Opinia 1
Co jak co, ale gdy ktoś określa się miłośnikiem obcowania z muzyką w domenie analogowej, jest więcej niż pewne, że zna będącą clou naszego spotkania niemiecką markę Transrotor. Powodów jest wiele. Pierwszy to jej bogata, co istotne rozpoczynająca ofertę produktów od poziomu zwykłego Kowalskiego po ekstremalny High End, oferta. Kolejnym wykorzystujące najnowsze technologie zaawansowanie techniczne i design każdego produktu. Ale chyba najważniejszym jest w ramach założonego budżetu maksymalizacja jakości dźwięku na dosłownie każdym poziomie cenowym. A to nie koniec związanych z nią dobrych wieści, bowiem wiele modeli gramofonów Transrotora zostało tak skonstruowanych, aby bez przymusu odsprzedaży dało się je upgrade’ować, a co za tym idzie, bezstresowo wspinać się po drabince wtajemniczenia. Zaskoczeni? Myślę, że większość z Was nie. Dlatego też bez dalszego rozwadniania tekstu znaną wszystkim istotą bytu na rynku tej manufaktury, zdradzę, z czym z portfolio panów Räke zmierzymy się w tym podejściu testowym. Otóż miło jest mi poinformować, iż na tę okazję warszawsko-krakowski dystrybutor Nautilus z pełną dbałością o dobry wynik soniczny zaproponował do zaopiniowania ciekawy analogowy konglomerat, w skład którego wszedł gramofon Transrotor Leonardo 40/60 TMD z ramieniem Regi RB-880 i wkładką Phasemation PP-200. Dla mnie to zapowiedź fajnego brzmienia. Jednak co z tego wynikło w praktyce, znajdziecie w poniższej epistole.
Być może zabrzmi to zabawnie, ale jak widać, na załączonych fotografiach naszego bohatera prawie nie widać. Spokojnie. To jest cel sam w sobie pozwalający wpisać się w wizualne potrzeby jednej z grup stawiających na wizerunkowy minimalizm, spośród szerokiej rzeszy klientów tej firmy. Oczywiście mowa o wyciętym z przezroczystego akrylu chassis, które w centrum zostało uzbrojone w łożyskowany systemem tłumienia drgań TMD talerz, w tylnej części lewej flanki otwór do aplikacji stabilizowanego na podłożu całości konstrukcji silnika napędzającego wspomniane łoże dla płyt winylowych, a po przeciwnej stronie tandem ramienia Regi z wkładką Phasemation. Co ciekawe, w celach odpowiedniej stabilizacji konstrukcji, 3 stopy tytułowego Leonardo nie są zintegrowane z podstawą, tylko jako pojedyncze elementy dość swobodnie stawianymi pod nią, zwieńczonymi przezroczystą gumką, aluminiowymi krążkami. Powód? W moim odczuciu jest to bardzo udany zabieg wzmacniający wizualną lekkość gramofonu. Sam talerz podobnie do podstawy, również wykonano z akrylu. Jednak tym razem dla delikatnego przełamania ewentualnej designerskiej monotonii został zmatowiony, zaś w dbałości o solidną stabilizację leżącej na nim płyty dodatkowo zwieńczony nakładanym nań dociskiem. Jeśli chodzi o kwestię regulacji prędkości obrotowej 33,3 / 45 obrotów, tę regulujemy odpowiednim usadowieniem gumowego paska na zintegrowanej z osią silnika, dwuśrednicowej rolce napędowej. Natomiast temat karmienia owego silnika życiodajną energią elektryczną rozwiązuje pozwalający odsunąć go od gramofonu i schować w dogodnym miejscu, wyposażony w włącznik główny zewnętrzny zasilacz.
Czym ugościł mnie testowany zawodnik? Najważniejszą cechą była wyrazistość działania. Nie oferował płaczliwego rozwadniania muzyki na bliżej nieokreśloną dźwiękową magmę z symbolicznymi elementami informacji – niestety wielu gramofoniarzy właśnie taką projekcję utożsamia z analogowym sznytem grania, tylko kwintesencję jej walorów typu dobry atak, fajna krawędź, solidny pakiet danych o zapisanym materiale, a wszystko zaprezentowane w estetyce unikania przegrzania przekazu. Owszem, to dla co poniektórych mogłoby okazać się zbyt dosłownym działaniem, jednak zapewniam, bez względu na format muzyka powinna żyć i tryskać energią, a nie sprawiać wrażenie ospałości jak po zażyciu pavulonu, dlatego byłem rad, że spełniając jej najszlachetniejsze założenia, w zależności z której strony na niego spojrzymy, półprzezroczysty Leonardo pokazywał ją z tej radosnej strony. Oczywiście końcowe brzmienie stosowną konfiguracją kablową spokojnie można było przekuć na znacznie bardziej wylewną barwowo i wagowo modłę, jednak z chęci pokazania jego fajnego w odbiorze wigoru z premedytacją tego nie uczyniłem. Co dostałem w zamian?
Po prostu życie, którego pierwszą jaskółką była widniejąca na fotografiach japońska free-jazzowa kompilacja oficyny Enja. To było świetne oddanie zamierzeń tego typu twórczości z jej największymi walorami, czyli pełnią ekspresji, szybkości zmian tempa i dosłowności często bardzo wyrazistych instrumentalnych pasaży. Owszem, będąc w pełni szczerym, idąc za swoimi preferencjami, widziałbym ten materiał z nieco większym pakietem masy, ale wówczas mogłoby to być naginanie rzeczywistości, a nie oddanie prawdy o nie tylko tego rodzaju muzyce, ale również estetyce japońskiego, często nieco jaśniej masterowanego, dodam, że wiekowego, bo z 1973 roku, tłoczenia. Dlatego bez jakiegokolwiek marudzenia, ba, z niekłamaną ciekawością przesłuchałem tę płytę do końca wytłoczonych na każdej ze stron rowków.
Kolejnym materiałem był rock spod znaku Pink Floyd „Animals”. W tym przypadku moje soniczne odczucia były bardzo zbieżne z częścią jazzową, z tą tylko różnicą, że muzyka zyskała dodatkowy zastrzyk witalności. Tak jak poprzednio mogłaby być zaoferować minimalnie większy pakiet nasycenia, ale wiedziałem, że tego nie zrobiła, gdyż zamierzenie chciałem sprawdzić prawdziwe „ja” tak skonfigurowanego, zaznaczam, że i tak już świetnie grającego Transrotora Leonardo.
Na koniec kilka zdań o rodzimej wokalizie Agi Zaryan „Remembering Nina & Abbey”. Nie wiem, czy znacie tę pozycję, dlatego zaznaczę, iż jest bardzo mocno podkręcona w domenie basu. Mało tego. Pokusiłbym się nawet o określenie go jako przewalonego, co w rozdzielczym systemie z dużym marginesem tolerancji jeszcze daje się fajnie odtworzyć, ale w przypadku posiadania mocno osadzonej w masie układanki przygoda kończy się spektakularną porażką. Tymczasem nasz bohater opisanymi przed momentem walorami dźwiękowymi nie tylko tchnął w ten materiał niezbędny pakiet oczekiwanego oddechu, ale przy okazji zebrał dźwięk w sobie, jak na dłoni pokazując nie tylko świetny warsztat wokalny pani Agi, ale przy okazji wyczuwalne flow pomiędzy nią i wtórującymi jej muzykami sesyjnymi. Szczerze? Chciałbym, aby ten krążek brzmiał w ten sposób za każdym razem. Niestety realizatorzy tego wydarzenia muzycznego zbytnim osadzeniem muzyki w masie dla większości analogowych konfiguracji uczynili go tak zwanym półkownikiem, czyli pozycją nigdy nie opuszczającą raz zajętego miejsca w regale. Na szczęście większość to nie wszyscy, czego ewidentnym potwierdzeniem jest opiniowany dzisiaj Transrotor Leonardo 40/60 TMD. Nie zabił muzyki symptomami anoreksji, tylko odpowiednio wyważył i doświetlił. Zrobił niby niewiele, jednak w ostatecznym rozrachunku efekt jest nad wyraz satysfakcjonujący.
Kończąc ten mam nadzieję ciekawy informacyjnie test, powiem tak. Bez względu na Wasz odbiór tego gramofonu po próbie na własnym żywym organizmie jedno jest pewne. Transrotor nie owija w bawełnę, serwując słuchaczowi być może miłą dla ucha, jednak w wartościach bezwzględnych kłamliwą pakę muzyczną, tylko wali otwartym tekstem, co zapisano na czarnym krążku. Raz ostro, innym razem z większym oddechem, a jeszcze innym ratując materiał przed banicją. Czy to zabawka dla każdego? Niestety nie. Ale proszę o spokój, gdyż owo „nie” jest zależne od Waszych niby preferencji, a tak po prawdzie wiedzy, co powinna nieść ze sobą dobrze odtworzona muzyka. Tłumacząc to z polskiego na nasze, wyjaśniam, iż jedynymi stojącymi w opozycji do brzmienia testowanego Leonardo są piewcy barwy, esencji i masy dźwięku ponad wszystko. Cała reszta po odpowiedniej konfiguracji bez problemu ma szansę na uzyskanie u siebie ciekawego, bo pełnego życia analogowego dźwięku. A przecież o taki w zabawie w gramofon chodzi. Nieprawdaż?
Jacek Pazio
Opinia 2
W czasach gdy nader często ilość niestety nie idzie z jakością a ogrom wyboru może przyprawiać o chroniczne zawroty głowy rozsądnym wydaje się kierowanie się logiką, chłodną głową i doświadczeniem. W dodatku, w przypadku ostatniego z ww. kryteriów bynajmniej nie jesteśmy zdani na doświadczenie własne, lecz zgodnie z regułą mówiąca, iż najlepiej uczyć się na cudzych błędach, wystarczy po pierwsze śledzić perypetie i walkę z przeciwnościami losu innych a po drugie, zamiast sensacyjnych produktów jednosezonowych efemeryd, które równie szybko jak się na rynku pojawiają, tak szybko znikają bez śladu, lepiej zawierzyć markom, które w danym segmencie i na danym asortymencie mówiąc potocznie zjadły zęby. Tym oto sposobem, dość niepostrzeżenie i mimochodem zbliżyliśmy się do bohatera niniejszej opowieści, czyli wytwórcy, którego nikomu, choćby blado zorientowanego w analogu przedstawiać raczej nie trzeba, czyli niemieckiego Transrotora i jego nader transparentnej – tak w przenośni, jak i dosłownie (naocznie?) – propozycji dla miłośników czarnej (i nie tylko) płyty – gramofonu Transrotor Leonardo 40/60 TMD. Jak to jednak doświadczenie, znaczy się empiria, uczy ekipa Nautilusa nie byłaby sobą, gdyby czegoś w fabrycznej konfiguracji nie poprawiła, dzięki czemu dostarczony na testy egzemplarz zamiast w standardową wkładkę MC Merlo wyposażono w „nieco” wyższych lotów „rylec” Phasemation PP-200.
Jak Leonardo wygląda sami Państwo widzicie, choć może to lekka przesada, gdyż przynajmniej plinta w niemieckiej szlifierce, niby jest, to jakby jej nie było. Spora w tym zasługa 40 mm płata transparentnego akrylu z którego ją wykonano. Jest to też poniekąd część nazwy naszego dzisiejszego gościa, gdyż właśnie jej grubość wespół z 60-ką – czyli wysokością już mleczno-białego, jednak również akrylowego talerza określa przybliżoną wysokość całej konstrukcji. Skoro o talerzu mowa to osadzono go na hydrodynamicznym łożysku ze sprzęgłem magnetycznym. Z racji zaprzestania sprzedaży ramion przez SME, oraz dość wysokich cen produktów własnych Transrotora Leonardo wyposażono w zaprojektowane przy użyciu technologii 3D CAD & CAM 9” ramię RB-880 Regi, na którym z kolei zamontowano wspomnianą we wstępniaku wkładkę Phasemation PP-200. Warto też wspomnieć iż obecna, wizytująca nasze skromne progi, inkarnacja Leonardo to następca, lub jak kto woli większy brat nieco „szczuplejszej” wersji 25/60. Zgodnie z tradycją zarówno trzy masywne, toczone i o dziwo niezwiązane na stałe z plintą nogi, jak i podobnie jak one, solidny docisk wykonano z polerowanego aluminium. Takiż sam korpus otrzymały podstawa ramienia i korpus silnika, z którego osi napęd przekazywany jest okrągłymi, gumowymi paskami (w trakcie testów sprawdziliśmy opcję z pojedynczym i też zdała egzamin) na subplatter. Z racji braku niestanowiącego standardowe wyposażenie zasilacza chociażby w stylu Konstant Eins wymuszał manualną zmianę prędkości obrotowej poprzez przełożenie paska/-ów na rolce.
Co by jednak nie mówić nawet nie wiadomo jak atrakcyjna aparycja, której nie sposób odmówić tytułowemu gramofonowi, ma się nijak do tego, do czego owa konstrukcja została stworzona, czyli do może nie tyle grania, gdyż nie mamy do czynienia z instrumentem per se, a jedynie reprodukowania zapisanych w winylowych rowkach informacji. A tę akurat czynność Leonardo 40/60 TMD wykonuje nader skrupulatnie i sumiennie. Już od pierwszych taktów słychać, iż mamy do czynienia z przedstawicielem nurtu dążącego do możliwie obiektywnego spojrzenia na odtwarzany materiał i dyskretnego usuwania własnej obecności w cień. Jest to też nader jasny i mam nadzieję czytelny sygnał dla wszystkich tych z Państwa, którzy mówiąc gramofon mają na myśli brzmienie na swój stereotypowy sposób jeśli nie „magiczne”, to przynajmniej „czarujące”. Tymczasem nasz dzisiejszy gość ani myślał roztaczać czar i swój urok tam, gdzie realizatorzy przyszli do pracy zamiast pracować, bądź forma samych wykonawców mówiąc najogólniej pozostawiała sporo do życzenia. W telegraficznym skrócie w ciągu kilku pierwszych rozgrzewkowych sesji niejako podświadomie i mimochodem dokonałem automatycznej selekcji przytarganej do OPOS-a płytoteki na część, do której z dziką rozkoszą wracałem i pozostałą „stertę”, która jeśli Leonardo zagościłby u nas na dłużej niezbyt często bym zerkał. O ile drugą grupę pozwolę sobie litościwie pominąć, to do pierwszej z pewnością można zaliczyć recenzowane już na naszych łamach, „tuningowane” przez Dali akustyczne wydawnictwo „Let The Hard Times Come” Jacoba Dinesena, jak i rodzimy elektroniczny majstersztyk „Panta Rhei II” dream teamu Przemysław Rudź / Tomasz Pauszek / Wiktor Niedzicki. Zbyt duży rozstrzał gatunkowy? Możliwe, jednak odkąd sięgam pamięcią wychodziłem, wychodzę i mam nadzieję, że jeszcze długo wychodzić będę z założenia, iż dobry sprzęt powinien poradzić sobie z każdym repertuarem. Dlatego tez zaczynając od akustycznego rocka z głębokim wokalem Dinesena i nader oszczędnym akompaniamentem z łatwością jesteśmy w stanie docenić precyzję, z jaką Transrotor kreuje, zawiesza każdy dźwięk w przestrzeni i z jaką pieczołowitością z owych dźwięków tka misterną pajęczynę kolejnych utworów. Warto też zwrócić uwagę na fakt, iż próżno w tym wydawnictwie szukać przysłowiowego „szumu płyty”, gdyż ani sam nośnik, ani tym bardziej konstrukt napęd-ramię-wkładka takowych ciągot nie mają. Jest czysto, dla co poniektórych pewnie nawet aż za bardzo, rozdzielczo i niezwykle prawdziwie – autentycznie. Z kolei na „Panta Rhei II”, gdzie pozornie oniryczne, elektroniczne dźwięki z mniej rozdzielczych gramofonów potrafią przypominać nieco impresjonistyczne plamy z Transrotora zostały wyśmienicie zdefiniowane i poddane precyzyjnej gradacji.
Jeśli jednak kogoś z Państwa naszłyby wątpliwości, czy powyżej opisana precyzja co i rusz puszczająca oko w kierunku analityczności nazbyt nie przetrzebi naszej płytoteki pozwoliłem sobie na mlecznym talerzu Leonardo położyć oba (oczywiście nie jednocześnie, lecz jeden po drugim) krążki „Hardwired…To Self-Destruct” Metallici, czyli album z audiofilskością mający tyle samo wspólnego, co szyba z szybowcem i … I zaczęła się bezpardonowa metalowa jazda bez trzymanki. Szaleńcze tempa, niemalże garażowa szorstkość i dynamika na poziomie nie dającym nawet chwili wytchnienia. Krótko mówiąc niemalże idealna recepta za … sromotną porażkę. Tymczasem okazało się, iż nawet takie mało cywilizowane klimaty transparentnemu Niemcowi niestraszne i o ile tylko reszta toru podoła (a nasza podołała), to nic nie stoi na przeszkodzie, by dodać kilka oczek w skali głośności i dać czadu. Tutaj nie było miejsca na chłodną kalkulację, na oglądanie każdego dźwięku pod światło i niespieszne układanie sudoku. O nie, dźwięki wypluwane przez kolumny z prędkością szybkostrzelnego karabinu maszynowego siały spustoszenie niczym serie z rodzimego WLKM 12,7 lub kojarzonego z Commando M134 Miniguna. W rezultacie po nieco ponad godzinie takich ekstremalnych doznań z chęcią zrobiłem sobie dłuższą chwilę odpoczynku. Warto w tym momencie podkreślić fakt, iż jakże problematyczny ze względu na iście szaleńcze tempa bas cały czas przez Transrotora trzymany był w iście stalowym uścisku, jednak bez ułatwiającego ów efekt osuszenia, czy też odcięcia najniższych składowych, co wcale nie jest takie oczywiste.
Nie da się ukryć, że używając pewnego skrótu myślowego i zarazem oczywistego uproszczenia-spłycenia tematu Transrotor Leonardo 40/60 TMD gra w sposób zaskakująco zbliżony, do tego jak się prezentuje pod względem designu. Mamy zatem do czynienia z dźwiękiem niezwykle czystym, klarownym i transparentnym, więc jeśli ktoś szuka spowolnionego rozmarzenia i seksownych krągłości nawet tam, gdzie sami twórcy by się ich nie spodziewali, to … musi stety/niestety szukać dalej. Jeśli jednak rozglądacie się Państwo za konstrukcją, która pokaże co tak naprawdę zostało zapisane na egzystujących w Waszych płytotekach winylach, to wybór Leonardo będzie nader logicznym posunięciem. A niejako na deser, na odwieczne pytanie czy da się lepiej z czystym sumieniem odpowiem twierdząco, i jako przykład podam mojego faworyta w portfolio Transrotora, czyli operującego na „nieco” wyższej półce i „chodzącego” w nieco cięższej wadze La Roccia Reference. Jak jednak nadmieniłem, to nieco inna liga, więc nie ma co się dziwić, że jest również lepiej aniżeli w przypadku naszego dzisiejszego bohatera. Całe szczęście różnice cen niejako z automatu wykluczają nie tylko zjawisko kanibalizmu w obrębie marki, minimalizując ewentualne dylematy i rozterki moralne potencjalnych nabywców, lecz dają motywację akolitom analogu do mozolnego wspinania się po kolejnych szczebelkach zaawansowania.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa, Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Nautilus / Transrotor
Ceny:
Gramofon Transrotor Leonardo 40/60 TMD z ramieniem RB-880 9”: 19 590 PLN
Wkładka Phasemation PP-200: 5 290 PLN
Opcje dodatkowe: Pokrywa przeciwkurzowa 1 390 PLN
Dane techniczne
Transrotor Leonardo 40/60 TMD
• Chassis: przezroczysty akryl o wysokości 40 mm
• Talerz: matowo-biały akryl,
• Łożysko: hydrodynamiczne ze sprzęgłem magnetycznym (TMD), 6 kg, 60 mm
• Wymiary (s x g x w): 44 x 39 x 19 cm
• Waga: ok. 24 kg
• Akcesoria: aluminiowy docisk płyty
Phasemation PP-200
• Typ: Moving Coil
• Impedancja: 4 Ω
• Siła nacisku igły: 1.7g – 2.0g
• Napięcie wyjściowe: 0.3mV
• Podatność: 8.5μ/mN
• Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 30 kHz
• Separacja: 25 dB
• Wspornik: Pręcik borowy Ø 0.26 mm
• Zwieńczenie igły: Diament
• Magnes: Neodym
• Materiały: Duraluminium, Aluminium
• Waga: 10.5