1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Furutech DSS-4.1

Furutech DSS-4.1

Opinia 1

Po nad wyraz miłym spotkaniu z topowym, fabrycznie konfekcjonowanym przewodem głośnikowym japońskiego Furutecha, czyli fenomenalnym Nanofluxie przyszła pora na jego bezpośredniego konkurenta oferowanego … ze szpuli. Tak, tak mili Państwo, skoro w sekcji zasilającej praktycznie jedynie Nanoflux-NCF, Powerflux (PS-950-18E) i Power Reference III są dostarczane jako „gotowce”, to trudno oczekiwać, żeby w pozostałych asortymentach było inaczej. Dlatego też z właściwym ciężarowi gatunkowemu dzisiejszego gościa zainteresowaniem przyjęliśmy pod swój dach nad wyraz intrygujące przewody głośnikowe o jakże łatwo wpadającej w ucho i zapadającej w pamięci nazwie DSS-4.1, które to do naszej redakcji raczył był dostarczyć rodzimy dystrybutor marki – katowicki RCM.

Jak sami Państwo widzicie ekipa RCM-u była na tyle miła, że zamiast rzucić na pastwę losu i nam na pożarcie dwa surowe odcinki, bądź co bądź sprzedawanych prosto ze szpuli – na metry, tytułowych głośnikowców postarała się o dedykowany – nie tylko zakonfekcjowany, lecz i wyposażony w eleganckie splittery, dwuipółmetrowy set demonstracyjny. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by dowolną konfekcję wykonać we własnym zakresie, bądź zlecić ją w salonie / bezpośrednio u dystrybutora, jednak akurat w naszym przypadku wychodzimy z założenia, że im mniej komplikacji i udziwnień, tym lepiej, więc taka para „gotowców” w zupełności spełniała nasze kryteria wstępne.
Sam przewód nie jest przesadnie gruby, więc dzięki temu nie powinien sprawiać większych problemów podczas układania go za systemem i kolumnami, co dodatkowo ułatwiają odsłonięte, wychodzące ze splitterów pojedyncze żyły przewodów. Jedwabiście opalizująca czarna w srebrne ciapki zewnętrzna, ochronna plecionka w dotyku przypomina tę, jaką doskonale znam z poprzedniej inkarnacji duńskich Organiców z serii Original. To niezwykle miła w dotyku otulina, która nie ma tendencji ani do „zaciągania” ani, co bardzo istotne w codziennym użytkowaniu, do „łapania” kurzu. Jeśli zaś chodzi o bardziej wnikliwą, a więc sięgającą pod ów peszelek wiwisekcję, to … uczciwie trzeba przyznać, że Japończycy całe szczęście nie próbowali wyważać już raz otwartych drzwi, czy też wynajdować koła na nowo, lecz wykorzystali doświadczenia zdobyte podczas projektowania i produkcji skądinąd rewelacyjnego przewodu zasilającego … DPS-4, czyli tzw. „różowej landrynki”. Co prawda na przestrzeni ostatnich dwóch lat Landryna doczekała się wersji 4.1 a jej wściekle różowy peszel nieco przygasł, ewoluując ku zdecydowanie bardziej nobliwej biskupiej purpurze (widocznej na zdjęciach u Jacka), ale tak idea, jak i materiały pozostały praktycznie bez zmian. Zaczynając zatem dogłębną analizę od samiuśkiego środka mamy do czynienia z dwużyłowym, podwójnie ekranowanym przewodem, w którym każdy z przebiegów zapleciono na rdzeniu z NCF PE o średnicy 0,8mm. Na nim, zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara (dla ułatwienia dodam, że jest to w prawo) nawinięto 89 drucików z miedzi α-OCC o średnicy 0,18 mm każdy, kolejną warstwę z dokładnie takich samych, lecz już w liczbie zaledwie 39 drucików, nawinięto w lewo a następną, tym razem już z 62 o średnicy 0,13 mm wykonanych z miedzi α-DUCC ponownie zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Każda z takich żył posiada dodatkową izolację wykonaną z FEP (Fluoropolymeru) i zewnętrzną z P.E – brązową dla „+” i niebieską dla „-”. Całość otulana jest owijką z włókniny, następnie czarnym PVC wzbogaconym związkiem ceramicznych nanocząsteczek węgla, na który „idzie” podwójny ekran w postaci miedzianych folii i plecionki, które to są z kolei owijane taśmą papierową, na którą trafia warstwa PVC utrzymana w kolorze ciemnej purpury, czyli tego, co znamy właśnie z „Landrynki”. Żeby jednak całość zbyt mocno nie rzucała się w oczy Japończycy postanowili dołożyć jeszcze jeden peszelek – czarno srebrną plecionkę z przędzy nylonowej.
Przewody są kierunkowe a o ich prawidłowej orientacji informują stosowne strzałki na aluminiowych splitterach.

Mając świadomość tego, co potocznie mówiąc „siedzi” pod ozdobnym wdziankiem, jak i tego, co potrafi jego nad wyraz bliski krewniak, czyli DPS-4 niejako podświadomie spodziewać by się należało podobnej wyczynowości pod względem tak rozdzielczości, jak i dynamiki. Tymczasem sprawy wyglądają nieco inaczej, gdyż nawet nie przez drobne różnice konstrukcyjne, co głównie zasadniczo różne, znacząco mniejsze w przypadku DSS 4.1, prądy płynące przez tytułowy przewód, zachowuje się on nazwijmy to na razie „po swojemu”. Jest bowiem rozdzielczy, lecz już nie tak bezkompromisowy a ze względu na miejsce implementacji nie stawia też aż takich wymagań, co do „przepustowości” tego, co znajduje za nim. Chodzi bowiem o to, że „Landrynka” w bogactwie informacji potrafiła niemalże „utopić” nieradzące sobie z ich odpowiednio szybkim przetworzeniem niezbyt wydajne urządzenie, natomiast DSS-4.1 tak naprawdę ma za sobą jedynie kolumny a to nieco zmienia postać rzeczy. Nieco, gdyż nie ma co zaklinać rzeczywistości i twierdzić, że to kable są najważniejsze, skoro wiadomym jest, iż mniej więcej w 90% za finalne brzmienie kolumn odpowiedzialna jest amplifikacja a pozostałe 10% jest to pakiet informacji, z którego właśnie przy pomocy okablowania chcemy jak najwięcej zachować. Tak, tak mili Państwo – kable same z siebie niczego dodać nie mogą, gdyż będąc elementem pasywnym de facto nie miałyby z czego takowych nadmiarowych informacji pozyskiwać. One co najwyżej mogą jedynie pewne detale zachowywać dla siebie, odfiltrowywać określone niuanse i akcentować inne, ale cały czas obracamy się w stałym zborze impulsów elektrycznych dostarczanych przez wzmacniacz. Krótko mówiąc chodzi o to, by dany odcinek przewodu jak najmniej zachowywał dla siebie i przysłowiowo „znikając w torze” zapewniał możliwie pełną zgodność „sum kontrolnych” tego co otrzymuje na wejściu, z tym co wychodzi na jego przeciwległym krańcu. I właśnie z takim przypadkiem mamy do czynienia tym razem. Weźmy niezwykle nastrojową ścieżkę dźwiękową „Tuntematon Sotilas (Musiikki Aku Louhimiehen Elokuvaan)” autorstwa Lasse Enersena, gdzie wieka symfonika przeplata się z fińską kolędą („Joulu Rintamalla”) a z reguły trzymana na dystans scena nagle się do nas przybliża diametralnie zmieniając perspektywę odbioru. Niezwykle trudno przy takiej estetycznej wolcie zachować spójność i nastrój kompozycji, a tymczasem Furutech podołał precyzyjnie ogniskując poszczególne źródła pozorne, dzięki czemu orkiestra pozostała na swoim miejscu, a jedynie wokaliści rozsiedli się tuż przy słuchaczu. Równie pozytywne wrażenie robi rozciągnięcie, oraz precyzja i wolumen najniższych składowych. Zero onirycznych plam i snucia się przy kostkach. Tak jak na średnicy, czy też wysokich tonach jesteśmy określić fakturę i wypełnienie konturów dźwięków, tak samo jest na basie i o ile na ww. soundtracku ów fundament jest po to, by tworzyć klimat, to już na piekielnie szybkim i perfekcyjnie wirtuozerskim „Controlled Chaos” Nity Strauss perkusja nie tyle wgniata w fotel, co wręcz szarpie trzewia a gitarowe riffy, z których owo wydawnictwo w większości się składa, palą żywym ogniem. Zamiast jednak siec uszy sykami i wizgami pozornie rodzącymi się pod palcami jedynej kobiety uhonorowanej customowym, sygnowanym jej własnym nazwiskiem, przepięknym Ibanezem JIVA z mahoniowo – klonowym korpusem i klonowo – amarantowym gryfem, Furutech z owych gitarowych popisów tka misterną pajęczynę ognia i precyzyjnie rozwiesza ją w przestrzeni. To nie jest bezmyślna rąbanka w stylu byle szybciej, byle więcej, lecz czysta wirtuozeria i zabawa konwencją a jednocześnie przełamywanie stereotypów, że niby kobieta nie potrafi tak „szyć na wiośle” jak daleko nie szukając Steve Vai (nomen omen grający na dedykowanym mu Ibanezie Jem7). Tutaj liczy się zdolność wiernego oddania poruszających się z niewyobrażalną szybkością palców po gryfie, oraz strunach, i to właśnie owa szybkość staje się determinantą sukcesu, bądź porażki. Nie muszę chyba dodawać, że 4-ka ów test zdała celująco? Muszę? No to proszę bardzo – oto 6-ka.
O wyrafinowaniu i zaszytej głęboko w firmowe DNA rozdzielczości i transparentności przekonać się jednak można nie tylko eksplorując ekstrema gitarowych gigantów, lecz również na zdecydowanie bardziej cywilizowanym, co bynajmniej nie oznacza łatwiejszy, repertuarze. Weźmy na ten przykład „Baubles, Bangles and Beads” Steve’a Kuhna i jego trio, gdzie każdy z instrumentów z powodzeniem mógłby mieć swój własny album a tymczasem nader zgrabnie spięte zostały w ramy wspólnego projektu i to niejako nasz problem, by generowanym przez nie bogactwem dźwięków się nie dać oszołomić. Z Furutechem każde przesłuchanie powoduje bowiem sukcesywne schodzenie w głąb nagrania. Pierwsze spokojnie możemy zatem uznać za niezobowiązujący rekonesans i pobieżną ocenę drzemiącego w nim (czyli nagraniu) potencjału, drugie to oswajanie się z szalenie precyzyjnym rozplanowaniem poszczególnych muzyków na scenie i gabarytami samych instrumentów, a kolejne to już prawdziwa uczta konesera, który krążąc pomiędzy muzykami może do woli cieszyć uszy i oczy grą poszczególnych członków trio.

Nie da się ukryć, że Furutech DSS-4.1 jest niezwykle ciekawą a przy tym prawie trzykrotnie tańszą, może nie tyle alternatywą, co wstępem do tego, co oferuje usytuowany na samym szczycie Nanoflux. DSS-4.1 charakteryzuje bowiem ta sama estetyka grania, czyli wewnętrzny spokój połączony z niezwykłą rozdzielczością i wyrafinowaniem, lecz „starsze rodzeństwo” ma nieco więcej do powiedzenia zarówno pod względem wolumenu generowanego dźwięku, co jego wysycenia i prawdziwie nieprzeniknionej czerni tła. Piszę o tym, gdyż miałem przyjemność Nanofluxa w swoim systemie przez dłuższy czas gościć i mając go na świeżo w pamięci niejako automatycznie porównywałem z nim bohatera niniejszej recenzji. Bez tego z pewnością byłoby zdecydowanie mniej „ale”, lecz mając odpowiednio wysoko zwieszony punkt odniesienia o niebo łatwiej jest ocenić walory, czy też ewentualne mankamenty niższego modelu. A DSS-4.1 nie dość, że z tej jakże niekomfortowej dla niego weryfikacji wychodzi obronną ręką, to jeszcze trudno wytknąć mu nawet najmniejsze niedociągnięcia. Krótko mówiąc to świetny przewód, który ma spore szanse w pełni usatysfakcjonować może nie wszystkich, co 99% audiofilskiej populacji. A co z brakującym 1%? Dla nich jest Nanoflux, Siltechy Triple Crown i inne flagowce okupujących high-endowy Olimp marek.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3

Opinia 2

Co jak co, ale jedno jest pewne. Tytułowy Furutech jest jednym z bardziej znanych producentów kreujących zmiany na światowym rynku audio w dziedzinie okablowania i wszelkiego rodzaju niezbędnych to jego zaterminowania akcesoriów. Naturalnie dokładniejsze zagłębienie się w japońskie portfolio przyniesie nam kilka informacji na temat produkowanej elektroniki, jednakże biorąc pod uwagę temat rozpoznawalności marki przez zagorzałych audiofilów jest to pewnego rodzaju margines działalności. Owszem, również mającej swoich wielbicieli, jednak bez szans na postawienie pomiędzy obydwoma działami znaku równości. Przyczyna? Znacznie bogatsza oferta i częstsze pojawianie się nowości w obszarze odrutowania i uzbrojenia w niezbędne złącza, wtyki i gniazda naszych systemów. Nie mam racji? Nie musicie odpowiadać, bowiem czerpiąc z matematycznej terminologii dla zdecydowanej większości miłośników dobrej jakości dźwięku jest niepisany aksjomat, co potencjalnemu interlokutorowi nie pozostawia jakiegokolwiek pola do dyskusji. Jaki cel ma ów wywód? Otóż po niedawnym, skądinąd głośnym wejściu na rynek kabla sieciowego DPS-4 (obecnie DPS-4.1), z racji nietuzinkowego ciemno-różowego koloru zewnętrznej otuliny pierwszej inkarnacji nazwanego przez użytkowników „landrynką”, przyszedł czas na wcielenie tej serii w segment okablowania kolumnowego. Z tego też powodu serdecznie zapraszam wszystkich na kilka zdań o sposobie na muzykę serwowanym przez tytułowy set głośnikowców DSS-4.1, którego wizytę na sesji testowej zawdzięczamy katowickiemu dystrybutorowi RCM.

Przybliżając temat budowy naszego punktu zainteresowań przypomnę, iż jest to swoista adaptacja pomysłu na przesył energii elektrycznej z gniazdka do urządzenia. Jednak nie jest to przełożenie jeden do jeden wszystkich rozwiązań, bowiem przyglądając się dostępnym na stronie producenta przekrojom wyraźnie widać, iż mamy do czynienia z drobnymi zmianami w ilości i grubości drucików w każdej z warstw, by na koniec obecnie filetowy odcień zewnętrznego izolatora ubrać w zdecydowanie bardziej przyjazną oku czarną z motywem białych wężowych cętek, opalizującą plecionkę. Dostarczony do testu egzemplarz tuż przed rozdwojeniem się każdego z przebiegów na sygnał dodatni i ujemny wieńczy czarna baryłka, a każda z końcówek korzysta z solidnych firmowych widełek. Tak z grubsza przedstawia się budowa naszego bohatera. Jednak chyba najistotniejszą informacją akapitu dla wielu z Was będzie ukłon producenta w stronę tak zwanych złotych rączek i włączenie tego modelu do oferty dostępnej ze szpuli, co z dużym prawdopodobieństwem, w przypadku decyzji nabycia do swojego systemu, przy drobnym wysiłku manualnym nieco obniży koszty jego pojawienia się w docelowej układance. Co prawda prywatnie w sytuacji chęci zakupu w kwestii ubrania kabla w stosowne przyłącza z pewnością skorzystałbym z pomocy dystrybutora, jednak znam gros osób, które wykorzystają furtkę producenta i wszelkie czynności wykonają własnym sumptem. Dlatego też uważam, iż takie postawienie sprawy przez Japończyków od strony wizerunku marki jest nie do przecenienia.

Co ciekawego wydarzyło się u mnie po wpięciu DSS-a w tor audio? Otóż muzyka nabrała szybkości. Jednak ciekawym zagadnieniem okazała się być specyfika przekroju prezentowanego przez mój system pasma akustycznego. Przecież wzmocnienia ataku zazwyczaj odbywa się kosztem wypełnienia i dźwięczności przekazu, tymczasem nadal miałem do czynienia z bardzo plastyczną i energetyczną średnicą. Mało tego. Nic a nic nie ucierpiały na tym identycznie jak w kablu sieciowym dźwięczne, jednakże dalekie od natarczywości wysokie tony. Jedyne co okazało się zaistnieć nieco inaczej, aniżeli w znanej mi osobiście sieciowej landrynki, to bardziej zwarte najniższe składowe, czyli przekładając z mojego na Wasze, bas z pozytywnym skutkiem dla całości prezentacji, bez utraty masy, teraz zebrał się w sobie. Reasumując przywołane aspekty to, co zaprezentowała moja układanka, z racji z premedytacją stawiania przeze mnie na dobrze usadowienie muzyki w domenie wysycenia, po aplikacji DSS -4.1 przekaz delikatnie ewaluował w stronę poszukiwanej przez zdecydowaną większość miłośników dobrego dźwięku neutralności. To źle? Naturalnie, że nie, a nawet bardzo dobrze, gdyż człowiek czasem musi mieć pokazane palcem, że trochę błądzi, a to znakomicie unaoczniły mi opisywane głośnikówki. Ale spokojnie. Nie była to lekcja rodem z podstawówki, bowiem korekta nie była przeciwstawnym biegunem dotychczas obranego kierunku, a jedynie delikatną zmianą azymutu. Dlatego też cały poświęcony na testy czas wykorzystałem na przysłowiową „prywatę”, czyli sprawdzenie, czy z takim sposobem na dźwięk w długoterminowej zabawie w audio jest mi po drodze. Na początek na recenzenckim tapecie wylądował jazz spod znaku ECM. To jest dla mnie chleb powszedni i jakakolwiek utrata muzykalności, a przecież bas rysowany był nieco ostrzejszą kreską, co mogło spowodować jego zbytnie odchudzenie, natychmiast wzbudziłaby mój stanowczy sprzeciw. Efekt? Wszystko było w jak najlepszym porządku. Nieco inaczej w kwestii masywności nisko grających instrumentów, ale również bez oznak anoreksji powodującej utratę informacji o rozmiarach pudła rezonansowego kontrabasu, czy dostojności majestatycznie zarejestrowanego fortepianu. Ot większa ochota do konturowania nut, jednak z umiejętnym unikaniem ich szkodliwego wyszczuplania i zbyt szybkiego zanikania z eteru międzykolumnowego. Jako kolejny nurt muzyczny wystąpił szeroko pojęty rock. Tutaj nie było niespodzianek. Wszelkie korekty wyrazistości początku i zakończenia poszczególnych dźwięków teraz pozwalały na znacznie łatwiejsze zrozumienie, iż bunt muzyczny w głównej mierze oznacza szybkość, zwarcie i dobitność każdego artefaktu sonicznego. Żadnych niedopowiedzeń typu melancholijne rozlewanie się muzyki po posadzce kubatur kościelnych, tylko na ile to było możliwe i co ważne, niezbędne, otrzymywałem natychmiastowy atak, dawkę solidnej energii w środku i otwartość górnych rejestrów, czyli coś co jest główną domeną bohatera testu. Zaskoczeni? Jeśli tak, oznacza to jedynie brak wiedzy o ofercie Furutecha, który podobne cechy, naturalnie z siłą zależną od pozycji w cenniku proponuje w całym swoim portfolio. Używając kilku jego propozycji na co dzień znam tę szkołę brzmienia od podszewki, dlatego też wszystko co usłyszałem podczas streszczanego testu, było jedynie pozytywnie odebranym rozwinięciem znanego sznytu grania tego producenta.

Jak znakomicie obrazują wspomniane w tekście aspekty brzmienia DSS-4.1, mamy do czynienia z dawcą szczypty ataku dźwięku, przy zachowaniu soczystości średnicy i otwartości wysokich tonów. Dlatego też bez najmniejszych obaw jestem w stanie polecić tytułowy kabel głośnikowy praktycznie do każdego systemu audio. Naturalnie zawsze może się wydarzyć, że niewiedzący czego chce od swojego zestawu audiofil może nie znaleźć z nim nici porozumienia. Jednak po pierwsze – zrzuciłbym to na karb zbyt dużych oczekiwań, lub braku określenia konkretnych celów prawie zawsze nadętego swoją wszechwiedzą wspomnianego przed momentem osobnika homo sapiens (audiofila), lub po drugie – zbyt mocno osadzonego w barwie, często przez właściciela określanego jako muzykalny, a tak naprawdę zamulonej docelowej układanki. Wszystkie inne kompilacje sprzętowe z wizyty tytułowego Furutecha raczej będą ukontentowane. Naciągam fakty? Niestety, weryfikacja moich wniosków jest już w Waszej gestii. Ze swej strony zaręczam, będzie co najmniej ciekawie, a o to chyba w naszej zabawie chodzi.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU, VIVALDI DAC 2.0
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: RCM
Cena: 1 700 PLN / m

Pobierz jako PDF