywiście w tzw. międzyczasie nie zabrakło klasycznych podstawkowców w stylu Guarneri Memento, Guarneri Evolution, Ex3ma, czy nieco skromniejszych, choć nadal butikowo-rustykalnych Electa Amator III i Minima Amator II, jednak mleko się rozlało a tym samym zmieniło się postrzeganie marki, która o zgrozo próbowała swych sił w niemalże budżetówce. Ba, nawet my sami staliśmy się ofiarami ww. zmiany optyki, gdyż na przestrzeni minionej dekady mieliśmy okazję pochylić cię jedynie nad, a jakże, podłogowymi Olympica Nova V. Jednak, co się odwlecze, to nie odwlecze i choć od polskiej premiery (w której, jak widać, mieliśmy okazję uczestniczyć) minęły … cztery lata, koniec końców udało nam się wyszarpnąć z objęć Horn Distribution będące nad wyraz udanym odwołaniem do jakże chlubnej przeszłości na wskroś włoskie monitorki Sonus faber Electa Amator III.
Tym razem sesja zdjęciowa przebiegła nieco inaczej, gdyż zamiast podziału na unboxing i właściwe odsłuchy postanowiłem od razu wszystko uwiecznić za jednym podejściem, bowiem wyłaniający się z kartonów, krok po kroku, widok okazał się na tyle intrygujący, że nie było szans na to, by po wypakowaniu zostawić wszystko w spokoju i cierpliwie czekać aż kolumny raczą się w naszym systemie zaaklimatyzować. Oczywiście spontaniczne wpięcie Sonusów początkowo miało posłużyć li tylko jako materiał zdjęciowy, lecz skoro dotarły do nas wygrzane egzemplarze wiadomym było, że chociażby pobieżny rzut uchem z pewnością nikomu nie zaszkodzi. I rzeczywiście – okazało się, że walory soniczne nie tylko dorównują, co wręcz wykraczają ponad te natury estetycznej. Jednak, żeby zachować chociaż pozory stosowanych przez nas procedur wróćmy na dosłownie chwilę do aparycji dzisiejszych bohaterek, bo możliwie dyplomatycznie rzecz ujmując jest na czym oko zawiesić.
W połowie – ściany boczne i górną, Elect wykonano z klepek orzechowych, z kolei ich front i plecy zdobi czarna, tłoczona skóra opinająca profil z MDF-u. Jakby tego było mało podstawa to równie udanie podkreślający luksusowość monitorków pięknie wyszlifowany marmur Carrara oddzielony od skórzano-drewnianego korpusu dyskretną mosiężną przekładką. Warto również od razu zaznaczyć, iż podstawę od spodu uzbrojono w nagwintowane otwory pozwalające na stabilne zespolenie z dedykowanymi, nie mniej wyrafinowanymi wzorniczo – aluminiowo/marmurowymi standami. Jednym słowem … ekstaza. Jeśli komuś wydaje się, że taki
Na froncie pyszni się chroniony charakterystyczną trójramienną „gwiazdką” 28mm jedwabny wysokotonowiec H28 XTR-04 DAD™ poniżej którego usadowił się 18 cm celulozowy mid-woofer MW18XTR-04. Z kolei na zapleczu znajdziemy ozdobną mosiężną tabliczkę znamionową z wkomponowanymi podwójnymi, równie biżuteryjnymi terminalami głośnikowymi a w górnej części pokaźnej średnicy ujście układu bas-refleks.
„Stare, dobre” Sonusy grały dostojnie, gęsto i wyrafinowanie, przez co zyskały w pewnych kręgach łatkę, bądź co bądź nie do końca bezzasadnej gabinetowości. Jednak takie zaszufladkowanie nie było bynajmniej ich wadą a zaletą, bo ktoś, kto się na nie decydował doskonale wiedział, bądź wiedzieć powinien, na co się pisze, więc jeśli coś mu finalnie nie pasowało, to już był jego / jego systemu problem a nie wina samych kolumn. Później miały miejsce różne i nie zawsze logiczne zawirowania, ze wspomnianym, niezbyt udanym, stanowiącym ewidentną rysę na włoskim wizerunku romansie z budżetówką i prawdę powiedziawszy trudno było wyrokować, w którą stronę pójdzie kolejny model. Dlatego też zabierając się za krytyczne odsłuchy Elect dałem im oprócz kilkudniowej rozgrzewki przysłowiową carte blanche, gdyż wcześniejsze z nimi spotkania, pomijając kilkugodzinną nasiadówkę po wypakowaniu, miały charakter na tyle przypadkowy, iż wyciąganie na ich podstawie jakichkolwiek merytorycznych wniosków byłoby równie zasadne, jak nie tylko ocena otaczającej nas rzeczywistości , lecz i przepowiadanie przyszłości bazując li tylko na obietnicach wyborczych i narracji serwowanej przez państwowe media.
Pierwsze takty prog-rockowo-folkowego „Graveyard Star” Mostly Autumn i jeśli miałbym jakiekolwiek wątpliwości, to w tym momencie zostałyby one rozwiane. Electy zagrały bowiem wybornie, po swojemu i niczego nie udając. Jasnym stało się jednak, że nie są do wszystkiego, co poniekąd … dobrze o nich świadczyło. Zdziwieni? A czemuż to? Przecież wiadomo wszem i wobec, że jeśli coś jest do wszystkiego, to albo jest do d&%y, albo jest to szwajcarski scyzoryk, a jak sami z pewnością Państwo zauważyliście filigranowe Sonusy kilkunastoostrzowego multi-toola nijak nie przypominają a i do wsadu dedykowanego tej części naszego ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę nie sposób je porównać. O co więc chodzi? O nomen omen słuszne założenie producenta, że jednostka wykazująca nimi zainteresowanie w przestrzeni pomiędzy lewym a prawym uchem jakieś szare komórki nie tylko posiada, co potrafi z nich zrobić właściwy użytek a rezultat owego procesu tentegowania w głowie zdolna jest przełożyć na sensowność własnych działań. Po pierwsze zatem nie będzie oczekiwała od tytułowych kolumn niemożliwego a po drugie, świadoma ich oczywistych cech charakterologiczno-konstrukcyjnych zapewni im odpowiednio kaloryczną i dopasowaną do ich DNA strawę. Po co o tym wspominam? A po to, żeby nikt nie próbował mieć do nich pretensji, że nie nagłośnią 100, czy 150 metrowego salonu, tak sugestywnie jak daleko nie szukając odświeżone Aidy, bądź nie będą w stanie oddać pełni agresji „Repentless” Slayera. Bo nie będą, gdyż nie do tego zostały stworzone. Podobnie jak nikt przy zdrowych zamysłach nie będzie próbował Maserati GranTurismo przewozić półtonowego koncertowego Bosendorfera 280VC, bądź choćby 85” QLED-a. Za to na wspomnianym rockowo-folkowym repertuarze Electy miały okazję w pełni rozwinąć skrzydła, odpowiednio podkreślić przestrzenność i rozmach albumu a jednocześnie nie rozdmuchiwać go do iście gargantuicznych rozmiarów i nie próbować grać jak potężne podłogówki. Zyskują na tym one, zyskuje muzyka i zyskujemy my – słuchacze, gdyż dół pasma, choć pełny i zaraźliwie pulsujący, ani nie dominuje, ani nie nosi oznak wysilenia, przez co odpada problem ewentualnej nerwowości i chorobliwego udowadniania na każdym kroku, że da radę. Bo tu nie o dawanie rady chodzi a o wrodzony artyzm i naturalność. A Sonusy właśnie naturalność i rozbrajającą szczerość celebrują i pielęgnują, oferując dźwięk kompletny i skończony. W dodatku bez jakiegokolwiek, nawet najmniejszego „ale”.
Co ciekawe zarówno górne rejestry, jak i dół ani myślą ustępować pola średnicy, która choć niezwykle organiczna i komunikatywna nader udanie unika zbytniego przegrzania i w pierwszej chwili przyjemnego, lecz na dłuższą metę nieco uśredniającego przekaz wypchnięcia. Mamy zatem z jednej strony krągłość i gładkość wybornego Primitivo a z drugiej rześkość Vinho verde i brak grania pod publiczkę, czy też siłowego wyciągania za uszy słabych realizacji, bo jednak z racji niewątpliwej liniowości Sonusy wyraźnie różnicują reprodukowany materiał a tym samym informują o fakcie, gdy ktoś w studiu przyszedł do pracy a nie pracować. Wracając jednak do ograniczeń najnowszej, trzeciej już, inkarnacji Electy Amator, to proszę, o ile tylko nie gustujecie Państwo w ekstremach w stylu wspomnianego Slayera, niezbyt brać sobie owe ostrzeżenie do serca, bowiem nawet na niezwykle eklektycznej a zarazem zawierającej kilka cięższych kawałków ścieżce dźwiękowej do „Stranger Things, Season 4” tytułowe monitorki ani myślały wywieszać białej flagi i po prostu grały na 100%, o ile nie więcej, swoich możliwości. Warto bowiem mieć na uwadze, że chcąc poznać pełnię drzemiącego w nich potencjału podpięliśmy je na stałe pod redakcyjnego APEX-a. Ba, nawet dyskotekowy „Tarzan Boy” Baltimora przestał straszyć plastikową aranżacją, gdyż akcent został przesunięty na pulsujący rytm a syntezatorowy podkład nabrał znamion oldschoolowej analogowości. Z kolei „Master of Puppets” Metallici cięło powietrze ognistymi riffami aż miło. Oczywiście stopa Larsa Ulricha nie schodziła tak nisko i nie dysponowała taką energią jak ma to w zwyczaju na potężnych Gauderach, lecz brak sztucznego pompowania i podbicia wyższego basu mającego udawać coś, czego niewielki dwudrożny monitor fizycznie nie jest w stanie zagrać działało wyłącznie na ich korzyść. Warto jednak podkreślić, że nawet w blisko 40-metrowym OPOS-ie basu bynajmniej nie brakowało, bo takowy był a z racji swojej sprężystości i zróżnicowania nie sposób było doświadczyć jakiegoś nieusatysfakcjonowania. Ot klasyczne stawianie jakości ponad ilość i wyraz szacunku w stosunku do odbiorcy. Co innego góra, która, jak już zdążyłem nadmienić cechowała się nie tylko odwagą, co niezwykłą rozdzielczością i ani myślała iść w kierunku romantycznego zawoalowania czy bezpiecznych krągłości. Wystarczyło bowiem sięgnąć po fenomenalny album „Alegría” nieodżałowanego Wayne’a Shortera, by doświadczyć nie tylko ekspresji dęciaków, jak i skrzących się blach, których w trakcie jazzowych improwizacji Brian Blade bynajmniej nie oszczędzał. Wszystko jednak podane zostało z niezwykłym wyrafinowaniem i smakiem, więc każdy dźwięk miał swój ściśle określony czas i miejsce, idealnie wkomponowując się w koherentną tak pod względem tonalnym, jak i logicznym całość.
Krótko mówiąc Sonus faber Electa Amator III są idealną propozycją dla wyrafinowanych melomanów i koneserów dźwięków wszelakich poszukujących kolumn zdolnych pieścić ich wyostrzone zmysły przez długie lata bez popadania z jednej strony w przesadę a z drugiej w nudę. Jak sami Państwo widzicie wyglądają iście zjawiskowo i równie zjawiskowo grają stając się nie tylko ozdobą każdego salonu, co wystarczającym powodem do tego, by ilekroć znajdziemy się w ich zasięgu sięgnąć po ulubiony repertuar i po prostu się nim delektować z intensywnością, na jaką w pełni zasługuje.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Horn Distribution
Producent: Sonus faber
Cena: 41 998 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: 2-drożna, podstawkowa, wentylowana
Zastosowane przetworniki
– Wysokotonowy: H28 XTR-04 DAD™, Ø 28 mm
– Średnio-niskotonowy: MW18XTR-04, Ø 180 mm
Częstotliwość podziału zwrotnicy: 2 500 Hz
Pasmo przenoszenia: 40 – 35 000 Hz
Skuteczność: 88 dB SPL (2,83V/1 m)
Impedancja nominalna: 4Ω
Wymiary (W x S x G)
– Kolumna: 375 x 235 x 360 mm
– Stand: 720 x 300 x 350 mm
Waga
– Kolumna: 14,6 kg
– Stand: 11,2 kg