Opinia 1
Pół żartem, pół serio śmiało mógłbym napisać, że to nie tak miało być i nie tak się z Angusem Leungiem z WestminsterLab podczas zeszłorocznego Audio Video Show umawialiśmy. Generalnie chodziło bowiem o debiutujące wtenczas, wielce intrygujące a przy tym zaskakująco kompaktowe, jak na deklarowana klasę A, monobloki Rei, które jak łatwo się domyślić wzbudziły nasze żywe zainteresowanie. Pomijając jednak fakt ich niemalże po-prototypowego niemowlęctwa wstępnie zakładaliśmy, iż do kolejnej stołecznej wystawy, wszystko zostanie dopięte na ostatni guzik a parka ww. monosów trafi do nas na testy. Życie jednak pisze własne, niekoniecznie zgodne z naszymi planami, scenariusze. Audio Video Show 2020 się nie odbyło, dzielona amplifikacja, z jeszcze pachnącym fabryką, dedykowanym przedwzmacniaczem Quest dopiero co zawitała do Polski a my odebraliśmy przesyłkę z … niepozornym przewodem USB. Zaskoczenie? Mówiąc najogólniej … totalne, lecz z drugiej strony nic tak nie rozpala emocji i podnosi temperatury dyskusji, jak właśnie kable, w tym cyfrowe, więc nie przedłużając wstępniaka serdecznie zapraszamy na zaaranżowane przez dystrybutora marki – wrocławskie Audio Atelier, spotkanie z pochodzącą z Hong Kongu, łączówką WestminsterLab USB Standard.
Skromność, umiar, elegancja. Tak mniej więcej można opisać naszego dzisiejszego gościa. Zero przepychu, prób zwrócenia na siebie uwagi typowo stereotypową -dalekowschodnią ornamentyką. Ot, zwykłe kartonowe pudełko wyściełane szarą gąbką zabezpieczającą zaskakująco niepozorny przewód pokryty białym, bawełnianym oplotem. Nawet „ubrane” w czarne termorurczki wtyki nie wyglądają na jakieś wyjątkowe, czy nawet złocone. Za jedyny element natury użytkowo – dekoracyjnej można uznać wypolerowaną metalową mufę z logotypem producenta. I tu kolejna niespodzianka, gdyż zamiast dorabiać jakieś kosmiczne teorie Angus Leung mówi wprost – owa „duperelka” co prawda działa antywibracyjnie, lecz wynika to li tylko z jej masy, czyli ma cieszyć oko i poniekąd dociążać dość wiotki i lekki przewód.
Jeśli chodzi o budowę, to jak się z pewnością Państwo domyślacie nawet przez chwilę nie braliśmy pod uwagę możliwości brutalnej wiwisekcji, czy też z racji permanentnego niedowładu służby zdrowia serii prześwietleń RTG, testowanego przewodu. Zatem jedynym źródłem informacji okazał się jak to zwykle bywa sam producent, który zdradził, iż w Standardzie wykorzystano dwa rodzaje autorskich, ręcznie polerowanych i poddawanych procesom kriogenizacji przewodników Autria Alloy – jeden z przewagą (>97%) miedzi a drugi srebra (>95%). Każdy z ww. przewodów pokrywany jest cienką warstwą żywicy epoksydowej a następnie umieszczany w teflonowej rurce. Kolejnym etapem jest skręcanie ze sobą poszczególnych żył sygnałowych, lecz kąt ich skrętu jest zmienny a ponadto uzależniony od finalnej długości przewodu, co doczekało się firmowej nomenklatury, czyli technologii Vari-Twist. W roli ekranu wykorzystano włókno węglowe.
Aby zrozumieć tytułowy przewód warto najpierw na spokojnie „przeklikać” się przez stronę producenta, gdzie powinniśmy odnaleźć pewien nader ciekawy i poniekąd stanowiący klucz do rozwiązania dzisiejszej zagadki cytat autorstwa Dżalala ad-Din Muhammad ar-Rumi, czyli Rumi’ego :
„Prawda była zwierciadłem w rękach Boga.
Ono upadło i rozbiło się na kawałki.
Każdy wziął jakiś kawałek,
spojrzał na niego i myślał,
że ma Prawdę.”
Zbyt niejednoznaczne, metaforyczne i niejasne? Bynajmniej. To wręcz idealny opis naszego hobby i pasji, czyli audio. Proszę tylko spojrzeć na nasz audiofilski wycinek rzeczywistości. Przecież wszystkie te zażarte dyskusje, nieuchronne polaryzacje poglądów i próby udowodnienia, że „białe jest białe, a czarne jest czarne” wynikają właśnie z tkwiącego gdzieś głęboko w naszej (pod)świadomości przeświadczenia, że tylko nasza/moja racja/prawda jest tą jedyną. Tylko nasz osąd, werdykt jest tym właściwym, tylko konkretny producent, bądź nawet my sami majstrując przy kuchennym stole wiemy, gdzie owa prawda leży i jak się do niej, w jedyny właściwy sposób dostać. Jeśli jednak spróbujemy podejść do ww. zagadnienia szerzej i globalnie, bardzo szybko, o ile tylko nie będziemy kurczowo trzymać się własnych wyobrażeń i mniej, bądź bardziej urojonych dogmatów, powinniśmy dojść do wniosku, iż nie dość, że zgodnie z głoszoną przez ks. Józefa Tischnera, zawartą w „Historii filozofii po góralsku”, maksymą trzech prawd („Są trzy prawdy: świento prawda, tys prawda i gówno prawda”) operujemy li tylko jedną z nich, to jest to w 99.9% przypadków ta … trzecia prawda.
Z kolei WestminsterLab za cel postawił sobie wszystkie te odłamki prawdy złożyć w możliwie kompletną całość. Odtworzyć stan sprzed upadku i wreszcie dać pełen ogląd sytuacji. I proszę, przynajmniej na razie na słowo, uwierzyć, że jeśli mu się to nie udało w 100%, to jest tego celu cholernie bliski.
Po kurtuazyjnym wygrzaniu, dając czas tytułowemu przewodowi na akomodację, dość niestandardowo jak na swoje upodobania, sięgnąłem po współczesną muzykę poważną, która dziwnym zbiegiem okoliczności, wraz z nadejściem kolejnej fali pandemii zaczęła, ujmując rzecz kolokwialnie i wprost, „wchodzić” jak nigdy dotąd. Mowa o dwóch, dość bliskich sobie klimatem, symfonicznych wydawnictwach „New Seasons – Glass, Pärt, Kancheli, Umebayashi” Gidona Kremera i Kremerata Baltica oraz „James Horner: Pas de Deux” rodzeństwa Marii i Hakona Samuelsenów. Czemu? Między innymi ze względu na dowolność i swobodę interpretacji, czyli de facto brak narzucania z góry ustalonych ram, czy też pryzmatu odbioru „Violin Concerto No. 2 – The American Four Seasons” Glassa. To słuchacz sam decyduje, któremu z ośmiu, bądź żeby było łatwiej której z czterech par „ogniw” przypisać konkretną porę roku. Z kolei dzieło maestro Hornera równie zgrabnie wymyka się zaszufladkowaniu, gdyż po pierwsze nie ma nic a nic wspólnego z kojarzonymi z nim superprodukcjami w stylu „Titanica”, czy „AVATAR”, gdyż to pełnokrwista klasyka w dodatku specjalnie pisana pod konkretne instrumentarium – w tym wypadku skrzypce i wiolonczelę wspomagane orkiestrą symfoniczną. Mamy zatem coś nieoczywistego, wymagającego skupienia i dzięki fenomenalnej realizacji na tyle złożonego, wielowątkowego i wieloplanowego, że aby odpowiednio głęboko w strukturę, tkankę muzyczną wejść, wypada oddać temu zajęciu całą swoją atencję. Cóż nam jednak po dobrych chęciach i wysiłkach, gdy sam aparat badawczy, czyli nasz system pod względem czy to rozdzielczości, czy też zdolności do oddania najprzeróżniejszych emocji w muzyce zapisanych bądź to niedomaga, bądź co gorsza, siłowo narzuca nam własną interpretację. A WestminsterLab USB Standard owej maniery nie posiada. Generalnie śmiało możemy założyć, iż nie posiada również własnego charakteru, stając się przez to de facto owym kompletnym lustrem pokazującym odbicie tego, kto się w nim przegląda. Dostajemy zatem prawdę o nagraniu, lecz również, czy tego chcemy, czy nie, również prawdę o naszym własnym systemie.
Dochodzimy w tym momencie do sedna, czyli do tego, czym łączówka WestminsterLab jest a czym nie. Z premedytacją nie użyłem zwrotu „coś robi”, bo sęk w tym, że ona nie robi niczego z tego, co robią „zwykłe” przewody – nie psuje. Warto bowiem mieć świadomość, iż idealnym połączeniem przewodowym jest … jego brak, gdyż każde dodatkowe połączenie li tylko transmitowany sygnał degraduje, a miarą sukcesu jest jak najskuteczniejsza minimalizacja owej degradacji. Powiem więcej WestminsterLab uwalnia potencjał naszego systemu, udrażnia jego arterie i sprawia, że dźwięk się wyswabadza. Wszystko staje się bardziej realne – bardziej namacalne, lecz bynajmniej nie nachalne, wyraźniejsze, lecz nie przerysowane i generalnie prawdziwsze. Chociaż nie, nie prawdziwsze, lecz po prostu prawdziwe. Najłatwiej to zauważyć w domenie dynamiki i to zarówno tej mikro, jak i makro. Znika limitacja prezentacji energii na poziomie elementarnym. Dostajemy pełen jej pakiet, więc od razu uprzedzę, że dobrze by było, jakby i reszta toru była w stanie zrobić z tego pożytek. Szukając analogii na myśl przychodzi mi rodzina japońskich „różowych landrynek”, czyli Furutechów DSS-4.1 i DPS-4 (obecnie w specyfikacji 4.1), które, gdy tylko trafią na urodzajny grunt, znaczy się do systemu, który zdoła przetworzyć bogactwo przekazywanych przez nie informacji do audiofilskiej nirwany będzie zaskakująco blisko.
Co ciekawe, aby owej swobody, powodującego niemalże hiperwentylację „oddechu” doświadczyć wcale nie trzeba zapuszczać się w rejony hollywoodzkich superprodukcji w stylu „Gladiatora”, gdyż wystarczy nawet melancholijny album „Another Bundle of Tantrums” Jasmine Thompson. Tak jak bowiem zdążyłem nadmienić zdolność przekazania energii na poziomie pojedynczego dżula odbywa się już na poziomie molekularnym i bynajmniej nie potrzebujemy do tego iście koncertowych poziomów głośności i przysłowiowej ściany dźwięku. Choć z drugiej strony pokusa, by na własnej skórze poczuć ryk tysięcy gardeł ściśniętego pod sceną tłumu okazała się zbyt silna i koniec końców sięgnąłem po „Hunter’s Moon” Delain a potem poprawiłem klubowym „Live at the Hollywood Palladium” Keitha Richardsa i the X-pensive Winos. I wiecie Państwo co? Może nie uwierzycie, ale WestminsterLab w dość bezpardonowy sposób pokazał, że jednak stara wiara nie rdzewieje i ten relikt przeszłości, znaczy się Keith, ma w sobie więcej ognia i autentycznej energii od większości drącej się do mikrofonów młodzieży. Pomijając fakt, iż były to nad wyraz surowe, czy wręcz siermiężne dźwięki, to uczucie bycia tam i wtedy było na poziomie intensywności, przy której współczesne zabawki VR mogą się schować. Jeśli dodamy do tego zaraźliwą, niepozwalającą nawet na chwilę spokojnego siedzenia motorykę, to jasnym stanie się, że razem z nami, nasze ulubione nagrania przypomną sobie również sąsiedzi. Oczywiście nawet na cywilizowanych, czy wręcz wieczorno-nocnych poziomach głośności wszystko jest doskonale widoczne i słyszalne, jednak bądźmy szczerzy – nie po to kupuje się 771-konnego Mustanga Shelby GT500, żeby wlec się nim po strefach Tempo 30.
Na koniec pozwolę sobie na jeszcze jedną refleksję. W dodatku refleksję, do której doszedłem po jakimś czasie ze zdziwieniem konstatując, iż WestminsterLab USB Standard pomimo odmienianej przez wszystkie przypadki dynamiki, swobody i precyzji wcale tempa nie podkręca i basu nie podbija. Dzieje się wręcz odwrotnie. On całość prezentacji trzyma w stalowym, znaczy się miedziano-srebrnym, uścisku stawiając na liniowość i zróżnicowanie faktur i niuansów, aniżeli „palenie gumy” pod publiczkę, czy „kulturystyczne” robienie „rzeźby”, znaczy się sztuka dla sztuki – bez celu i sensu. A azjatycka łączówka cel przecież ma – dostarczyć nam prawdę. Całą prawdę, niezależnie od tego, jaka by ona nie była.
No dobrze. I cóż z powyższej epistoły wynika? Śmiem twierdzić, że WestminsterLab USB Standard to cholernie dobry, wręcz wybitny przewód i już. Czy dla wszystkich? Szczerze wątpię, gdyż nie każdy lubi, jak zamiast mu kadzić wali się prawdę prosto w oczy. Dlatego też doskonale zdaję sobie sprawę, że na tle bardziej spektakularnie grającej, bardziej „podkręcającej” tempo, bądź wysycającej, upiększającej przekaz konkurencji nasz dzisiejszy bohater może wypaść, przynajmniej początkowo, mało przekonująco. Proszę jednak uwierzyć, że ta wizualna i soniczna mieszanka minimalizmu oraz czystości na dłuższą metę staje się jego największym atutem.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC: Brinkmann Audio Nyquist mk2
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + Melco N1Z/2EX-H60
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Kondycjoner: Keces BP-5000 + Shunyata Research Alpha v2 NR
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Tak prawdę mówiąc, nie trzeba być jakoś szczególnie wiekowym osobnikiem kochającym obcowanie z muzyką, aby pamiętać czasy wyzywania od najgorszych wszystkich piewców jakiejkolwiek ważności okablowania systemów audio w odniesieniu do jakości oferowanego przez nie dźwięku. Oczywiście po latach notorycznego udowadniania, że zasilanie i analogowy przesył sygnału pomiędzy poszczególnymi komponentami słyszalnie wpływa na ich wynik soniczny, rozpalone wówczas, cały czas czekające na kolejnych innowierców stosy, z wielkim trudem ale jakoś powoli wygaszono. Niestety nie na długo, bowiem od jakiegoś czasu rozgorzała kolejna, podobna w założeniach walka. Jednak tym razem batalia przeniosła się na kanwę przesyłu według oponentów odpornych na wszystko, zero-jedynkowych ciągów w kablach LAN, USB i im podobnych. Jak długo potrwa ten spór? Tego nie jestem w stanie określić i tak po prawdzie całkowicie mnie to nie interesuje, czego mimo wiedzy, iż stąpam po cienkim lodzie, dowodem jest testowa przygoda z kolejną cyfrową „łączówką”. Jaką? Jak w tytule, czyli z dystrybuowanym przez stacjonujący we Wrocławiu Art&Voice / Audio Atelier, pochodzącym z Hong Kongu kablem WestminsterLab USB Standard.
Jak prezentują załączone fotografie, nasz bohater nie jest jakoś specjalnie monstrualny. Jednak po analizie odezwy producenta okazuje się, iż powodem takiego stanu rzeczy nie są oszczędności materiałowe, a co za tym idzie finansowe, tylko planowe zaoferowanie kabla w pełni spełniającego swoje zadanie elektryczne, jednak bez zbędnego, często szkodliwego rozbudowywania go w wektorze wizualnej awangardowości. Jeśli chodzi o przewodnik, po wielu testach z najczystszą miedzią, stopami złota, srebra i i wielu innymi dostępnymi na rynku surowcami, firma opracowała swój produkt o nazwie Autria Alloy. W przypadku tytułowego USB Standard mamy do czynienia poddanymi zabiegom kriogenicznym dwoma różnymi żyłami – jedna na bazie ok. 97% miedzi, zaś druga ok. 95% srebra. Co w procesie produkcji wydaje się być istotne, to fakt, że oprócz wspomnianej kriogenizacji każda z zastosowanych w kablu żył solid core najpierw poddawana jest ręcznemu polerowaniu, a następnie dla zabezpieczenia przeciw utlenianiu pokryta cienką warstwą żywicy epoksydowej. Tak przygotowany półprodukt umieszczany jest w wypełnionej powietrzem cienkiej rurce teflonowej. Kolejny krok to firmowe Vari Twist, czyli niejednolite w domenie kąta – skręcanie żył sygnałowych. Następnie ekranowanie plecionką z włókna węglowego. Dzieło wyglądu zewnętrznego zaś wieńczy opalizująca bielą plecionka. Ale to nie koniec istotnych informacji na temat budowy naszego bohatera, bowiem producent w trosce o eliminacje szkodliwych wibracji w okolicy wtyku USB jako masę stabilizacyjną umieścił ciekawą wizualnie bryłkę z logo marki i oznaczeniem modelu. Zaś na czas procesu logistycznego do klienta kabel pakowany jest w zgrabne, wyściełane odpowiednio wyprofilowaną pianką, tekturowe pudełko.
Gdybym miał określić post-konfiguracyjne zmiany wniesione przez tytułowy kabel USB, z przekąsem i do tego w dobrym tego słowa znaczeniu rzekłbym, iż wizualnym rodowodem przesyłanych nim zer i jedynek z dużą dozą prawdopodobieństwa była pisownia cyrylicą. Nie żartuję, bowiem w moim odczuciu ów zapis dosłownie jeden do jeden przekładał się na prezentowane wyniki soniczne testowo skonfigurowanego zestawu. Co to oznaczało? Jak wiadomo, przywołany styl zapisu tekstu i numeracji na tle używanego powszechnie na świecie dialektu arabskiego wizualnie jawi się jako bardzo wyrazisty w domenie krawędzi. I właśnie owa mówiąc kolokwialnie, kanciastość wprost proporcjonalnie – oczywiście jako analogia – odbiła się na rysunku źródeł pozornych. Zebrała dźwięk w sobie, co w bonusie dość wyraźnie oczyściło wirtualne tło ze zbędnych zniekształceń. Dostałem znacznie bardziej czytelny przekaz, co z jednej strony pozwoliło słuchać mi muzyki na znacznie niższych poziomach głośności, z takim samym odbiorem pakietu informacji, a z drugiej dzięki zmniejszeniu szkodliwych zniekształceń w przypadku chęci wirtualnego przeniesienia się na słuchany w danym momencie koncert, bez problemów jakościowych podkręcić gałkę głośności. Co istotne, to wszystko nie odbywało się kosztem odchudzenia lub podniesienia tonacji dobiegającej do mnie muzyki. Sprawdziłem to bardzo dokładnie przy pomocy naprawdę mocnych pozycji płytowych z repertuaru Jordi Savalla typu „El Cant de la Sibil.la”. Głos jego niestety już nieżyjącej zony Monserrat Figueras nie stracił nic a nic na swoim wyrazistym, przez to świetnie wybrzmiewającym w goszczącym muzyków klasztorze body, a dzięki zdjęciu z całości prezentacji przysłowiowej mgiełki wokół instrumentarium, jeszcze bardziej w sferze realności mogłem napawać się fenomenalnie wykorzystanym przez realizatora, przecież będącym naturalnym wzmacniaczem emocji tego typu produkcji, wszechobecnym, jednak nie przerysowanym echem. Podobna sytuacja miała miejsce w nurtach około jazzowych, a w szczególności w twórczości zespołów grających tak zwaną ciszą typu choćby RGG w kompilacji „Szymanowski”. Podczas słuchania tego krążka słowem kluczem była pozbawiona nadinterpretacji transparentność dźwięku, co świetnie oddawało artyzm współpracy dostojnego fortepianu z na równi traktującym struny i pudło rezonansowe kontrabasem, a wszystko na tle wszechobecnych perkusjonaliów. A jak z ciężkim rockiem? Jak to jak. Normalnie, czyli również umiejętnie uzdrawiająco tego typu, zazwyczaj słabo zrealizowane masteringi. Czy to Metallica, Slayer, czy AC/DC zawsze delikatne zdjęcie mgiełki robiło więcej dobrego niż złego. Powód? Już wspominałem, lepsza konturowość przekazu z unikaniem odchudzenia. Niestety to nie zawsze idzie w parze, dlatego też za potwierdzenie zapowiedzi producenta osobistą próbą przy użyciu wymagającego materiału muzycznego składam mu w pełni zasłużone gratulacje.
Komu poleciłbym tytułowy kabelek? Nie wiem, jak to odbierzecie, ale nie widzę przeciwwskazań praktycznie dla nikogo. Przecież poprawa konturowości dźwięku bez windowania jego tonacji w górę nikomu nie powinna zaszkodzić. Jeśli jednak jakimś dziwnym trafem tak się stanie, nie winiłbym za to WestminsterLab USB Standard, tylko zastany zestaw, który pozorną estetykę analogowości, tudzież nasycenia osiągał zwyczajnym zamulaniem go przez dotychczas wykorzystywaną łączówkę. Oczywiście zdają sobie sprawę, iż potencjalni beneficjenci takiego wyniku będą walczyć jak lwy, że problem ma inne podłoże. Jednak zapewniam Was, leczenie dżumy cholerą, czyli zagęszczenie zbyt lekkiego dźwięku gęstym kablem prędzej, czy później wyjdzie na jaw, a będący punktem zapalnym naszego spotkania kabel z Hong Kongu jest jednym z pierwszych, który potrafi to wytknąć.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0 , Melco N1Z/2EX-H60
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Audio Atelier
Cena: 1390 € / 1m; 1890 €/1,5m; 2390€/2m