Opinia 1
Nie oszukujmy się, każda odnosząca sukcesy z racji pewnego fenomenu głównego projektanta własnego portfolio, marka, prawdziwy test na swój byt na rynku zalicza dopiero po rozstaniu ze wspomnianym wizjonerem. Oczywiście pełna weryfikacja jej kondycji wymaga czasu, jednak faktem jest, iż rozprawiamy o pewnego rodzaju aksjomacie. I nie chodzi w tym momencie o bezmyślne podążanie akolitów danego brandu za wielbionym mentorem, tylko po pierwsze – powodującą zwyczajowe reperkusje w odbiorze nowości, zmianę firmowego sznytu brzmienia oferty, a po drugie – w kwestii jakości dźwięku dotrzymanie kroku starym przez nowe konstrukcje. To jest abecadło interesującego nas wycinka gospodarki i bez względu na ramy czasowe każdy producent prędzej czy później musi się z tym zmierzyć. Identyczny splot wydarzeń zaliczyła będąca bohaterem dzisiejszego spotkania włoska marka Sonus faber, która jak dotąd mimo bezwarunkowej rozpoznawalności przez nawet początkującego miłośnika muzyki, z wiadomych li tylko sobie przyczyn jako obiekt testowy na łamach naszego magazynu jest swoistym debiutantem. Co jest tego powodem, wie jedynie chadzający swoimi drogami los. My jedynie możemy zdać relację, co w aspekcie brzmienia dzieje się w obecnych, wychodzących spod innej, aniżeli Franco Serblina ręki, produktach włoskiego specjalisty od zespołów głośnikowych. Dlatego mając nadzieję, iż to początek znacznie częstszych recenzenckich kontaktów, nie pozostaje mi nic innego, jak zdradzić obiekt naszego spotkania w postaci kolumn podłogowych Sonus faber Olympica Nova V, których dystrybucją na naszym rynku zajmuje się stacjonujący w Warszawie Horn.
Jak obrazują fotografie, Olympici V są kolumnami podłogowymi, co dla wielu potencjalnych klientów może stanowić drobny problem natury akomodacji wizualnej. Jednak pragnę takowych uspokoić, gdyż dzięki stosunkowo smukłemu korpusowi, jego obłym, schodzącym się płynnym łukiem ku tyłowi ściankom i włoskiemu rodowodowi są na tyle nietuzinkowe, żeby nie napisać bajecznie piękne, że mimo swoich gabarytów praktycznie znikają z pokoju. Co mam na myśli przywołując pochodzenie opisywanych panien? Otóż jak to u Włochów bywa, z pozoru nic nieznaczące akcenty lub rozwiązania sprawiają, że ich konstrukcje wyglądają jak żadne inne, czym w momencie choćby minimalnych pokładów romantyzmu w naszym wnętrzu wręcz nas zniewalają. Weźmy na przykład rozwiązanie portu bass-reflex, który zamiast brutalnej dziury upust wydmuchiwanego podczas pracy głośników powietrza realizuje przy pomocy zorientowanych pionowo przez całą wysokość kolumny, aluminiowych żeber tworząc tym sposobem jakby ażurową tylną ściankę. Jednak de facto prawdziwą tylną ścianką jest przedłużenie jednego z boków wymuszając tym sposobem nieregularny przekrój poprzeczny skrzynki, gdzie tuż nad podstawą umieszczono aluminiowy terminal z podwójnymi zaciskami kabli głośnikowych. Ale to nie wszystkie ciekawostki. Otóż oprócz zjawiskowego, bo imitującego poziomo ułożone klepki drewna, forniru na obudowach, bardzo ważnym elementem konstrukcyjnym i designerskim prezentowanych kolumn jest wspomniana już, często wykorzystywana inkarnacja glinu. Oprócz wspomnianego regulatora ciśnienia wewnętrznego względem atmosferycznego (bass-reflex) i platformy dla zacisków głośnikowych, jest również budulcem dla solidnej podstawy z szeroko rozstawionymi łapami uzbrojonymi we wkręcane kolce, a także kilku wizualnych akcentów typu: obramowanie sekcji średnio-wysokotonowej i ramka górnej płaszczyzny z wygrawerowanym na niedużej płaskiej połaci logo marki. Przechodząc do tematu technikaliów jestem zobligowany poinformować, iż Olympica V może pochwalić się zaaplikowanymi na froncie pięcioma przetwornikami – po jednym wysokotowym i średniotonowym wspieranych trzema basowcami, co jako kolumny trójdrożne przy 4 Ω i skuteczności 90 dB pozwala jej zaoferować przenoszenie sygnału w zakresie 32 Hz – 35 kHz.
Wpinając rzeczone kolumny, naturalnie mając w pamięci ich poprzednie wcielania, niespecjalnie wiedziałem, czego się spodziewać. Oczywiście kilka razy słyszałem nowe modele Sonusa na wystawach i prezentacjach, ale jak wiadomo, czym innym jest pokaz zrealizowany na bazie oferty danego dystrybutora, a czym innym ocena brzmienia konkretnej konstrukcji po dopieszczeniu systemu w znanych warunkach lokalowych z pozoru drobnymi, jednak w finalnym rozrachunku dającymi ciekawy wynik soniczny roszadami z elektroniką włącznie. Dlatego też byłem bardzo rad, gdy okazało się, że Olympica V bez najmniejszych problemów zaoferowała mi dobre zejście muzyki w dolne partie częstotliwościowe, przy jednoczesnej energii i szybkości prezentacji tego zakresu. Co bardzo istotne, nie zanotowałem najmniejszych oznak nadinterpretacji tego pasma w postaci braku panowania nad nim, czy jego dominaty – tak zwanej buły – nawet podczas słuchania muzyki elektronicznej z jej sejsmicznymi pomrukami – Acid „Liminal”, czy folk-metalowych wariacji zespołu Percival Schuttenbach „Svantevit”. Za każdym razem było to mocne, zwarte, ale z odpowiednią dawką wypełnienia uderzenie, tudzież podbudowanie grających w wyższej części tego pasma instrumentów. Ale to nie jedyny ciekawy aspekt projektu spod znaku Olympica V, gdyż takiemu postawieniu sprawy szła w sukurs również średnica. Może nie tak zaczarowana jak we wspominanym przez miłośników tej marki projekcie typu Extrema, ale równie dobrze wyważona, a przez to bez najmniejszych problemów podążająca za współczesnymi oczekiwaniami melomanów, jakimi jest unikanie oczywiście fajnie odbieranych, jednak oddalających nas od prawdy podkolorowań. Ale żeby nie było, nie jest sucha, ani rozjaśniona, tylko hołubiąca nielubianej przez wielu melomanów bezwzględnej neutralności. A gdy do tego dodamy transparentną, jednakże daleką od przejaskrawienia górę, okaże się, iż Włosi „olimpijską piątką” prawie gwarantują, że jeśli swoim postrzeganiem muzyki nie zapuszczacie się zbytnio muzykalności ponad wszystko, nie powinniście mieć problemów by zaprząc je do pracy w praktycznie każdym środowisku sprzętowym i co ważne, do każdego rodzaju muzyki.
Naciągam fakty? Nic z tych rzeczy. O zakończonej sukcesem walce z ciężkimi nurtami już wspominałem, dlatego też jako przysłowiową pieczęć firmującą bardzo dobrą jakość oferowanej przez nie fonii przywołam materiał z mojego podwórka w postaci jazzu i muzyki dawnej. Jednak w tym momencie nie będę rozprawiał o basie, środku i górze pasma, bo ten temat już znacie, tylko innych, również bardzo ważnych aspektach budowania realiów sesji nagraniowych. Chodzi mianowicie umiejętne wykreowanie głębokiej i szerokiej wirtualnej sceny, przy jednoczesnym zachowaniu proporcji wolumenu źródła dźwięku do jego oddalenia od linii kolumn. Często dzieje się tak, że kolumny owszem, budują zjawiskowe hektary sceny, tylko nie do końca potrafią zapanować nad zbyt dosadnym udziałem tylnych planów w całości przedsięwzięcia. Naturalnie konstruktor lub potencjalny posiadacz takowych powiedzą, że to ich zaleta, bo słychać dosłownie wszystko, tylko co to ma wspólnego z naturalnym oddaniem takich wydarzeń. A to w mojej muzyce, szczególnie barokowej, gdzie znaczącą ilość płyt nagrywa się w kubaturach kościelnych, jest dosłownie abecadłem, co na szczęście nowy model kolumn Sonus faber Olympica V realizował znakomicie. Przykładowo, gdy podczas inscenizacji „Pieśni do Sybilli” z udziałem niestety nieżyjącej już żony Jordi Savalla – Monseat Figueras – owa diva podczas nagrania stała jak gdyby w centrum wydarzeń – nieco z przodu, a wieloosobowy chór męski szerokim łukiem okupował posadzkę sporo za nią, jakby pod ścianą goszczącego muzyków klasztoru, w wydaniu smukłych Włoszek wyraźnie słuchać było bezpośredniość głosu artystki i lekko przygaszoną, oczywiście nieco wzmocnioną echem pomieszczenia, co ważne, oddaloną od frontmanki taflę mocnego basowo-tenorowego wielogłosu. To wydaje się być prostym do oddania, ale zapewniam Was, nie zawsze udaje się to odtworzyć. Podobnie sprawa miała się w temacie jazzu. Owszem, tutaj podczas testu najczęściej opierałem się o sesje studyjne. Ale przecież owe sztucznie wygenerowane na stole mikserskim realia zawieszenia muzyków w eterze również natężeniem dźwięku powinny pokazywać gradację ich lokalizacji w wektorze głębokości. Inaczej mamy pewnie fajny, bo czytelny na każdym metrze sceny, jednak niemający nic wspólnego z naśladowaniem prawdy popis braku elementarnych umiejętności zaprezentowania świata muzyki. Niestety tak bywa. Co daje nam okiełznanie tego tematu? W moim odczuciu naśladując wydarzenia na żywo zwiększamy ich namacalność, co mniemam, że nie tylko dla mnie, ale również dla wielu z Was jest wręcz podstawową składową wysokiej jakości dźwięku, a za taki uważam generowany przez opisywany dzisiaj zestaw kolumn.
Nie wiem, czy nie za bardzo popłynąłem z pochwałami. Ale zapewniam, to wynik całkowitego zaskoczenia, że nawet po zmianie warty w dziale konstruktorskim Włosi potrafili utrzymać wysoką jakość oferowanego dźwięku. Nie szukali siłowego naśladownictwa starych wcieleń, tylko odważnie poszli swoją drogą, co odnosząc się do wstępniaka pozwala domniemać, iż obecnie Sonus faber nadal ma się dobrze. Czy to jest oferta dla każdego? Wyjaśnienie padło już w poprzednim akapicie, dlatego tylko przypomnę, iż jedynymi zagrożonymi ewentualną porażką na własną prośbę osobnikami będą wielbiciele dużej ilości cukru w cukrze, czyli przekładając na nasze, romantycy lubiący rozpływać się w solidnym nasyceniu i krągłościach dźwięku. Wszyscy inni raczej docenią starania apenińskich inżynierów. I co jest istotne, bez znaczenia jakiego rodzaju muzyki słuchają.
Jacek Pazio
Opinia 2
Nie wiedzieć czemu dopiero teraz udało nam się przyjąć pod swój dach parę, znaczy się dwie sztuki, kolumn sygnowanych przez markę, która dla lwiej części audiofilskiej braci nierozerwalnie kojarzy się klasyką High-Endu. Oczywiście Sonus fabery, bo to o nich mowa, cały czas gdzieś krążyły na bliższych, bądź dalszych orbitach, lecz kontakt z nimi mieliśmy, nazwijmy to oględnie niezobowiązujący. A to na spotkaniu z Maestro Pendereckim system Audio Researcha napędzał przepiękne Lilium, a to w Studiu U22 przemknęły smukłe Olympici II, bądź Michałowi Urbaniakowi towarzystwa dotrzymywały Elipsy, a Annie Marii Jopek i przedpremierowemu odsłuchowi Depeche Mode „Spirit” Homage Tradition. Najśmieszniejszy jednak w całej tej sytuacji pozostaje fakt, iż w momencie, gdy przyszło co do czego i Sonusy do nas trafiły, to zamiast kolumn dostaliśmy … słuchawki Pryma Carbon. Najwidoczniej jednak dystrybutor legendarnej włoskiej marki – stołeczny Horn, doszedł do wniosku, że nawet nasze pokłady cierpliwości kiedyś się skończą i nie chcąc dłużej przeciągać struny tuż na początku wakacji zjawił się w naszych skromnych progach z wielce urodziwymi podłogówkami – Sonus faber Olympica Nova V.
Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z wyjątkowo dopracowanym projektem plastycznym. Stanowiące zwieńczenie serii Olympica Nova V-ki prezentują się bowiem obłędnie i to zarówno w dostarczonym przez Horna orzechowym, jak i stanowiącym jego alternatywę, zdecydowanie ciemniejszym fornirze wenge. Uwagę zwracają nie tylko masywne – aluminiowe, uzbrojone w szeroko rozstawione stalowe kolce, cokoły lecz również zamykające swoistą klamrą bryłę kolumn również aluminiowe ranty wieńców górnych. Jeśli dodamy do tego sekcję wysoko-średniotonową osadzoną w szalenie eleganckim aluminiowo skórzanym (naturalna, pochodząca z okolic Vincenzy skóra a nie jakieś zmielone z klejem skóropodobne odpady) szyldzie i imponującą baterię trzech wooferów jasnym stanie się, że Włosi nie pozwolą nikomu na chłodną obojętność. Tytułowe Sonusy są ponadto wyjątkiem potwierdzającym regułę odnośnie moich osobistych, czysto subiektywnych, fobii uaktywniających się na widok tak maskownic, jak i dedykowanych im otworów montażowych, które de facto w Olympicach występują. Powodem mojej pobłażliwości jest w tym przypadku transparentność i perfekcja wykonania strunowych osłon, które pełnią głównie rolę dopełniającego całości ozdobnika a nie standardowej ochrony i zamaskowania (jak sama ich nawa wskazuje) przetworników.
Nie mniej elegancko prezentuje się będąca w zaniku ściana tylna, która akurat w tej odsłonie przybrała postać odziedziczonego po serii Homage Tradition aluminiowego, szynopodobnego systemu Stealth Ultraflex™ ze zgrabnie „przytulonymi” tuż przy podstawie zdublowanymi terminalami głośnikowymi.
Zagłębiając się nieco bardziej w technikalia nie sposób nie wspomnieć o wielkiej dbałości o zapewnienie bądź co bądź całkiem okazałym kolumnom odpowiedniej sztywności i odporności na powstające podczas pracy rezonanse. Dlatego też obudowy wykonano z ośmiu warstw giętego drewna a wewnątrz nich umieszczono system ożebrowań. Sporo know-how siedzi też w samych przetwornikach. Za górę pasma odpowiada 28 mm jedwabna kopułka o membranie DAD™ (Damped Apex Dome™) z neodymowym napędem Neodymium Cap Design wkomponowana w pierścień i łuk ochronny stanowiący solidny odlew. Z kolei wyposażone w celulozowe – suszone na powietrzu, nieprasowane i wzbogacone innymi naturalnymi włóknami 150 mm średniotonowce są zmodernizowanymi konstrukcjami znanymi w linii Homage Tradition. O ich sztywność dbają aluminiowe kosze, cewki wykonano ze specjalnego stopu miedzi i aluminium CCAW (Copper Clad Aluminium Winding) a ozdobny korektor fazy składa się z aluminium i miedzianego pierścienia.
Nieco inaczej zbudowane są 180 mm basowce o membranach typu „sandwich”, w których pomiędzy dwiema warstwami pulpy celulozowej znajdziemy zaawansowaną technologicznie piankę syntaktyczną.
No dobrze, skoro obcmokałem aparycję Sonusów najwyższy czas pochylić się nad ich walorami sonicznymi. I tu mała niespodzianka, bowiem V-ki zamiast asekuracyjnie stawiać na delikatne i dystyngowane tonowanie emocji podkreślające i świetnie korespondujące z ich elegancką szatą wzorniczą, poszły po przysłowiowej bandzie i zaproponowały nad wyraz żywiołowe brzmienie. Góra była odważna i mocna, jednak ze względu na jej niezwykłą gładkość i wzorową rozdzielczość nie sposób było określić jej mianem ofensywnej, czy fatygującej. Po prostu nic nie temperowało jej dynamiki i komunikatywności, przez co dostawaliśmy potężną dawkę informacji wystrzeliwanych z szybkością Uzi. Średnica również nie dawała obie w kaszę dmuchać, lecz nie sposób było odmówić jej soczystości i witalności uatrakcyjniających przekaz. To taka dziewczęca zmysłowość, która po prostu jest, niby mimochodem, niby nieświadomie a tak naprawdę perfidnie przykuwająca uwagę i niezaprzeczalnie uzależniająca. Nieco faworyzowana „dopala” emocjonalnie reprodukowany materiał starając się zintensyfikować realizm i namacalność nader sugestywnie kreowanych źródeł pozornych. A właśnie, skoro zahaczyliśmy o kreację, to nie wypada pominąć generowanych przez włoskie kolumny hektarów przestrzeni, gdzie owe byty mogą nader swobodnie pląsać i decybelować, bez obaw, że jeden wpadnie na drugi, bądź będą zmuszone siedzieć sobie na kolanach. O nie, wystarczy bowiem tylko zostawić Sonusom jakiś metr – półtora po bokach i z tyłu a praktycznie bez zbędnych kombinacji i zegarmistrzowskiej precyzji powinniśmy otrzymać obszerną scenę ze świetnym ogniskowaniem egzystujących na niej muzycznych bytów nie tylko pod względem szerokości i głębokości, lecz również wysokości. Jeśli więc tylko sięgniemy po nagrania, gdzie ów parametr ma znaczenie, vide „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” Mercedes Sosy, to z pewnością ów drobiazg docenimy. Kolejne rzędy chórzystów będą powoli wnosiły się za solistką a ona sama czarować będzie głębokim i dostojnym głosem.
I w tym momencie wchodzi bas – majestatycznie odzywa się gran cassa (bęben wielki) i już wiadomo, że pyszniące się na froncie trzy basowce nie są tam tylko dla ozdoby. Dół pasma jest zarazem świetnie kontrolowany, jak i „dobrze zbudowany” – mięsisty. Jego zaraźliwa motoryka nie powoduje zbytniej chrupkości, więc nawet z nieco osuszonymi nagraniami nie będziemy odczuwali jego braku, a tam gdzie jest go po prostu dużo („Thunderbird” Cassandry Wilson) nie narazimy się na jego potocznie mówiąc „przewalenie”, czyli dudniącą pulpę, z którą za bardzo nie wiadomo co zrobić. O „Thunderbird” wspomniałem z resztą nie tylko ze względu na bas, gdyż jest to wydawnictwo, które w nie do końca przemyślanym systemie potrafi nader często zaszeleścić i zakłuć w uszy sybilantami, których Panna Cassandra nie szczędzi. Zasadną zatem wydawała się weryfikacja, jak tytułowe, dość żywiołowe w górze pasma Olympici poradzą sobie z takim wyzwaniem. I? I poradziły sobie śpiewająco, gdyż podpięte pod Mephisto osiągnęły na tyle wysoki stopień realizmu, że sesja odsłuchowa niebezpiecznie zaczęła przypominać uczestnictwo w nagraniu, gdzie zamiast bezosobowej reprodukcji mamy do czynienia z bezpośrednim kontaktem z ludźmi z krwi i kości a ich ewentualne przypadłości natury logopedycznej przyjmujemy jako cechy indywidualne a nie anomalie mogące zepsuć przyjemność obcowania z ich twórczością.
Skoro już kilkukrotnie przez moją epistołę zdążyła przewinąć się kwestia żywiołowości i dynamiki niejako na niezwykle wysokokaloryczny deser i bez większych obaw zaserwowałem sobie blisko dwugodzinną porcję iście piekielnych porykiwań z wybitnie wakacyjnej destynacji, czyli odsłuch albumów „Rituals” i „The Heretics” greckiej formacji Rotting Christ. Od razu uprzedzam, że nie jest to muzyka ani lekka, ani łatwa, ani tym bardziej przyjemna w odbiorze dla postronnego słuchacza, lecz miłośnicy ciężkich brzmień powinni docenić tę charakterystyczną melodykę black metalu, gdzie podniosłe i patetyczne partie chóralne, przeplatane gdzieniegdzie damskimi wokalizami stanowią nieliczne chwile wytchnienia od zwierzęcego growlu i przysłowiowej ściany gitarowych riffów, perkusyjnych blastów okraszonych agonalnymi jękami opętanych i tematyki, z którą lepiej nie wyjeżdżać podczas kolędy. Zapowiada się ciekawie, bądź w zależności od osłuchania przerażająco? I tak też jest w istocie, lecz po pierwsze warto na powyższe wydawnictwa zwrócić uwagę ze względu na jakość realizacji, co przynajmniej jeśli chodzi o najcięższe odmiany metalu należy do rzadkości, a po drugie na wypracowaną przez Ateńczyków estetykę trudno pomylić z czymkolwiek innym, no może z czerpiącymi z jej dorobku naśladowcami w stylu Batushki, ale to też przez chwilę i to tylko przez niezorientowanych w temacie. A tak już na serio to chłopaki się nie oszczędzają grając ile tylko fabryka dała, dzięki czemu nie sposób spokojnie usiedzieć w miejscu. Przy okazji odsłuchu ww. albumów okazało się, że Sonusy równie dobrze radzą sobie przy cichych, jak i wkraczających w iście koncertowe dawki decybeli poziomach głośności, czyli po cichu nie tracą rozdzielczości a głośno, nawet bardzo głośno, grają bez kompresji i faworyzowania któregoś z podzakresów. Są przy tym piekielnie szybkie i potrafią zdrowo przyłożyć, by po chwili koić nasze skołatane nerwy delikatnym szeptem.
Powoli kończąc te wybitnie subiektywne wynurzenia „z przykrością” muszę stwierdzić, iż pomimo najszczerszych chęci nie udało mi się przyłapać Sonus faberów Olympica Nova V na jakimkolwiek potknięciu, uproszczeniu, czy graniu pod publiczkę. Są to bowiem niezwykle żywiołowe a zarazem wyrafinowane podłogówki, które z odpowiednio wydajną amplifikacją zagrają dokładnie tak, jak realizatorzy sobie zaplanowali. W dodatku nie sposób nie docenić ich walorów natury czysto estetycznej, czyli mówiąc wprost mają zazwyczaj kluczowy podczas audiofilskich zakupów współczynnik WAF (Wife acceptance factor) na niezwykle wysokim poziomie, co dobrze rokuje przy ewentualnych negocjacjach. Dlatego też jeśli szukacie Państwo wysokiej klasy (w domyśle pełnokrwiście high-endowych) kolumn, które oprócz pieszczenia zmysłu słuchu stanowić będą ozdobę Waszego salonu zwróćcie proszę uwagę na tytułowe V-ki, gdyż stanowią one wielce interesującą propozycję. Jakby bowiem nie patrzeć, to klasyczna, ręczna „włoska robota”.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Horn
Cena: 69 998 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: podłogowa,3 drożna, wentylowana “Stealth Ultraflex”
Wykorzystane przetworniki:
Tweeter: H28 XTR3. tekstylny 28 mm z ruchomą cewką w systemie DADTM.
Średniotonowy: M15 XTR2-04, 150 mm CCAW
Niskotonowe: 3 x W18XTR2-12 180 mm przetwornik o niskiej masie membrany dzięki zastosowaniu unikatowej konstrukcji kompozytowej.
Zwrotnica: anty-rezonująca konstrukcja o zoptymalizowanej amplitudzie. Architektura “Paracross topology” zapewniająca redukcję zakłóceń. Wysokiej jakości komponenty w tym wykonane na zamówienie kondensatory Clarity Cap.
Częstotliwości podziału: 250 Hz, 2.500 Hz
Pasmo przenoszenia: 32 – 35,000 Hz
Skuteczność: 90 dB SPL (2.83V/1 m)
Impedancja nominalna: 4 Ω
Zalecana moc wzmacniacza: 60W – 400W
Wymiary (S x W x G): 424 x 1175 x 530 mm
Waga: 44 kg/szt.
Dostępne warianty wykończenia: Orzech, wenge